Tajemnice stolicy świata/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Adwokat Renard powrócił rzeczywiście téjże nocy, a młody hrabia wyszedł z zajmowanéj przez siebie sypialni na jego spotkanie.
Czarna Estera, dowiedziawszy się, że wydanie bogactw jeszcze się zwlecze, zaczynała teraz powątpiewać o udaniu się niebezpiecznego przedsięwzięcia, i dla tego otworzyła sobie świetne drzwi do odwrotu, gdy powóz zajeżdżał pod ganek, cicho i niepostrzeżenie, wsunęła się do swoich pokojów. Cesarz znikł bez śladu.
Edward, ubrany w eleganckim negliżu, pośpieszył naprzeciw powracającemu, uściskał go w portyku w obec szybko nadbiegłéj służby i poszedł z nim po marmurowych schodach na górę, do zajmowanego przezeń skrzydła.
Obaj panowie po przywitaniu rozmawiali bardzo przyjaźnie i swobodnie, idąc za lokajem, który ich prowadził, niosąc ciężki wieloramienny lichtarz. Wreszcie po przybyciu do pokoju Edwarda, w lewém skrzydle zamku, rozkazali lokajowi, aby zapalił ścienne lichtarze i odszedł.
Salon, do którego obaj weszli, świadczył o wygodzie i prawdziwym przepychu, jakim się Edward otaczać lubił.
Podłogę pokrywał miękki kobierzec cudownie bogatych barw, na ścianach wisiały kosztowne olejne obrazy, wygodne krzesła stały tu i owdzie obok mniejszych i większych stołów, a ciężkie portyery zasłaniały wysokie, pełnemi gustu rzeźbami pokryte drzwi.
Kandelabry rozsiewały przyjemne, łagodne światło, a przez otwarte okna, wychodzące na terrasy, wiał silny zapach.
Fursch zdjął długi, lekki płaszcz i szeroki kapelusz, a Edward kazał odchodzącemu lokajowi, aby przyniósł wina, którém po podróży miał się orzeźwiać pan von Renard. Ostrożnie wstrzymali się z rozmową, dopóki nie przyniesiono im wina na srebrnéj tacy i przez to nie usunięto wszelkich przeszkód.
Teraz Edward zbliżył się do bardzo poważnie wyglądającego Furscha, który nalał sobie szklankę prze wybornéj madery.
— Trzeba nam śpieszyć się, powiedział prędko widziano cię w Rio!
— Do djabła! kto ci to powiedział?
— Zaraz się dowiesz, opowiedz pierwéj co zrobiłeś. Układałeś się tam z jakimś murzynem.
— Niech mnie licho porwie! Zkąd wiesz o tém? Lecz cóż z tego, że mnie widziano? Zamówiłem murzyna dla Eberharda, jest to wioślarz na celnym statku, i ma tak pewną pięść, że z téj strony możemy być spokojni! Jakże daleko zaszli urzędnicy?
— Wszystko spisują. W téj chwili są na stacyi ładunkowéj przy Rio-Vero!
— A ten przeklęty, sapiący rządca Villeiro?
— On to przed godziną, potajemnie dowiedział się od przewodnika mułów, który cię widział w Rio, że miałeś schadzkę w szynku z osławionym murzynem. Wiesz, że przyległy tu pokój dotyka pokojów wieży, w któréj ten Villeiro pilnuje opieczętowanego skarbca, i dostarczonych ostatniemi czasy pieniędzy. Słyszałem, jak późno wchodził do tych pokojów jakiś człowiek, a że obaj sądzili, iż śpię w mojéj sypialni, więc wszystko słyszałem co mówili. Przewodnik mułów wyraźnie ostrzegał o twoich zamysłach, Villeiro pragnął objaśnień, jednak to pewna, że nie dowierza, témbardziéj, że od inspektora, który wyjechał do Europy, niema dotąd żadnych wiadomości.
— A urzędnicy jeszcze nie tak prędko skończą swoje zajęcie, aby z zamku wyjechać mogli?
— Mówią, że to wszystko jeszcze kilka tygodni potrwać może.
