Tajemnice stolicy świata/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka dni późniéj książę de Monte-Vero przybył do stolicy z Marcinem i murzynem, w krótkim czasie nieobecności swojéj przebywszy podróż, wówczas jeszcze uchodzącą za coś nadzwyczajnego. Dzisiaj przeciwnie często widzimy, że osadnicy daleki zachód lub południe Europy odwiedzają, albo że Niemcy przedsiębiorą podróż do Ameryki, aby ją własnemi oczami poznali. Przecięż prawie wszyscy nasi znakomici artyści dramatyczni zwiedzili świat nowy i wrócili ztamtąd obładowani złotem i wawrzynami!
Oszustwo na wielką skalę dokonane przez Furscha i Czarną Esterę, wspólnie z Rudym Dzikiem, którego śladu dochodzić zaniechano, bo Eberhard zawiadomił, że zapewne na morzu śmierć ponieśli, stanowiło przedmiot codziennéj rozmowy, nietylko w sferach dworskich, ale i w innych kółkach; przedsięwzięto zatém najrozleglejsze śledztwo co do tego, jakim sposobem udało się złoczyńcom uzyskać urzędowo poświadczone papiery. Lecz nic nie wyśledzono, bo było za wielu urzędników, niepodobna więc było dojść kto pofałszował podpisy i poprzykładał urzędowe pieczęci.
Jedyną osobą, o ktôréj niewątpliwie wiedziano, że dopomagała oszustwu, był ów urzędnik pocztowy, przez którego ręce przechodziły zamorskie listy — ale ten zaraz po przyjeździe Eberharda znikł bez śladu — zapewne umknął do Anglii.
Książę de Monte-Vero, o którego wyniesieniu kawaler Villafranca doniósł dworowi, a które król potwierdził, znalazł na zamku powietrze, które mu ciążyło i cale go nie budowało. Wprawdzie już przed wyjazdem uderzała go wzrastająca tam zmiana, a mianowicie co do królowéj, która widocznie unikała widywania go i przyjmowania. Ten uderzający objaw przyjął wtedy z sercem zawsze skłonném widzieć wszystko w najlepszém świetle, jako rzecz przypadkową, ale teraz czuł, że przygotowuje się coś szczególniejszego. A jakkolwiek i teraz jeszcze wzdragał się uwierzyć w coś złego, jedna okoliczność, mocną go nabawiła troską i zadumą — mianowicie niezmiernie rozdrażnione usposobienie ludu przy pierwszém zetknięciu się z nim przez swoje stosunki.
Liczne w stolicy towarzystwo zuchwałéj szlachty, która na wzór barona Schlewego i jego sprzymierzeńców, bez przeszkody i bezkarnie zaspakajać mogła wszystkie swoje zachcenia, wszelkiego rodzaju napastowaniami i wystąpieniami oburzyła na siebie lud. Przyłożyły się jeszcze do tego pierwsze zwiastuny socyalnéj biedy, w następstwach swoich jeszcze nieobliczone, a gdy coraz bardziéj czuć się dawał nacisk bigoteryjny, gdy ciągle siłą rozpraszano zebrania ludowe i przez to bardzo bodząco go dotykano, coraz też wyraźniéj objawiało się złe usposobienie podrażnionych. Niezadowoleni istnieli we wszystkich czasach, jak również demagogowie i głodni literaci, ci na swoją korzyść obracali takie usposobienie; ale wrzenie wzrastało podniecane przez pojedynczych tak zwanych przywódców ludu, co wysoko zacną duszę Eberharda niezmiernie zasmuciło i wszystkiego’ obawiać się kazało.
Istnieli mianowicie pojedynczy mówcy ludowi, zręcznie wysuwający się na przedni plan, nazywający się przyjaciółmi ludu i powoli zyskujący wielką popularność. Głównie jeden z tych fałszywych proroków, obrzmiały człowiek, z blond włosami i brodą, którego nieczysta odzież o upadku, a szklane oczy o skłonności do zbytecznego używania piwa przekonywały, niezmiernie ciskał się naprzód, zwoływał tajemne zgromadzenia ludu, i miewał mowy, o których ktoś spokojnie myślący twierdził, że za nie płaciła mu pewna strona, chcąca wywołać rewolucyę, aby potém armatami na nią odpowiedzieć mogła.
