Tajemnice stolicy świata/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Don Pedro Segundo.

Nad rozległym ogromnym lasem i nad zamkiem Monte Vero zaległa jasna, księżycowa noc letnia — wierzchołkami palm i cedrów szeleścił wiejący od blizkiéj rzeki zefirek — klomby i terrasy wydawały łagodny zapach rozchodzący się w koło wysoko położonego zamku. Jednotonny śpiew świerszczów i krzyki wielkich wodnych ptaków przerywały wrzaskliwe wołania przebudzonych papug.
Zresztą wszędzie panowała cisza — zakłócał ją tylko cichy plusk wodotrysku, który naprzeciw wjazdu wody wyrzucał w powietrze z ogromnéj marmurowéj miednicy, tudzież brzęk liżących kwiaty owadów — ale to zakłócenie było tak jednokształtne i monotonne, że się na nic prawie nie zważało.
Zamek Monte Vero leżący romantycznie na wzgórku nad brzegiem lasu, tworzył wielki, podłużny czworobok. Na wzór niemieckich zamków miał wysokie arkadowe okna, a na czterech rogach wystające u góry zębate wieżyczki dla armat, co nadawało mu pozór warowni. Gładki, galeryą opatrzony dach jego, leżał niżéj od wysokości czterech uzbrojonych wieżyc.
Po jednéj stronie rozciągały się daleko stajnie, a za niemi mieścił się belweder, na którego szczycie powiewała czarna chorągiew. Ztamtąd przez lunetę można było widzieć kilkunastomilowe pola, jaśniejące wysoką kulturą po jednéj stronie, a las po drugiéj. Chorągiew tę wywieszano od czasu jak goście, czy też nowy właściciel Monte Vero przybył do zamku, podzielonego na cztery skrzydła, obejmujące mnóztwo pokojów, połączonych korytarzami. W środku zamku znajdowała się wysoka, obszerna kaplica, któréj złocona kopuła wznosiła się po nad dachem, jako znak bogobojności właściciela. Był to środkowy punkt arcy-okazale zbudowanego pałacu, którego schody były białe marmurowe, a ściany niezmiernie grube, z ciosanego kamienia. Prawe skrzydło przeznaczone było dla cesarza, a jego pokoje otwierano tylko wówczas, gdy don Pedro Segundo odwiedzał hrabiego de Monte Vero; za tém skrzydłem było drugie dla innych gości; z lewéj strony znajdowało się skrzydło zajmowane przez hrabiego, a za niém znowu skrzydło przeznaczone dla służby.
Pomiędzy oddzielonemi od siebie skrzydłami cesarza i hrabiego istniało połączenie czyli związek, stanowił je bujnemi zwrotnikowemi roślinami ozdobiony balkon, po nad portykiem i gankiem wzniesiony na marmurowych filarach i prowadzący po obu stronach do wysokich szklanych drzwi.
Po tym balkonie, osłonionym od słonecznego upału płóciennym dachem, często przechadzali się rozmawiając przyjemnie aż do póżnéj nocy, dwaj zacni, dostojni panowie, nietylko z powierzchowności, ale i ze sposobu myślenia wielce do siebie podobni. Na tym szerokim, pełnym zapachu balkonie, powstawały słowa i dojrzewały idee, napełniające szczęściem i błogosławieństwem nietylko rozległe posiadłości Monte Vero, ale i całe ogromne państwo.
Cesarz don Pedro i hrabia Eberhard, od lat wielu byli wiernymi, prawdziwymi przyjaciółmi; w ciężkich godzinach pomagali sobie radą i czynem, a cesarz ciągle dawał dowody wdzięczności, jaką człowiek okazuje zbawcy swojego życia.
Z tego balkonu był widok na wspaniałe, obszerne terrasy parku, który z tyłu dochodził aż do lasu. Przed nim wody fontanny wytryskiwały w powietrze, a w koło tego wodotrysku rozległym kręgiem przechodziła droga od wjazdu opatrzonego warownym murem aż do ganku zamkowego. Po obu stronach tego prawdziwie imponująco wielkiego ronda, rozciągały się bujnemi drzewami i krzakami ubrane terrasy, których pierwszy oddział stanowiły groty sztucznie przyozdobione muszlami i pnącemi się roślinami, drugi altany, a ostatni rozsiewające zapach klomby.