— A więc następnéj nocy musimy wykonać zamach stanowczy, co nam nie będzie trudno, bo wszędzie mamy przystęp; musimy zabrać skarb złożony w wieży i znajdujące się w niéj pieniądze, któremi zarządza Villeiro! mówił Fursch wychyliwszy drugą szklankę madery.
— Już mi ta myśl przychodziła, ale wykonanie jéj nie tak łatwe.
— Musimy zresztą wyrzec się wszystkiego, a poprzestać na tych summach!
— Są ogromne, przekonałem się o tém dzisiaj, przeglądając akta. W skarbcu oprócz przeszło miliona w złocie, znajdują się brylanty i inne drogie kamienie, oszacowane na trzy miliony milreisów, Villeiro ma prócz tego w swoim pokoju dochód z ostatnich tygodni, wynoszący około 200, 000 milreisów!
— Rzeczywiście byłby to majątek, jakiego tam u nas, nie posiada niejeden książę, powiedział Fursch po namyśle. A znasz położenie pokoju? czy obeznałeś się już z innemi okolicznościami?
— Ze wszystkiém — jest tylko jedna przeszkoda, mogąca zatamować naszą ucieczkę! mniemał Rudy Dzik.
— Mów — musimy postarać się o jéj usunięcie, bo chociaż Marcellino ułatwi się z owym hrabią Monte Vero, jednak dla tego mogą nas schwytać!
— Przeszkodą, któréj usunąć nie umiem, jest zabranie skarbu. Powinieneś pamiętać o tém, że złoto i drogie kamienie zapakowane są w niezliczonych workach, i że potrzebaby przynajmniej stu mułów, na przeniesienie połowy tego skarbu do Rio! cicho powiedział Rudy Dzik i rzucił się w krzesło.
Myśl o posiadaniu takiego majątku wzruszyła Furscha. Serce jego chciwością, przejęte dziko pukało, a liczby, które mu wspólnik wymienił, tak go nęciły, że dla nich należało koniecznie usunąć wszelkie przeszkody. Gdyby chociaż tylko dziesiątą część tego skarbu zrabował i z nią uciekł, mógł w każdym punkcie świata żyć świetnie i wesoło. — ktoby tam wiedział, zkąd przyszedł do takich bogactw? Wtedy nietylko uniknąłby wszelkich prześladowań i niebezpieczeństw, ale jako bogaty człowiek, mógłby być bardzo dumnym i wszyscyby mu się kłaniali. Iluż to było i jest bogatych ludzi, których przeszłość była niezmiernie ciemna, a obrąb działania, w którym się nagle zbogacili, bardzo rozległy — mają teraz pieniądze i władzę w ręku, a nikt nie pyta, zkąd to wszystko wzięli!
— Jakoś to pójdzie! nagle rzekł Fursch, przeszedłszy się kilka razy po pokoju. Wszystkiego wynieść wprawdzie niepodobna, ale przynajmniéj tyle, abyśmy obaj dosyć mieli.
— O to tylko idzie, Czarna Estera obaczy, jak z niéj zadrwimy; zdaje mi się, że się cesarzowi zobowiązała.
— To nas obchodzić nie powinno! Następującéj nocy musimy doprowadzić do skutku ucieczkę, już wielki czas. Wiesz, co tu w zamka jest do czynienia, a ja wszystko przygotuję, co potrzeba zabrać.
— Zgoda! powiedział Rudy Dzik, który znał zdolności swojego przyjaciela i umiał je oceniać. Przytém będziemy mieli wcale niełatwą pracę, klucze od skarbca ma Urzędnik sądowy, który sypia w czerwonym salonie.
— To mu je odbierzemy — dobrze wykonany cios pozbawi go przytomności.
— To olbrzym i ma czaszkę jak topór, myślę że lepiéj go spoić. Z czerwonéj sali musimy przejść przez jadalny pokój do mieszkania rządcy Villeiry, a tego na prawdę musimy zrobić miernym. Potém wyłamiemy i otworzymy izbę w wieży. Z niéj zakratowane okno wychodzi na boczny front zamku — przez nie powyrzucamy worki, na dole jest piasek.