Eberhard poznał i przejrzał wszystkie intrygi, i niezmiernie się zmartwił. Udało mu się wprawdzie przez rzeczywiście udzielaną pomoc i wpływ powstrzymać i uspokoić burzę, lecz pozostały szkodliwe żywioły, które nie znały żadnego innego środka i drogi, nad podżeganie i miotanie pięknych frazesów, a ci fałszywi prorocy byli tak czynni, iż kopali miny na minach. Ów blondyn, mówca ludu, literat Feld, i kilku jego wspólników, którzy przez własną ruinę i niesforne życie tak dalece upadli, że często nawet mieszkania nie mieli, a wzywali pomocy i odzierali zaślepionych w nich robotników, korzystając z ich gościnności i sakiewek, byli to wyrodki czasowego złego, które z korzeniem wyrwać należało.
Książę de Monte-Vero dopatrzył prócz tego właściwych korzeni w najwyższych sferach, i czuł z prawdziwym przerażeniem, że te korzenie bardziéj się zagłębiły 1 prędzéj rozrosły, aniżeli przypuszczał. Powietrze, dworu przygniatało go — nawet posłuchanie u króla utwierdziło go w przekonaniu, że na zamku zagnieździli się nieprzyjaciele, usiłujący dążyć naprzeciw niemu, którzy go zgnębić i w podejrzenie podać pragnęli. Atoli dusza jego była tak czysta, tak cała zajęta znaczeniem symbolu świecącego w jego pokoju, iż spokojnie oczekiwał rozwiązania téj nieprzyjaźni. Kto, jak Eberhard, posiada duszę służącą tylko temu co szlachetne i wzniosłe, ten z dumną pogardą patrzy na krzyżowników, którzy we Wszystkich czasach zdolni byli prześladować Messyasza ludzkości i zabić go — miał on to piękne przeświadczenie, nie będąc zdolnym do żadnego wynoszenia się, owszem bez myśli nawet, że czyni więcéj nad obowiązek — co służy dobru i do niego dąży, a to daje czyste sumienie i jeszcze wiçcéj.
Ten najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, ten ideał męża sprawiedliwego, łagodnego, wolnego od namiętności, a jednak pełnego miłości, wzniosłego w swoich zamiarach i uczuciach, czystego w każdém słowie i czynie, pięknego i wspaniałego postacią — postanowił czekać czasu, w którym jego przeciwnicy sami się przed nim zdradzą, sami sobie wykopią dół, aby potém mógł wystąpić z pomyślniejszym skutkiem. Widział i czuł zmianę w królu, chłód jaki go owiał, i wrócił do swojego pałacu na Stajennéj ulicy, aby tam w ciszy, wspierrany przez Ulrycha, Wildenbrucha, Justusa, tudzież doktora Wilhelmiego, daléj bez odpoczynku i nie błędnie mógł pracować nad podniesieniem i uszczęśliwieniem ludu, nad rozkrzewieniem wykształcenia i prawdziwéj pomocy. Siadywał często do późnéj nocy w swojéj pracowni i rozdawał miliony na nowe przedsięwzięcia, w których tysiące ludzi znajdowały pracę i zasługę. On i jego przyjaciele wyszukiwali ognisk ubóztwa, wchodzili do podziemnych jam konających i na słomie leżących chorych, rozdając wsparcie i pojawiając się jak zbawcy — przytém Eberhard nieustannie szukał śladu zaginionego dziecka, a kiedy los dozwolił mu ocalać innych i ich uszczęśliwiać, nie zdołał jednak uczynić zadosyć najświętszemu życzeniu swojego ojcowskiego serca.
Pomimo więc obfitych i zawsze chętnie udzielanych wsparć, nie mógł wyrwać coraz daléj zapuszczających się korzeni socyalnéj niedoli, bo powodem ich był po części sam lud i duch czasu. Każdy pragnął wydawać więcéj niż posiadał, więcéj używać aniżeli jego dochody na to pozwalały. Każdy chciał być czémś więcéj niż był w istocie, a przy małej pracy żyć wystawnie. Kobiety nie uważały już płócienka i nankinu za rzecz przyzwoitą — stały zarobek ustąpił miejsca upędzaniu się za szczęściem, gdy ryzykowne wzięły górę. Gdy dawniéj za życia rodziców i dziadów, wędrowni kramarze trudnili się roznoszeniem loteryjnych losów, dzisiaj ubiegano się za powierzeniem na kilka miesięcy ciężko zapracowanego grosza zwodniczéj nadziei i napełnieniem worka lichwiarskim zbiorem, który wcale nie istniał — to jest loteryą na wielką skalę — to też przepełniły się pożyczkowe urzędy i dom podrzutków.