W tych przejściach i małych kamiennemi schodkami poprzerzynanych zakładach, szerokim półłukiem okrążających wspaniały zamek, można było prawie zabłądzić, ale niebezpieczniejsze jeszcze były one przez swoje prawdziwie ponętne własności. W grotach utworzonych z kamieni i mchu, opatrzonych w sofy i poduszki, powiewał tak przyjemny chłód, że kto tam raz wszedł, już ztamtąd wyjść nie chciał — wieczorem zielonym dachem przykryte i liściem zasłonione altany, do których przeciskały się promienie księżyca i w których ptaki śpiewały swoje wieczorne hymny, stanowiły tak przyjemne miejsce pobytu, że można tam było przemarzyć całą noc, siedząc w wygodnych ogrodowych krzesłach. Wówczas drzewa szeleściły tak tajemniczo, a korony palm tak cudownie i święcie ocieniały przejścia, że zdawało się, iż człowiek przeniesiony jest w owe wschodnie bajki, w owe południowe niwy, których słabo tylko i niedokładnie przedstawić nam może wyobraźnia. Motyle o różnobarwnych skrzydłach bujały z kwiatu na kwiat — chrząszczyki zasypiały w kielichach lub pączkach bujnych zwrotnikowych roślin — pyszno-barwne papugi i wielkie ananasy kołysały się na obciążonych owocami gałęziach — a daléj po tamtéj stronie muru, po bokach zamku toczyły się srebrzyste fale rzeki Rio Vero.
U dołu leżały kwiatami zasiane klomby, w pośrodku których znajdowały się bujne krzewy, sięgające do wysokości strzelnicami opatrzonego, mocnego muru.
Na zamku nad balkonem jaśniał tajemniczy i dla każdego przychodnia niezrozumiały symbol, złotem promieniejące słońce, czarny krzyż w pośród niego, a pod niém trupia głowa.
Ale nad całym parkiem i zamkiem zawisł od kilku miesięcy ów nimb i blask otaczający pałace królów i władców, tutaj bardziéj jeszcze podwyższony błogosławieństwami uszczęśliwionych, świętym spokojem i modlitwami poddanych.
Atoli teraz od czasu jak czarna chorągiew powiewała na belwederze, w koło rozłożyła się żałoba.
A również i dalekie, błogosławione pola, plantacye bawełny, kawowe góry i nieprzejrzane plantacye cukrowéj trzciny, zapadły w cichy smutek. Tam, gdzie niegdyś rozlegał się przy pracy wesoły śpiew robotników, gdzie niegdyś pracowano chętnie w tém radośném przekonaniu, iż pracowano dla szlachetnego i dobrego pana, teraz każdy chodził cichy i milczący — nawet murzyni w przemywalniach brylantów i na statkach, któremi spławiali płody dalekich osad po rzece Rio Vero do Janeiro i innych miejsc składowych, pozwieszali głowy i nie nócili jak dawniéj przy pracy swojéj krajowéj pieśni.
Młody Senhor Conde, który zaopatrzony w dokumenta, wystąpił jako syn hrabiego Eberharda de Monte Vero, a za pomocą awanturnicy i w charakterze jéj ojca z wielką pewnością i elegancyą występującego Furscha, do tego doprowadził, że cesarz, aby spokojnie dowiedzieć się o śmierci swojego przyjaciela i aby przebywać w zamku, w którym tak długie miewał z nim stosunki, przybył do Monte Vero. Młody hrabia, mówimy, po kilka razy z piękną swoją narzeczoną i mniemanym jéj ojcem, zwiedzał wszystkie części swoich posiadłości. Miał w tém cel podwójny, bo pokazywał się swoim podwładnym i przyzwyczajał ich do myśli uważania go za pana, a przytém unikając wszelkiego pośpiechu, coraz usilniejsze czynił kroki względem odebrania pieniędzy.
Dotąd wszakże cały zarząd pozostawał w ręku urzędników sądowych, a właściwe skarby i kosztowności, na które liczono, ciż urzędnicy opieczętowal do czasu, aż według prawa brazylijskiego wymagalna legitymacya młodego hrabiego, jako dziedzica, sprawdzona zostanie.