— To zrobiwszy, przeciągniemy worki z parku aż na brzeg Rio Vero, a potém do gondoli, która jest wielka i dużo udźwignie. Pełny ładunek będzie dla nas bardzo wygodny, bo popłyniemy z wodą, łatwo nabyty skarb przeniesiemy do Rio. O żywność i przebranie ja się jutro postaram; w Rio najmiemy albo kupimy sobie parostatek, a za cztery dni będziemy na pełném morzu.
— Interes skończony! mniemał Rudy Dzik, wstając i podając przyjacielowi rękę; mamy cały dzień na przygotowania. Nie mów nic pod żadnym względem Esterze! Jéj zapomnienie i spokojność jutro będzie dla nas bardzo pożyteczna, a takie panny jak ona, zawsze same sobie dać radę umieją.
— Dobra noc! powiedział Fursch, bo go już wyborny plan zajmował — musimy się dobrze wyspać, abyśmy na następne noce mogli być rzeźcy i czynni!
— To przecięż dla nas nic nadzwyczajnego, zaśmiał się Rudy Dzik. Będzie to więc ostatnia noc przepęd, zona na tutejszych łóżkach. Mnie żal każdéj sztuki, którą tu zostawić i utracić musimy.
— No, przecięż zamku nie możesz zabrać na plecy, ty nienasycony! odpowiedział Fursch, biorąc płaszcz i kapelusz — zdaje mi się, że i tak będziemy mieli dosyć na całe życie.
— Dla tego piję z tobą, to myśl przyjemna! A spodziewam się, że jakiś czas dobrze sobie pożyjemy.
Fursch pozwolił Rudemu Dzikowi, aby jeszcze raz napełnił szklanki i potém cicho się z nim potrącił, — było już dawno po północy, gdy obaj udali się na spoczynek....
Na drugi dzień cesarz dosyć zimno pożegnał młodego hrabiego Edwarda i pana von Renard i wyjechał z zamku razem ze swoim orszakiem, wracając najkrótszą drogą do stolicy. Nim wsiadł na koń, znalazł sposobność powiedzenia kilku słów pięknéj Kornelii, na które ona odpowiedziała bardzo szczerze i czarownic, poczém popędził około wodotrysku i przez wjazd, przejęty zabraną, z Monte Vero myślą: że wkrótce obaczy się znowu i, Kornelią.
Jakże różniła się ta myśl od nabytków i wielkich idei, które don Pedro wywoził ztamtąd wówczas, gdy jeszcze Eberhard przebywał w zamku!
W ciągu dnia Fursch obejrzał gondolę, umieszczoną w pobliżu wysokiego, grubego muru, nad brzegiem Rio Vero, potajemnie naznosił do kajuty wina i żywności, i przekonał się, że gondola zupełnie odpowiada jego zamiarom. Niewiele okrętów przepływało rzekę, a na przypadek spotkania, któregokolwiek z Monte Vero, Fursch przygotował się, zabierając dla Edwarda i siebie dwa ubrania majtków.
Rządca Villeiro, stary już człowiek, doświadczonéj wierności i przywiązania do Eberharda, który go zaszczycał całém swojém zaufaniem, razem z pozostałym w zamku urzędnikiem sprawiedliwości, gdy inni sądownicy zajmowali osady Monte Vero, aż do wieczoru zajęty był sprawdzaniem akt i ksiąg. Młody Senhor Conde oświadczył im swoją wdzięczność za gorliwość i pracę i zaprosił na kieliszek wina, które miano pić pod otwartém powietrzem na balkonie.
Chorobliwy Villeiro wymówił się od tego zaproszenia lekką słabością, a tęgi i bardzo wino lubiący urzędnik przyjął je z wielką gotowością.
Gdy się zaczynało ściemniać, Edward rozkazał służbie przyrządzić na balkonie stół, a gdy postawiono na nim kilka odkorkowanych butelek, Fursch w stosownéj chwili, gdy pozostał sam z Edwardem, wsypał w jedną z nich, którą dobrze zauważył, nieco sproszkowanego korzenia selnity, znanego krajowcom z silnie odurzającego działania.