Raporta policyjne codziennie donosiły o mordowaniu dzieci, a wysysacze krwi na fanty wyrastali jak grzyby z ziemi. Tak jest, oszustwa, nadużycia publicznego grosza, rabunki pomnażały się w sposób zastraszający, a obok nich powstawały piwiarnie, ozdobne sale koncertowe i domy balowe, w których grzech w jedwab ustrojony, odurzającym przepychem otoczony, pysznił się swojemi powabami.
Widzieliśmy, że w cyrku każde miejsce było zajęte, że niejeden ostatni grosz albo talar poświęcił, aby być świadkiem widowiska, które się tak okropnie skończyło.
Małgorzatę utrzymano przy życiu. Rozrzewniające usiłowania i pełna poświęcenia troskliwość Waltera zdołały wydrzeć śmierci ukochaną dziewicę, śmierci, z którą walczyła, po upływie kilku miesięcy, gdy mniszka ukazała się w chatce leśnika, dopiero do zdrowia przychodzić zaczynała.
Rany zadane szponami lwa, rzeczywiście nie były ciężkie, jak to z góry oświadczył lekarz, i po kilku już tygodniach zaczynały się goić, bo Walter czuwający nieustannie przy łożu Małgorzaty, niezmordowanie robił chłodzące okłady, ale nastąpiła gwałtowna gorączka, która stan choréj bardzo pogorszyła. Wierny opiekun poświęcił ostatnie swoje pieniądze, resztę swojego szczupłego wynagrodzenia, na kupno potrzebnych lekarstw, a zamknąwszy chatkę, opuścił rozgorączkowaną i jéj dziecię, zmuszony zostawić je same w ciągłéj śmiertelnéj trwodze. Szybkim biegiem przebył daleką drogę z parku do najbliższéj apteki w mieście, aby jak najprędzéj powrócić do choréj, a nie czując utrudzenia i dozwalając sobie zaledwie parę godzin snu, ciągle podawał jéj lekarstwo.
Rany zagajały się, ale gorączka pogorszała się codziennie.
Walter z załamanemi rękami, nie wiedząc co począć, stał obok biednéj, która w największéj malignie przewracała się po łóżku. Pieniędzy zabrakło — ostatnie potrzebne przedmioty sprzedano — żadnéj już nie było pomocy, żadnego wyjścia.
Biedny robotnik gotów poświęcić życic dla téj, którą widział cierpiącą, przebył dni pełne męczarni i jeszcze straszliwsze noce — widział jak ona waha się między życiem a śmiercią, widział jak walczy i passuje się ze śmiercią, która już przybyła do chatki, żądając swojéj ofiary — ustami wyszeptał gorącą modlitwę — nie mógł nic więcéj uczynić, tylko zimną wodą chłodził czoło dziewczyny i jéj suchy pragnący język... nakoniec ustała maligna. Małgorzata ucichła i już spojrzał Walter z razu osłupiałym, potém łzami zalanym wzrokiem na ukochaną, piękną dziewicę, do któréj od młodości należała i cała jego dusza.
Ona ciągle była przy nim, ona jego myśli zapełniała, gdy zbierał lub zasiewał kwiaty — rozmowa z nią, kiedy wracała z miasta, stanowiła jedyną jego przyjemność. Potem późno już w nocy słuchał jéj bolejącéj pieśni, i wreszcie sam ją późniéj śpiewał, ową pieśń ludową, która malowała całe duchowe życie Małgorzaty aż do dnia dzisiejszego.
„Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!“
Wszystkie te wspomnienia silnie go wzruszyły, gdy upadł przy łożu prawie już martwy i oblicze swoje do nóg jéj przez nakrycie przycisnął.