Zręczni i zdrożni zbrodniarze jeszcze dręczyli się niepewnością przebiegu ich olbrzymiéj operacyi, pomimo że takowa udać się mogła, przy pomocy takich sprzymierzeńców jak hrabina Leona Ponińska i Schlewe, i że z szaloném prawie zuchwalstwem i pewnością po niebezpiecznéj drodze dążyli. Byli tuż u celu — już uśmiechały się do nich pieniądze i przepych, już widzieli przed sobą wszystkie skarby, które pozyskać i zrabować mieli. Niech się im tylko uda niepodobieństwo, o którém sami zaledwie myśleć śmieli, oszukania cesarza Pedra, tego zawsze mądrego, ale rzeczy wiście niedowierzającego pana. Musieli odważyć się na nie, bo cesarz prędko odebrawszy wiadomość o śmierci Eberharda, dotknięty nią silniéj niż się oszuści spodziewali, zawezwał ich do siebie. Roztropnie przezorny Fursch, a teraz pan von Renard, w ciągu podróży gorliwie uczył się portugalskiego języka, co okazało się teraz bardzo korzystném i skuteczném, jak zwykle wszystko co Fursch tylko postanowił. Miał swoje maniery kiedy chciał, równie jak Rudy Dzik — który postępował jak pan nieulegający żadnej naganie.
Cesarz na posłuchaniu. podał młodemu hrabiemu Edwardowi de Monte Vero rękę, okazał mu swoje współczucie i zapewnił łaskę — a młody hrabia bardzo kawalersko upadł na kolana i przyłożył do ust rękę cesarza...
Na tém posłuchaniu znajdował się także pan von Renard ze swoją piękną czarnooką córką, którą Edward przedstawił cesarzowi jako swoją narzeczoną donnę Kornelię von Renard, a która ułudném spuszczeniem oczu i południowo bujną postacią wywarła na cesarza wpływ czarowny.
Następnie złożono sądowi potrzebne świadectwa i formalności — trzéj weseli sprzymierzeńcy z dalekiéj stolicy wybrali się w podróż do swojego zamku. Gdy sąd zamknął tylko nagromadzone bogactwa i skarby, rozgospodarowali się w pięknych pokojach i niepodobieństwo stało się prawdą.
Rzeczywiście, każdéj chwili mogła nadejść z Europy wiadomość, któréj tameczni ich sprzymierzeńcy zatrzymać nie zdołali; ale trzy osoby już się umówiły co uczynić mają w takim przypadku.
Gdy teraz cesarz przybył do Monte Vero i nic się nie domyślając, śmiałym zbrodniarzom, którzy w eleganckich sukniach i w najdelikatniejszych rękawiczkach wystąpili, wyświadczył przez to największą przysługę, ci zaprzestali obawiać się niepowodzenia, i niepokoiła ich tylko możliwość jednego zdarzenia, któremu cokolwiekbądź zapobiedz musieli: a mianowicie powrót Eberharda, spowodowany przez zniknięcie inspektora Schönfelda pierwéj, nim z łupem Rio de Janeiro opuścić zdołają.
Już upłynęły przeszło cztery tygodnie, od chwili ich przybycia do Monte Vero, a zawsze jeszcze kommissya sądowa stawiała trudności w oddaniu majątku. Schönfeld, który jak się Fursch dowiedział, odpłynął z Brazylii najszybszym parowcem, dawno już musiał przybyć do Hamburga, a Eberhard niezawodnie swoim drogocennym brygiem „Germania“ już płynie do Rio — jeżeli pierwéj przybędzie niż oni wejdą w posiadanie bogactw, wtedy będą zgubieni. A zatém cokolwiekbądź należało nietylko przyśpieszyć wyjazd, i to ź jak największą ostrożnością, aby się nie złapać, lecz także w każdym razie przeszkodzić przybyciu Eberharda, a na to był jedyny tylko pożądany środek, jedyna droga: zabicie go tutaj i uniemożnienie tym sposobem wszelkich ważniejszych prześladowań.