Wkrótce po tych przygotowaniach zjawił się na balkonie niezwykle wysoki i silny urzędnik sprawiedliwości, cały w ukłonach, i zasiadł obok oczekujących na niego panów.
Fursch nie taił przed sobą, że Edward miał słuszność, gdy wołał tego człowieka odurzyć winem, nie uderzeniem, bo jego czoło i grubemi sterczącemi włosami porosła głowa wymagałyby silnie wymierzonego ciosu, któregoby z powodu pościeli nie można było dobrze wyrachować, a jeżeliby to uderzenie nie ogłuszyło urzędnika, to istniałoby jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo dobrze wiedzieli, że przy jego łóżku znajdowała się taśma od dzwonka, która za najmniejszém poruszeniem wszystką służbę przywołać może.
Edward wezwał Furscha do napełnienia kieliszków, udając sam nieuważnego.
— Nie zważaj pan na mnie, panie Santos, rzekł do urzędnika sądowego; wprawdzie bardzo lubię wypić kieliszek wina, ale niestety! dostaję zaraz tak mocnego uderzenia krwi, że muszę być bardzo ostrożnym.
— Na to ja się nie skarżę, oświadczył pan Santos, uśmiechając się zadowolony z siebie, i popuszczając cokolwiek jasny halsztacka, chciałbym tylko nie zakłócić moich myśli działaniem wina, abym jutro z panem Villeirą mógł skończyć rachunki.
— Inni panowie zapewne mają jeszcze wiele do czynienia?
— Źle licząc potrwa to jeszcze kilka tygodni, panie hrabio, kilka tygodni! Posiadłości, które mają zaszczyt witać pana jako swojego właściciela, są tak rozległe, tak nadzwyczaj bogate, że wiele czasu wymagają....
— A pan będziesz już spokojny, jeżeli jutro skończysz rachunki? zapytał Fursch nalewając panu Santosowi, Edwardowi i sobie z niefałszowanéj butelki.
— Tak jest, panie von Renard, jeżeli tak mówić Wolno. Potém mam obowiązek czuwać z panem Villeirą nad całością skarbu i dochodów.
— Winienem panu za to całą moją wdzięczność, zacny panie Santos! rzekł Edward, i nie zapomnę dać tego dowód przed pańskim wyjazdem.
— O, pan hrabia jesteś zbyt łaskaw! uprzejmie odpowiedział urzędnik, zbyt łaskaw! Wszak ja tylko pełnię mój obowiązek.
— Mocno żałować będę, kochany panie Santos, wyjazdu pańskiego z zamku, bo sądzę, że pan jesteś znakomitym Cerberem.
— Ucieszony tém pochlebstwem urzędnik śmiał się serdecznie i wychylił kieliszek ulegając zaproszeniu pana von Renard. Fursch chciał spragnionego wina i wiele znieść mogącego urzędnika gruntownie i bezpiecznie ogłuszyć, dla tego i teraz jeszcze potraktował go czystém winem, aby mu dopiero na zakończenie nalać usypiającego trunku.
— Nie jest to wcale czcza gadanina, kochany panie Santos; szczerze powiadam, że chciałbym się wiele nauczyć, z wielką uprzejmością powiedział Edward. Wiesz pan, że przybywam tu z daleka jako cudzoziemiec, że nie mam przy sobie żadnego człowieka, któremu mógłbym zaufać, i ze dla tego, po wyjeździe pańskim, sam będę musiał pilnować, a to nieprzyjemne zatrudnienie!
— Dla mnie nie byłoby to tak przykrém, powiedział prawdomówny urzędnik; poddałbym się chętnie temu obowiązkowi, gdybym miał szczęście być posiadaczem takich skarbów!
— Czy nie znasz pan starego przysłowia: że bogaty ma najwięcéj kłopotów, mój szanowny panie Santos? Tak jest, gdybym pana tu na zawsze mógł zatrzymać!