— Nigdy nie kochałaś mnie! — łkał. — Nigdy nie czułaś dla mnie tego, co ja czułem. Nie mogłaś, a ja raz tylko gniewałem się za to na ciebie — raz tylko w życiu, boś za blizko serca mojego dotknęła! Przebacz mi, Małgorzato — przebacz, bo cię gorąco, serdecznie kochałem! Teraz cieszyłem się tém, że ci pomoc moją nieść, że ci moją biedną, twardą rękę podać mogę — człowiek zaspakaja się byle czém, jeżeli mu na wszystkiém zbywa! Patrz, jam już doznawał rozkoszy, gdym ciebie ujrzał przy sobie, chociaż cię moją nazwać nie śmiałem, a musi to być zapewne prawdziwa miłość, która Wtedy nawet niezamiera i nie ulata, kiedy ani połysku wzajemności nie widzi! Owszem, co większa, Małgorzato, kochałem cię i przebaczyłem wtedy nawet... gdyś z dzieckiem przedemną stanęła... Ciężkie to było Małgorzato, wtedy musiałem błagać bozkiéj pomocy, abym nie poddał się rozpaczy i coś złego nie popełnił! Ale kiedy ujrzałem cię tak nieszczęśliwą i opuszczoną, kiedy twój miły, miękki głos usłyszałem, znikł gniew, zwątpienie i wszelkie złe usposobienie, a pozostała sama miłość, która bez mojéj wiedzy i chęci, podała ci rękę do zgody — a teraz maż mi być odmówiona nawet możność, zachowania ciebie? Milczysz i zbladłaś... ale zostawiłaś mi dziecię, twój najdroższy klejnot, dziewczynkę, dla której nie lękałaś się śmierci, a ja wiernie przechowam ten spadek po tobie — tak jest, przysięgam ci to, że sam ubogi, nie pozostawię dziecka twojego w niedostatku; młodość jego nie powinna jak twoja, upływać W nędzy i pokusie. Czy słyszysz mnie, Małgorzato?...
Walter, który w rozpaczy słowa te wymówił, ujął białą rękę dziewicy i chciał ją do ust przycisnąć — było to w nocy — resztka oliwy tak się ciemno w lampce paliła, że przy tém światełku leżąca bez ruchu wyglądała jak umarła.
Ale nagle Walter powstał — wstrzymał oddech — serce jego uderzyło najżywszém oczekiwaniem — zdało mu się, że czuje lekkie bicie pulsu w ręku dziewicy. Schylił się ku jéj twarzy — oddychała jeszcze — powoli tylko i cicho — ale jeszcze przecięż istniało w niéj życie! Niesłyszany skurczył się przy łożu i teraz nakoniec poznał z niewypowiedzianą rozkoszą, że spała! Ów stan, który uważał za początek konania, był stanem przesilenia: spała mocno i łagodnie!
Wtenczas robotnik złożył ręce do modlitwy, — z ciasnéj, ubogiéj chatki szły dziękczynne modły do gwiazdzistego nieba, modły wierne i serdeczne, prawdziwe i proste, z duszy Waltera wytryskające, zapewne większa była radość u tronu Przedwiecznego Ojca świata z tych kilku słów klęczącego w swojéj chacie robotnika, aniżeli z kadzideł, które szły do nieba z kaplicy wysokiego zamku!
Małgorzata spała długo pod strażą Waltera — budziła się tylko chwilowo i znowu wpadała w sen pokrzepiający. Znikła teraz wszelka wątpliwość, wszelka obawa, ona wracała do zdrowia. Natura i wola bożka utrzymywały ją przy życiu.
Czyliż jeszcze nie skończyła się jéj pokuta? Czyliż dusza jéj nie była jeszcze wolna od grzesznéj winy przeszłości? i chciałże Przedwieczny, wszystko wiedzący i sprawiedliwy, wtedy dopiero zabrać ją do nieba, gdy za wszystko odpokutuje? Sprawiedliwy sędzia niebieski wiedział, że nie ona sama tylko winna była swojego losu i upadku, ale spełnić się musiało jéj wypróbowanie i oczyszczenie! Jakkolwiek na dalsze jéj życie cierniste, z dobrotliwym uśmiechem padały jego słoneczne spojrzenia, ponure i groźne oblicze sędziego zwracało się ku tym, którzy teraz bujali kołysani potęgą i rozkoszą i których czarne dusze najwięcéj zawiniły w tém, że grzesznica na drogę pokuty wstąpić musiała.