W tym celu Fursch, pozostawiwszy cesarza z Edwardem i piękną Esterą, dla zastąpienia miejsca pana von Renard, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał do Rio, gdzie chociaż sam biegły zbrodniarz, i znakomicie nożem i strzelbą władać umiejący, w każdym jednak razie musiał być niezmiernie ostrożnym, bo go Eberhard znał i nawzajem on znał Eberharda, i dla tego, gdy przybył do Rio i usłyszał o Marcellinie, okiem znawcy dopatrzył W nim właściwego do swoich planów człowieka.
Słyszeliśmy jego rozmowę z murzynem. Fursch kontent był z tego czarnego czeladnika zbrodniarskiego, który już dał dowody swojéj krwiożerczości i siły, upoważniające do najpożądańszych nadziei.
Upłynęło kilka dni od wieczoru, w którym Fursch przy wsadzeniu na łódź Marcellina, wręczył mu wszystko co przyobiecać musiał.
Nocna spokojność zaległa nad zamkiem Monte Vero, jasny księżyc jak płynne srebro odbijał w oknach zamku i na falach rzeki, wodny pył wodotrysków przemieniał w płateczki, a kwiaty przez upał dzienny tu i owdzie wyczerpane i pochylone, podniósł znowu swojém łagodném światłem; zdawało się, że wielbiąc go, za to kwiaty ku niemu całym swoim zapachem wzdychały. Ale nietylko samo łagodne światło tak szybko orzeźwiło kwiaty i zwrotnikowe rośliny, bo pomiędzy zielenią krzewów przesuwała się rozlewająca wodę postać ludzka — tylko kto bliżéj przystąpił, widział jak przechodziła pomiędzy klombami i pod palmami, jak prawie niesłyszana ślizgała się po po nad gałęziami, niby piastunka kwiatów i roślin, i korzystając z nocnéj ciemności, rozdawała im żywność i błogosławieństwo. Tak kołysała się niepewném światłem i cieniem oblana postać.
— Czy to ty, Maranho? szepnął z nagła gruby głos? pomiędzy zarośli, oddzielających klomby od wysokiego i grubego muru w pobliżu szerokiego wjazdu.
Przechodząca postać stanęła przerażona — przez szerokie liście palm padł na nią promień słoneczny — była to jedna z jasnobarwnych mulatek, tyle sławnych pięknością rysów i ciała, że w całéj Brazylii płacono za nie niesłychane summy.
Ciemne oczy świeciły z jéj jasno brunatnego oblicza, o pełnym i pięknym kroju. Bujne, ciemne włosy powstrzymywała fantastycznie na głowie owiniętą pstrą chustką — szyję i łono miała prawie całkiem odkryte, bo ściskający je stanik był nizki i szeroki. Krótka, pstra sukienka spadała jéj od stanu prawie aż do kolan, a niższa część wykończenie pięknie ukształconych nóg i małe stopy téj mulackiéj zaledwie szesnastoletniéj dziewczyny, były nagie.
Hrabia Eberhard nabył Maranhę jako dziecię na targu niewolników w Rio, i wyrosła w Monte Vero na ogrodniczkę. Co zasiała i pielęgnowała, udawało się, a kiedy nocą bujała po zaroślach, piękna jéj, podsycająca kwiaty postać, cudownie pociągające wywierała wrażenie.
— Czy to ty Maranho? powtórzył głos z krzaków znajdujących się przy wjeździe.
— Oho — Antonio? biegłą portugalszczyzną zapytało dziewczę.
— Jak dobrze, znasz mój głos, piękna pardo[1], powiedział znajomy nam przewodnik mułów, i rozchyliwszy gałęzie krzaków przystąpił do Maranhi, a nie przelękłaś się mnie!
— Jednak Antonio nie chce mi się wierzyć, że to ty!
— Teraz prędko powróciłem, ale dla mnie z wielu powodów jeszcze nie dosyć prędko!
— Coś tajemniczy jesteś, cóż tam nowego?
— Czy pan Renard jest w zamku?
— Nie, ale téj nocy spodziewają się jego powrotu!
— A więc był w Rio?
— Tego nie wiem Antonio, ale dla czego pytasz tak prędko?
— Bo założę się o tysiąc przeciw jednemu, że to ten pan von Renard rozmawiał z murzynem Marcellinem — bo nie przewiduję nic dobrego! Ten ojciec narzeczonéj nie podoba mi się, i właściwie powinienbym przestrzedz Senhora Conde!