— W zasadzie jest to rzecz bardzo prosta, panie hrabio, którą będąc na pańskiém miejscu sam późniéj — bym odrobił! Teraz drzwi od izby na wieży są zamknięte i zapieczętowane — zostawmy je tak jak są! I cała tajemnica czuwania zależy na bezpieczném przechowaniu kluczów, bo grube i pewne żelazne drzwi skarbca oprą się wszelkiemu włamaniu.
— Bardzo to dla mnie pożądana wiadomość — a więc tajemnicą czuwania jest przechowanie kluczów?
— Nie należy, aby ktoś widział, Senhor Conde, aby ktoś domyślał się, gdzie one są ukryte — w nocy najpewniejsze dla nich miejsce pod poduszką. Leży się na kluczach tą częścią ciała, w któréj łączą się wszystkie zmysły, a na prawdę wiele potrzeba, aby w nocy niezmiarkować, że się ktoś koło naszego łóżka kręci i pod poduszkę sięga.
— Wybornie kochany panie Santos! zawołał Edward i podniósł kieliszek: jak najwyborniéj! Dziękuję za radę i za to wypijmy, że nigdy nie uda się człowiekowi dostać tak ostrożnie przechowanych kluczy.
— To nigdy nastąpić nie może, Senhor Conde, jest to jedynie pewne i bardzo naturalne miejsce! odpowiedział urzędnik ciesząc się, że młodemu hrabiemu wyświadczył przysługę, któréj ten, jak z pewnością przypuszczał, nie pozostawi bez nagrody, zwłaszcza że pierwéj już coś o nagrodzie wspomniał. W następstwie tego Santos był niezmiernie uważny i uprzejmy, i gdy Senhor Conde wymawiając się strudzeniem wkrótce powstał, również odszedł od stołu. Ale gościnny hrabia prosił pana Santosa tak usilnie, aby sobie nie przerywał, a Fursch dołączył i swoje serdeczne prośby, biorąc butelkę z proszkiem solindy i napełniając nim kieliszek urzędnika, że ten nareszcie dosyć chętnie uległ prośbie, bo mu wino wybornie smakowało.
Edward i Fursch, dla uspokojenia Santosa, życzyli sobie dobréj nocy, poczém dwaj panowie pozostali jeszcze na balkonie, dopóki księżyc nie odbył na nocném niebie dosyć już znacznéj drogi, a przeznaczona dla Santosa butelka nie została wypróżniona.
— Przebacz panie von Renard, jeżeli cię już pożegnam, nagle rzeki urzędnik, walcząc ze snem i odurzeniem; nie wiem zkąd uczuwam niezwykłe znużenie.
— Pan za nadto pracujesz, za wiele rachujesz, to utrudza głowę.
— A do tego ciągle siedzące życie, człowiek coraz słabszy! Śpij pan dobrze, panie von Renard!
— I pan także, szanowny panie Santos! skończył Fursch, ściskając rękę nieco oszołomionego urzędnika, a potém przeprowadził go przez salon Edwarda, przedpokoje i korytarz do czerwonéj sali, w ktôréj mieszkał.
— Bogu dzięki, poszepnął oszołomiony wróciwszy do siebie, i mimo senności, klucze jak co wieczór wetknął głęboko pod poduszki. Proszek zaczął działać — potém niezdolny nawet rozebrać się, padł na łoże.
Fursch nakrył go kołdrą, — jedną przeszkodę usunięto.
Odurzony Santos zapomniał pomimo zwyczaju zamknąć za Furschem drzwi od salonu, bo nie był już w stanie uczynić tego. To o wiele ułatwiło całą sprawę obu rabusiom.
Gdy Fursch ze zdradzieckim uśmiechem przekonał się, że urzędnik już ruszyć się nie może, powstała w tym łotrze myśl, zupełnie jego godna, aby samemu wykonać cały interes i rabunkiem nie dzielić się z Rudym Dzikiem, ale najprzód zabić jego, a potém rządcę.
W chwili gdy Fursch z błyszczącém okiem przemyśliwał o tym wybornym planie, powoli otworzyły się drzwi czerwonéj sali i ukazał się w nich Senhor Conde, — może niedowierzał, może też przywiodła go niecierpliwość.