Walter zbierał w parku dojrzałe, orzeźwiające jagody, i przynosił je rekonwalescentce, która z błogim uśmiechem dziecię swoje do serca tuliła, i niebieskiemi, pięknemi oczami witała znowu promienie słońca, przeciskające się przez małe okienko aż do jéj łoża.
Ciasna chatka, zawierająca w sobie tylko grubo wyciosany stół i krzesło, tudzież nędzne łóżko, stała się świątynią, w ktôréj głośno Boga chwalono! Wracająca do zdrowia widziała, że odzyskuje życie i dziecko, a chociaż było to życie ubogie i pełne trosk, jednak na bladém obliczu młodéj matki jaśniała już wielka rozkosz.
Cudowna duszo ludzka — niewidzialnie i olbrzymio wielka — z jednéj, pierwiastkowéj duszy pochodząca, a jednak w każdym człowieku rozmaita — jakże niezbadana tajemnica otacza całą twoją tkankę i cały ruch!
Małgorzata, ta dziewczyna wzrosła w nędzy i braku, dla któréj raz tylko jedyny w życiu i na krótko zabłysł cudowny promień słońca — ta udręczona, nie mogąca sobie poradzić matka, która w szalonéj rozpaczy, zamordowała drugie swoje dziecię, porzucając je na drodze wśród zimowéj nocy, a potém nie znalazła ani dziecka ani miejsca, dla uratowania zań drugiego nie lękała się śmierci — ta dla boleści zrodzona dziewczyna, która prócz śpiącego na ręku klejnotu nic swojém nazwać nie mogła, uczuła wielką rozkosz przekonawszy się, że wraca do życia. Na rozjaśnioném od słońca zwierciedle morskiém jéj duszy ukazały się nowe nadzieje, jak piękne fata morgana, a w téj chwili zasmucała ją tylko jedna myśl dręcząca — myśl o zatraconém dziecięciu.
Walter wyprowadził zmartwychpowstałą na pachnące latem powietrze parku, — cieszyła ją zieloność lasu, śpiew ptaków, jasne słońca promienie — to wszystko uważała za nowy dar dla siebie! Ścisnęła rękę Waltera i z miłém spojrzeniem podziękowała mu za jego poświęcenie, za jéj ocalenie, a potém podniosła dziecię w górę, jakby mu pokazać chciała piękność świata, lazurowy błękit nieba.
Tych troje ludzi przedstawiało przepyszny obraz dla i spokojnego widza, miły obraz spokoju — w głębi ubogą chatkę — a przed nimi ozłocony słońcem, rozjaśniony las!
Teraz już Małgorzata szybko odzyskiwała zdrowie.
Walter oczyścił jéj swoją chatkę, musiała pospołu z dzieckiem zająć jego łoże — a sam dla siebie znalazł przy drzwiach pod gałęźmi drzew miejsce spoczynku i czuwał nad nią; na zimę zaś zamierzał, przenieść ją do miasta, do ubogiéj wprawdzie, lecz uczciwéj rodziny, gdzie miała znaleźć schronienie przez czas, który on pracy poświęcić pragnął.
Gdy więc w chatce panował taki spokój, wtedy nagle ukazała się w niéj owéj nocy Leona, ten szatan, i okrutnie rozproszyła blask szczęścia i pokoju. Gdy po groźnych słowach swoich znikła w lesie, uczuła Małgorzata z wyrazem przerażenia na twarzy, że ją czeka nowe nieszczęście, — dusza jéj truchlała, na myśl o żyjących nienawiścią oczach mniszki, a chociaż Walter usiłował dodać jéj odwagi, przeczuwał jednak również niebezpieczeństwo, którego powodu i skutków jeszcze zbadać nie mógł.
Oboje długo w nocy radzili co teraz począć mają. — Oboje przewidywali, że mniszka niezwłocznie spełni swoje groźby, tembardziéj, że odeszła zagniewana.