— Daj temu pokój Antonio, młody Senhor Conde...
— No — dla czegóż wahasz się?
— Bo zdawało mi się, iż słyszałam jakieś szeptanie i jakby szelest sukień tam w krzakach na górze, cicho odpowiedziała Maranha, tak cicho jak podmuch nocnego wiatru w gałęziach.
— Z góry nikt nas tu widzieć nie może! Co chciałaś powiedzieć o hrabi Edwardzie?
— On niepodobny wcale do naszego hrabiego, szepnęła mulatka; podług mnie jemu niedobrze patrzy z oczu, i...
Maranha zawsze bardzo zmyślna, znowu nagle przerwała i prędko pochwyciła rękę przewodnika mułów — oko jéj nakazało mu milczenie — ostrożnie wskazała ku grotom, z których chociaż niezupełnie można było widzieć zielenią zakryte wejścia i drogi do nich, bo na pochyłości terrasu znajdowały się to wysokie i gęste, to znowu niższe krzaki. Antoni spojrzał w kierunku jéj palca i teraz dostrzegł dwie postaci w górze przy grotach.
— Donna Kornelia i cesarz, pomruknął.
Mulatka położyła palec na ustach i skinęła na przewodnika mułów, aby poszedł za nią. Odgięła gałęzie znajdujących się na dole przy murze zarośli i weszła W panującą tam gęstą i mocną ciemność.
— Idź Antonio, poszepnęła, jutro wieczorem spotkamy się nad brzegiem! Tak lepiéj!
— Chętnie jeszcze pozostałbym przy tobie, Maranho, cicho odpowiedział przewodnik mułów, przyciągając ku sobie młoda i piękną mulatkę; mnie się zdaje, że cię chcą mi wydrzeć!
— Bądź spokojny! Maranha kocha Antonia, i nikogo innego!
— Chciałaś pierwéj coś powiedzieć o młodym Senhorze Conde....
— Jutro — śpiesz się!
— Nabawiasz mnie coraz większéj ciekawości, muszę pierwéj wiedzieć co się dzieje z młodym hrabią — może cię napastuje...
— Ostrzegłam go Antonio! Maranha powiedziała mu, aby nie śmiał jej dotykać. Maranha zabije go, jeżeli jeszcze raz ośmieli się dotknąć jéj sukni!
— Przez wszystkich świętych — Senhor Conde ostrzeżony!
— Idź, mój Antonio! Maranha przyciska cię do swojego serca — ona ciebie tylko kocha!
Młody, silny przewodnik mułów załamał ręce, gdy mu mulatka opowiadała o młodym hrabi — ale teraz zamknął piękną, pulchną dziewczynę gorąco i szczerze w swoich objęciach, potém przesunął się niepostrzeżony po pod murem przez otwarty wjazd na pole, a mulatka skrycie, pobiegła przez krzaki — spojrzała w górę ku terrasowi — cesarz i ponętna Kornelia znikli — lecz nie, jeszcze powiała część jéj białéj mantylli u wejścia do groty, do któréj skrycie i zapraszająco wpadało przez gałęzie mdłe światło księżyca.
Gdy zapadł, wieczór, piękna Kornelia i don Pedro, weszli na belweder, aby z jego wysokości przypatrzyć się zachodowi słońca i okolicznym polom. Adjutant cesarza nadaremnie szukał młodego hrabiego de Monte Vero, który im miał towarzyszyć, nie można go było nigdzie znaleźć, i dla tego cesarz pozostał sam z Kornelią.
Czarna Estera wiedziała, że Edwarda nie znajdą, tak umyślnie rzeczy ułożyła, bo miała swoje plany na dzisiejszy wieczór. Piękna żydówka, któréj południowo ciemny koloryt wybornie przystawał do tego kraju słońca, teraz jeszcze piękniejsza, odkąd przy panującym upale pełność kibici i lica jeszcze bujniéj wystąpiła, miała na sobie srebrzysto połyskującą jedwabną suknię, co do kroju równie zalotnie jak śmiało wyrachowanie obmyślaną. Gdy z tyłu téj sukni wlókł się długi, szeleszczący ogon, z przodu była ona tak krótka, że za każdym krokiem widać było nogi obute w delikatne trzewiki; pełne czarne włosy zręcznie splotła w warkocze, które jak sobie przed zwierciadłem powiedziała, z wetkanym w nie ciemnym ponsowym kwiatem, pysznie jéj twarz zdobiły — na pięknie ukształcone ramiona narzuciła lekką białą mantyllę — i tak weszła z cesarzem na belweder.