— Przekleństwo! mruknął Fursch przez zęby: co się dzisiaj stać nie może, wygodniéj i lepiéj może się wykona w drodze — nie obciąłbym się dzielić!
Może też i Rudy Dzik powziął w téj chwili podobną albo nawet tę samą myśl — bo ludzie jak ci dwaj dzielić się nie lubią, jeżeli ucieczka lub konieczność nie zmusza ich do tego.
— Cóż tam? z cicha zapytał Rudy Dzik.
— Nic nam już nie przeszkadza, chodź! Idź przez pokój jadalny do sypialni Villeiry! mówił Fursch, nie ma tu blizko nikogo, możesz go ostudzić bez kłopotu.
— Zostaw mi dostanie kluczów a sam idź do Villeiry!
— Cóż to! tchórzysz, kiedy jest co do roboty, łajdaku? zgrzytnął Fursch; to nie pierwszy, na którym szukasz zbawienia.
— Może masz słuszność — ale ten Villeiro to słabizna, a dla mnie to rzecz nieprzyjemna.
— Na kimże chcesz wprawiać się ty chuderlawy, zwiędły zbóju? szepnął Fursch, który nareszcie wybuchnął gniewem, bo tymczasowo musiał dzielić się.
— Fursch! grożąc mruknął Rudy Dzik — gdybym nie pamiętane jesteś kierownikiem tego przedsięwzięcia, to....
— Co? spokojnie i prawie pogardliwie spytał Fursch; strzegłbyś się występować przeciwko mnie, wszak znasz mnie!
— To chodźmy razem do pokoju Villeiry, tak w każdym razie lepiéj.
Gdy Fursch włożył rękę pod poduszki mocno śpiącego i chrapiącego urzędnika i nakoniec pochwycił klucze, Budy Dzik zbliżył się do drzwi jadalnego salonu, który przejść musieli, dla dostania się do pokoju rządcy, leżącego przy wieżowéj izbie.
Na zamkowym zegarze głośno wybiła północ.
W chwili gdy Fursch trzymał klucze w ręku, a jego pomocnik otwierał drzwi, ten tak gwałtownie odskoczył, że Fursch wyszeptał jakieś przekleństwo, bo Rudy Dzik potrącił go i nadeptał.
W jadalnym salonie tuż przy otwartych drzwiach stała chuda postać Villeiry, który tam przyszedł przebudzony szmerem i cicho prowadzoną rozmową.
Słabowity, stary człowiek ujrzał więc nagle przed sobą owych gości zamkowych, którzy od pierwszego dnia złowrogie i złe wywarli na nim wrażenie, chociaż wtedy mieli bardzo uczciwe miny i na ustach bardzo dobre słowa — Villeiro i niemiecki inspektor Schönfeld, mimo legalizowanych papierów i dokumentów, powzięli niepokonaną wątpliwość — a teraz gdy obaj przybysze stanęli przed nim z groźnemi, czyhającemi i zupełnie innemi minami, natychmiast przekonał się, że się nie omylił.
Ale Villeiro słabowity tak się mocno przestraszył, że nie był w stanie pośpieszyć do okna i zawołać o pomoc, albo stanowczo przeciwko nim wystąpić.
— O cóż to idzie? rzekł wybladły.
Rozpoczęła się okropna scena.
Gdy Rudy Dzik zamykał drzwi prowadzące do ogłuszonego Santosa, Fursch rzucił się na słabowitego Villeirę, który mu w siłach nie wyrównywał i nie spodziewał się napaści mogącéj pozbawić go życia. Nieszczęśliwy uciekał, drżącym głosem wołając o pomoc, do swojéj sypialni, lecz nikt głosu tego nie słyszał. Fursch pobiegł za nim — oczy jego przeraźliwie błyszczały — dzikim ruchem wyciągnął rękę po swoją ofiarę, która teraz już mu się wymknąć nie mogła.