— Chociaż mnie prześladować, będzie i dosięgnie, mówiła strwożona Małgorzata, jednak niewinnego dziecka w ręce swoje nie dostanie — wierz mi, że ma względem niego i mnie zamiary, przepowiada mi to jakiś głos wewnętrzny. Cokolwiek mnie spotka, zniosę wszystko z uległością, ale dziecię moje muszę przed nią ochronić, zaraz — niezwłocznie, — jeszcze przed jutrem, bo czuję blizkość niebezpieczeństwa!
— Pozostań tu Małgorzato, ja cię własném życiem bronić będę, rzekł Walter; dopóki ja istnieję, nikt nie będzie śmiał niepokoić ciebie ani twojego dziecka!
— A jeżeli ciebie pierwéj usuną, a potém na mnie napadną i dziecię mi odbiorą — cóż się wtedy stanie?
— To nigdy nie nastąpi; wierz mi, tego nikt nie zrobi!
— Walterze — ja nie mogę inaczéj — mnie śmiertelna trwoga przejmuje! Mnie coś nagli do ucieczki — zdaje mi się, że z jutrem już spadnie na nas nowe nieszczęście!
— Nie chcę dręczyć cię mojemi słowy Małgorzato; czyń, co ci serce twoje nakazuje.
— O ty jesteś tak dobry, tak do, biednéj Małgorzaty przywiązany, jak ona wcale na to nie zasługuje! Okropnością byłoby, gdybyś i ty przezemnie miał zginąć! Coraz, bardziéj wszystko stracone, co się zemną wiąże, a to myśl straszliwa! A teraz myślisz, że ja niewdzięczna opuścić cię pragnę, ciebie, który dla mnie wszystko poświęciłeś.
— Mam zawsze przyzwyczajone do pracy ręce, Małgorzato, a tych nikt mi nie wydrze!
— O nie sądź tylko, że jestem niewdzięczną, prosiło dziewczę całym urokiem głosu; wrócę do ciebie Walterze, tylko dziecię moje ukryć pragnę!
— Lecz gdzie? — czuję, że masz słuszność, ale nie znajduję żadnego miejsca!
— Zostaw to moim staraniom! Skoro zaświta poranek, poszukam i znajdę schronienie! — Czego nikt inny zbadać nie może, to serce matki łatwo i prędko osiągną zdoła!
Walter zamilkł, — ze zdziwieniem i głębokiém współczuciem spojrzał na opuszczoną, która w myśli o dziecku swojém czerpała nową odwagę i siłę! Tak w pełnéj trosk rozmowie doczekali do rana. Gdy pojawił się pomiędzy drzewami pierwszy brzask, a skłaniające się do jesieni słońce rozwidniło alee, niespokojna matka wyszła z leśnéj chatki. Nie wiedziała dokąd spieszyć ma ze swoim klejnotem — nikomu powierzyć go nie mogła, przy kim byłoby bezpieczne, ale bądź co bądź musiała je gdzieś ukryć, aby go nie narazić na niebezpieczeństwo, które swoją niewypowiedzianą miłością przeczuwała!
Dzień już był jasny, gdy przybyła na ulice stolicy.
Mołgorzata na chwilę stanęła, i oglądała się niezdecydowana — ludzie przechodzili obok niéj — kiedy niekiedy miłosierna kobieta spojrzała na nią litościwém okiem — ale wszyscy przechodzili prędko zajęci swojemi interesami.
I tak stała młoda matka, niewiedząca co począć, — gdzież miała szukać przytułku dla dziecka swojego? Gdyby miała pieniądze i każdą usługę niemi opłacić mogła! Ale nie posiadała nic prócz życia i miłości! I gdzież znalazłaby człowieka, któryby był gotów uczy nić ofiarę dla téj miłości? Gdzie znalazłaby serce, które z litości przyjęłoby jéj dziecię?
O wy wszyscy, których Bóg udarował szczęściem i niewypowiedzianą rozkoszą wychowywania dzieci przy własném ognisku; wy, którzy widzicie obok siebie rumiane dzieci, jak z wesołemi twarzyczkami przyjmują z waszéj ręki pożądany pokarm — przenieście się na miejsce nieszczęśliwéj Małgorzaty, bez rady stojącéj w pośród ulicznego zgiełku ze swoim klejnotem — uczujcie tém wyzéj obficie udzielone wam szczęście, i nie potępiajcie młodéj matki, która jeden błąd tak strasznie, tak ciężko pokutować musiała!