Don Pedro Segundo był to wysoki, dumnie wyrosły pan, który tu w Monte Vero lubiał unikać wszystkiego, co mu tron przypominało — przywykł do tego od czasu jak odwiedzał Eberharda. Miał na sobie lekki surducik i kapelusz, nie nosił żadnych ozdób prócz małego brylantowego orderu na piersiach, jaki już widzieliśmy u hrabiego de Monte Vero. Ciemno blond brodę miał tak pełną jak włos, twarz raczéj silną niż delikatną, oczy łagodne i zdradzające dobroć serca.
Cesarzowi niezmiernie podobała się piękna Kornelia. Czuł, że ona go szczególnie ku sobie pociąga, a chociaż często mówił sobie, że skłonność ta jest tylko chimerą, którą stłumić należy, lecz zajęcie to wzrastało za każdym razem, gdy widział narzeczoną młodego hrabiego, który nie umiał wzbudzić w nim podobnego zajęcia. I don Pedro nie zważał, że piękna Kornelia zręcznie i zalotnie używała całej swojéj potęgi, całego powabu, aby go uwięzić; nie domyślając się oszukaństwa, miał ją za zachwycającą, prostoduszną córkę nieco dziwacznego ojca, i nie przyznając się do tego, zazdrościł młodemu hrabiemu jego narzeczonéj, któréj ten, jak mu się zdawało, wcale nie był godzien. Nie znalazłszy, pomimo kilkakrotnych usiłowań w synu Eberharda żadnéj strony, któraby go uderzyła i przypomniała mu Eberharda, byłby niewątpliwie odjechał nazajutrz po przybyciu, z orszakiem złożonym z jednego tylko adjutanta i kilku kamerdynerów, gdyby Czarna Estera w roli pięknéj Kornelii von Renard, nie umiała go przynęcić do siebie tak zręcznie i potężnie — udawała ona wybornie czystą naturalność i tak dokładną zachowała granicę między swobodą a ostrożnością, iż cesarz chętnie się w nią wpatrywał, gdy sam z piękną dziewicą stanął na belwederze, i mniemając, że go nie widzi, raczéj w niéj wzrok zatapiał, niż w całéj panoramie, która ona z zapałem zdawała się podziwiać, i na któréj piękności z całą zachwycającą naiwnością zwracała uwagę cesarza.
Gdy się ściemniać zaczynało, opuścili belweder, a gdy wrócili w alee parku, ujrzeli, że ani adjutanta, ani hrabiego Eberharda nigdzie wyśledzić nie było można.
— Poszukajmy narzeczonego pani, donno Kornelio, radził cesarz; teraz dopiero tu w parku orzeźwić się można! Domyślam się, że hrabia jest na terrasach.
— Zdaje mi się, że raz wspomniał mój narzeczony, iż nie lubi grot ani altan, odpowiedziała Kornelia z wyraźném niezadowoleniem.
— O, niesłusznie czyni hrabia! Sądziłem, że kto jest narzeczonym i ma narzeczoną tak wielce piękną, musi koniecznie bardzo lubić marzyć na terrasach tutejszego zamku!
— Mówiłam zawsze — że on mnie nie kocha! z czarowną niewinnością głosu i ruchu użalała się zręczna komedyantka, zerwawszy przydrożny kwiatek i obskubując go bezmyślnie.
— To niepodobieństwo, donno Kornelio! Ktoby pani nie kochał! z cicha rzekł cesarz. Powierz mi pani swoją mantyllę, zapewne za ciężko pani iść w niéj.
— Nigdy, mój cesarski panie — ja to raczéj powinnam coś wziąć aby ulżyć waszéj cesarskiéj mości — patrz tylko jak wygodnie to lekkie okrycie z ramion moich spada, mówiła Czarna Estera z nieopisaną skromnością i niewinnością, i zdjęła z ramion białe okrycie, które teraz przy wyrachowanie śmiałym, francuzkim kroju jéj srebrzystéj sukni, odkryło nietylko piękną szyję, ale i kuliste formy jéj cudownego łona, przy którém tkwito kilka pączków kwiatów.