Rozpoczęła się straszliwa gonitwa — rządca zastawiał się stołami i krzesłami, pragnąc tym sposobem ujść strasznemu prześladowcy, ale nadaremnie. Fursch powodowany szatańską chciwością, żwawszy był i zręczniejszy niż Villeiro.
Już nieszczęśliwy czuł rękę mordercy na swoich sukniach — już czuł się schwytanym. Fursch rzucił klucze i obu rękami pochwycił rządcę za szyję — obalił go na ziemię. Villeiro bronił się — całą siłą, jakiéj dodaje obawa śmierci, usiłował oderwać ręce nieprzyjaciela od szyi swojéj, ale te ściskały ją jak żelazne klamry, mógł więc tylko w okropnych mękach duszenia pokaleczyć je paznogciami... Oczy mu wystąpiły z dołów — okropne chrapanie wydobyło się z ust pianą okrytych — twarz nieszczęśliwego zsiniała, a drgające, kurczące się członki, czyniły już ostatnie rozpaczliwe wysilenia.
Ale morderca wszelkiemi siłami dusząc swoją ofiarę, stał nad nią — rozżarty zacisnął zęby, zdawało się, że mu iskry z oczu tryskają, i nie zważał na to, że krople krwi z jego ran na rękach walają umierającego Villeirę i deski podłogi.
Rudy Dzik, aby nie stracić ani chwili drogiego czasu podniósł klucze i przystąpił do głęboko w murze osadzonych, grubych drzwi żelaznych, prowadzących do skarbca, znajdującego się w wieży.
Drzwi te miały dwa zamki a prócz tego trzy pieczęcie.
Gdy Rudy Dzik prędko przystąpił do małego stołu przy łożu zamordowanego, aby zapalić świecę, Fursch puścił uduszoną ofiarę — nie mógł tego znieść, aby jego towarzysz sam dostał się do upragnionego skarbca, chciał jednocześnie z nim rozpocząć rabunek.
Villeiro już się nie ruszał, tylko jeszcze niby przewracał oczami, a krew sączyła się z ust jego.
Czerwony Dzik zapalił dwie świece, każdy z morderców wziął jedną, i gdy Fursch jeszcze raz spojrzał na swoją ofiarę, obaj zbliżyli się do żelaznych drzwi.
Klucze skrzypiąc obróciły się w zamkach, pieczęcie pod naciskiem odpadły, a mocne pewne drzwi ustąpiły parciu obu rabusiów.
Owiało ich chłodne, wilgotne powietrze — weszli do wysokiéj, ciemnéj, niezwykle grubemi murami objętéj przestrzeni. Miała tylko jedno wązkie wieżowe okno, wewnątrz żelaznemi kratami, zaopatrzone. Na środku stał wysoki okrągły stół, na którego marmurowym białym blacie zapewne liczono i ważono złoto.
Fursch, trzymający świecę do góry, przy niepewnym jéj blasku postrzegł niezliczoną ilość worków z cienkiego, mocnego łyka. Na każdym wypisana była zawarta w nim summa, chciwe oko Furscha poznało, że są w nich złote pieniądze, bo rozwiązał jeden worek — grzebał w czerwoném złocie — przeraźliwy uśmiech wykrzywił mu twarz, na któréj wypisane były wszelkie zbrodnie.
Jego towarzysz zbliżył się do ścian, przy których stały otwarte szafy. Tu w pięknych pudełkach przechowywano błyszczące drogie kamienie, dostarczone z przemywalni w Monte Vero i przez handel zamienny z Indyanami; dyamenty, te przedmioty najbardziéj nęciły Rudego Dzika, a znalazł ich w jednéj szafie pełno, pudełko na pudełku.
A tak nakoniec skarbiec w Monte Vero stał otworem przed zbrodniarzami, i bez przeszkody mogli przystąpić do dzieła i zrabować go według chęci serc swoich.
Ale nie wiedzieli od czego zacząć — oczarował ich przedstawiający się im widok złota i srebra nagromadzonego w workach, tudzież kosztownych kamieni napełniających szafy.