Don Pedro mimowolnie spojrzał na te kształty, odkrywające się przed nim, gdy Kornelia zdjęła mantyllę i czuł, jak go przejmował rozkoszny dreszcz, a teraz gdy po kilkakrotnych przechadzkach i rozmowach z czarownic powabną dziewicą, znalazł się z nią sam na sam téj nocy, nie widziany przez nikogo i bez przeszkody pod drzewami parku — nie mógł oderwać wzroku od wdzięków, które się przed nim tak naiwnie odsłoniły.
— W tém co mi cięży, ani możesz, ani chcesz ulżyć mi piękna, czarowna Kornelio, cicho poszepnął cesarz, i tak szczerze, że się Czarna Estera uradowała.
— Dla czego nie, najjaśniejszy panie, jeżeli to tylko jest w mojéj mocy? wyrzekła patrząc nań ciemnym pałającym wzrokiem, w którym obok cudnéj niewinności spoczywał zachęcający wyraz.
— Nie mów tak mile, Kornelio.
— Mój cesarski panie — czyliż nie pragniesz miłości, którą ci ofiarują twoi poddani? I ja przecięż wkrótce należeć będę do ich liczby, i ja także chętnie składam u nóg twoich moje wierne uczucia!
— Pani zostaniesz małżonką hrabiego Edwarda.
— Według woli mojego ojca — tak jest!
— I twojéj woli Kornelio?
— Oto nie pytano, mój cesarski panie! Córka powinna być posłuszna życzeniu i rozkazom ojca, bez zwłoki i kwestyi.
— Jesteś może za nadto posłuszném dzieckiem Kornelio, ale co mówi na to twoje serce?
— Moje serce — boleśnie odrzekła zręczna komedyantka — moje serce milczy. Czy uwierzyć raczysz, mój cesarski panie, że przed kilku miesiącami zaledwie wiedziałam, że posiadam ową tajemniczą i cudowną część ciała, którą sercem nazywają?
Cesarz uśmiechnął się — ale ten uśmiech świadczył, że czarowna Kornelia coraz bardziéj mu się podoba — ujął jéj rękę i szedł tuż przy niéj do mocno ocienionych grot, na które z góry jeszcze cedry i palmy cień rzucały. Mchem porosłe muszle, które tworzyły ściany tych grot, błyszczały jak perłowa koncha przy blasku księżyca — głęboka, nocna uroczysta cisza panowała w parku i na terrasach — wielkie świecące chrabąszcze przelatywały po nad ciemnemi krzakami, jak błędni żebracy, po nocy letniéj niosący latarnie — w dali szumiała i pluskała fontanna, a jeszcze daléj z lasu dochodził głuchy, długi odgłos szczekającego jaguara.
Kornelia, usłyszawszy te ponure głosy, które jéj przyszły jak na zawołanie, przytuliła się do swojego towarzysza.
— Nie lękaj się pani, szepnął cesarz, jaguar i tygrys unikają osad i uprawnych okolic, wolą swoją gęstwinę.
— O, odetchniéjmy tém cudowném powietrzem, tu w téj grocie tak pięknie!
— Wejdźmy do niéj na chwilę, donno Kornelio — spojrzyj tylko jak zapraszająco wpadają tu promienie księżyca, zdaje się, że chcą nam wskazać drogę!
— Ależ jesteśmy sami...
— Właśnie dla tego, że jesteśmy sami; jeszcze nieskończyliśmy naszéj rozmowy, piękna dziewico — a temat jéj był bardzo pociągający!
Cesarz odstąpił nieco na bok — Czarna Estera z powiewającą mantyllą schyliła się i wbiegła — przed nim w zapraszającą, czarowną jaskinię muszlową, w któréj znajdowały się ogrodowe krzesła i sofy. W głębi było bardzo ciemno, bo ukośnie padające promienie księżyca tylko do połowy przestrzeni dosięgać mogły.