Hrabia de Monte Vero, był to rzeczywiście Krezus niezrównany. Ten szlachetny, obok niezmiernych bogactw bez pretensyi człowiek, usiłujący jedynie za ich pomocą stać się światu użytecznym, powierzchownością swoją nie zdradzał wcale tak ogromnego majątku, którym zaćmiewał królów i książąt, a sam go nabył. To co leżało tu w wieżowéj izbie w Monte Vero, stanowiło tylko małą część jego mienia, które się prawie corocznie podwajało, większa część pracowała w Brazylii i w dalekiéj Europie, łożona na przedsiębiorstwa, które stwarzał niezmordowanie czynny umysł tego człowieka.
Co dwaj zbrodniarze dla swoich nędznych planów zrabować pragnęli, to wydzierali ludzkości, dalekim i blizkim biednym, bo całém dążeniem, całym celem Eberharda było dopomagać innym swojemi skarbami, nie przez ślepe rozrzucanie i rozdział summ, i tym sposobem wzmacnianie chęci nabycia pieniędzy bez pracy, lecz przez stwarzanie pracy i bogate wynagradzanie pilnych, co już w Monte Vero od dawna się działo.
Fursch drżącą ręką zabrał się do dzieła. Otworzył wązkie okno i przekonał się, że worki dadzą się przesunąć pomiędzy żelaznemi sztabami — na dole był piasek więc spadanie worków z téj nieznacznéj wysokości nie mogło sprawiać żadnego hałasu.
Zaczęła się zatém robota. Gdy Rudy Dzik zsypywał brylanty w próżne worki a potém je wiązał, tymczasem Fursch tak te jak inne ze złotem, wyrzucał za okno — srebrem pogardzili dwaj zbrodniarze.
Tę drogę przebył jeden po drugim worek i wkrótce można było po kilkogodzinnéj pracy poznać jéj skutki — ale czas naglił i zaczynała się dopiero główna sprawa: przeniesienia rabunku przez park do gondoli, dosyć szerokiéj i mocnéj, dla odbycia długiéj podróży do Rio.
Rudy Dzik nie mógł się powstrzymać, gdy Fursch wezwał go do zejścia na dół i jedną, ręką ukrył w kieszeni garść szmaragdów — ale Fursch dostrzegł to i uczynił tak samo.
Pośpieszyli przez pokój w którym Villeiro leżał zamordowany — w pośpiechu zostawili palące się świece. Potém przesunęli się przez jadalny salon i Czerwoną salę, w któréj sądownik ciągle jeszcze ogłuszony spoczywał na łożu, i dostali się na korytarz.
W rozległych przestrzeniach zamku panowała cichość — Czarna Estera nie domyślała się tego co zaszło w nocy. Służba spała mocno.
I w parku także panował głęboki nocny spokój i ciemność; nadeszły godziny, w których ludzie i zwierzęta najmocniéj zasypiają, godziny między nocą a dniem.
Fursch i Rudy Dzik bez przeszkody wyszli z zamku — szybko udali się ku miejscu przy wieży, gdzie znaleźli jeden na drugim leżące worki.
Niezwłocznie zaczęli przenosić je z parku na brzeg Rio Vero. Ciężka to była i utrudzająca praca, bo każdy zawsze tylko jeden worek mógł unieść na plecach. Złoto jest ciężkie.
Dniało już, gdy zlani potém łup swój mieli na gondoli i teraz na niéj podzielili się ciężarem. W pośpiechu, bo czas naglił, nagromadzili skarby — gondola coraz głębiéj zatapiała się w kłębiących się w koło niéj falach. Wtedy dwaj rabusie poznali, że jeżeli nie chcą zatonąć, muszą pozostawić ostatnie dziesięć worków — aby więc ukryć wszelki ślad, wrzucili w rzekę, która je pochłonęła. Potém ciężko obładowaną gondolę odepchnęli od brzegu, Fursch rozpuścił żagiel, a statek szybko ruszył z łupem po zaczerwienionych pierwszemi promieniami wschodzącego słońca falach, i wkrótce popłynęli pomiędzy winhejrami i cedrami, tudzież między chylącemi się ku wodzie kolczystemi palmami do dalekiego Rio Janeiro.