Cesarz zbliżył się do jednéj sofy, z któréj można było przypatrywać się wonnéj letniéj nocy, i zaprosił piękną swą towarzyszkę, aby przy nim zajęła miejsce.
— Przebacz, mój cesarski panie, że wkrótce tę miłą grotę opuścić muszę! Ojciec mój lada chwila powrócić może.
— Nie odpowiedziałaś mi Kornelio, gdy cię poprzednio zapytałem, co mówi twoje serce na związek, który ojciec twój postanowił? Mamże mniemać, że nie kochasz hrabiego, który ma zamiar objąć dziedzictwo po swoim szlachetnym ojcu, że przeciwną jesteś temu małżeństwu?
— Niech mi wolno będzie zamilczeć, i zapomnieć w téj cichéj i pięknéj godzinie, o tém co mnie czeka!
— Jesteś nieszczęśliwą, Kornelio, słowa twoje mi to mówią — a przecięż zasługujesz na miłość gorącą! poszepnął don Pedro, ujmując rękę siedzącéj przy nim dziewicy.
— Najjaśniejszy panie, jesteś tak dobry, tak łaskaw dla biednéj Kornelii, że w tém uczuciu domyśla się rozkoszy, któréj wyrzec się powinna!
— Kocham cię — kocham niezmiernie! rzekł wzruszony cesarz, i objął ramieniem ubolewającą Kornelię, a jakby ją chciał pocieszyć, łagodnie ku sobie przyciągnął.
— I nie opuścisz mnie, najjaśniejszy panie, chociażby nawet odepchnął mnie mój surowy ojciec?
— Nie, piękna kobieto, poprzysięgam ci to!
Zręczna syrena dopięła celu. Nie broniła się obejmującéj ją ręce — patrzała w matami okrytą podłogę groty, zdawało się, że łza zabłysła w jéj ciemnych oczach:
— On mnie przymusi, wyszeptała, a im dłużéj potrwa nasz pobyt tutaj, tém więcéj będę musiała znieść przykrości!
— Młody hrabia i twój ojciec chcą więc wyjechać z Monte Vero, skoro obejmą w posiadanie dziedzictwo?
— Zamierzają powrócić do Europy, gdzie wkrótce hrabia ma mnie zaślubić!
— Najświętsza Panno, nie dopuszczaj tego!
— Więc racz przyśpieszyć odjazd, mój cesarski panie, i udziel mi rady!
— Nie mogę uprzedzić biegu prawa, Kornelio, załatwienie wydania majątku nie odemnie zależy. Lecz słuchaj! Jutro jak najraniéj odjeżdżam do stolicy, tam przygotuję wszystko do twojéj ucieczki. Boisz się? a czy chcesz życie swoje podzielać z człowiekiem, którego nie kochasz?
— Nie mogę uczynić tego!
— Dozwólże mi postarać się o wszystko, Kornelio, pociesz się i bądź spokojna, ja pokieruję twoim losem i będziesz zemnie zadowolona!
— O mój cesarski panie, jakże wysoko łaskę twoją cenię! poszepnęła syrena i pokonana pochyliła się ku jego piersiom — ale wnet krzyknęła — powstała prędko, bo w dali słychać było turkot powozu.
— Mój ojciec! zawołała przerażona i zakłopotana Kornelia — błagam cię mój królewski panie, racz mnie opuścić!
— Odtrącasz mnie w najpiękniejszéj chwili mojego życia? poszepnął don Pedro.
— Nie zginie ona dla nas obojga!
— Dziękuję ci za te słowa! Jutro śpieszę do stolicy i wkrótce — wkrótce usłyszysz o mnie, wkrótce wolna będziesz od wszelkich trosk twoich!
Cesarz szybko ucałował piękne purpurowe usta Kornelii i wyszedł z groty, wracając najkrótszą drogą do swojego skrzydła zamku i unikając wjazdu.
Wkrótce po nim i Czarna Estera, otuliwszy mocno szyję i ramiona mantyllą i obejrzawszy się ostrożnie, wyszła na terras. Uśmiechała się — nie pierwszy to był władca, którego tylko co zwyciężyła swoją sztuką uwodzenia, ale co do niego miała zupełnie inne interesujące zamiary.





  1. Parda znaczy mulatka, od pardo, żółty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.