Wtém nagle rozpaczliwa myśl zmieniła jéj bladą i tak jeszcze młodocianą twarz — o! nędza wynalazczym czyni człowieka, i nawet niesamoistną duszę dziewczęcia zmusza do postanowień, o których ci co żyją w spokoju bez trosk, żadnego pojęcia nie mają.
Na pierwszą myśl o sposobie uratowania dziecięcia swojego Małgorzata struchlała, lecz potém powiedziała sobie, że chociaż włożywszy dziecię w koszyk przy małem okienku w domu podrzutków, wyrzeka się wszelkich praw macierzyńskich, tam jednak większe będzie miało wygody niż u niéj.
Jednakże wahała się, bo nagle pomyślała, że tym sposobem oddaje dziecię swojo w obce ręce, jakiejś niewidzialnéj osobie — drżała — serce jéj krwią się zalewało, tuliła do siebie małą, nic się nie domyślającą dziewczynkę, jakby się zapewnić chciała, że ją jeszcze posiada.
Co za okropna męka!
Ależ w domu podrzutków były Siostry miłosierdzia, które jednaką troskliwością przyjmowały każdego obcego, niemowlęcego gościa, którego do koszyka włożono — czyżby także nie miały przyjąć i dziecka Małgorzaty, z równą troskliwością, pielęgnować go i wychowywać?
Oddawała swoje dziecię — ale Bóg wypiętnował na niém znak, cechę, zakrytą ubożuchną jego odzieżą, lecz widoczną na ramieniu dla każdego, kto odsłoni drobne jego członki — pięć plam w miejscu, którego dotknął niegodziwy baron, gdy szukającą pomocy zepchnął ze schodów werandy! W oczach więc młodéj matki zabłysł promyk nadziei — że będzie mogła zawsze poznać swoje dziecię — mniemała, że go nie utraci, chociaż odda niewidzialnéj osobie, nie pokazując się sama, ani wymieniając! Jakaż inna pozostawała jéj droga? czyjaż dusza zlituje się nad dzieckiem i nad nią?
Szybko podążała Małgorzata ulicami cyrkułu ogromnego miasta, w którym leżał dom podrzutków. Lecz im bardziéj tam się zbliżała, tém drobniejszemi szła kroki. Wstyd, trwoga, boleść z powodu rozłączenia się, wszystko to gwałtownie dręczyło jéj serce.
Trzymała dziecię ukryte pod chustką — jednak mówiła sobie, że każdy przechodzień domyśla się jéj zamiaru — że wszyscy ciekawie i szyderczo na nią patrzą i wskazując na nią mówią:
— Patrzcie — ona niesie dziecię swoje do domu podrzutków!
Czuła, że gorący rumieniec na twarz jéj występuje; lękliwym krokiem, trwożliwie, weszła oglądając się na ciemną uliczkę — ach! jeżeli kto z okien widzi co ona czyni? Chciała wrócić.
Ale namyśliła się: to co uczynić zamierzała, musi przenieść na sobie, chociażby ją palcami wytykano! I odważnie szła daléj. Wkrótce przekonała się, że naprzeciw domu podrzutków wznosiła się wysoka ściana otaczająca jakiś dziedziniec.
Mur ten otaczał jedno z najpiękniejszych więzień stolicy.
Tu dom podrzutków, długi, podobny do koszar budynek, którego najniższe okna tak wysoko umieszczone były, iż nie będąc od nikogo spostrzeżonym, można była zbliżyć się do otworu przy drzwiach, w którym znajdowała się kolebka — a daléj więzienie!
Takie sąsiedztwo nie dziw, że obudzało poważne, straszne myśli — dom podrzutków i cele więzienne naprzeciw siebie!
— Najświętsza Panno! poszepnęła Małgorzata, wyjmując swój klejnot z chustki i do ust przyciskając — o ty Błogosławiona! strzeż dziecka mojego! bądź mu matką — uchroń je od wszelkiego złego — widzisz mnie, wiesz, że nie mam innego środka ratunku! — A ty, uśmiechający się aniołku, ty niewinna istotko — obyś doznała lepszego losu, niż twoja nieszczęsna matka, która z rysów twoich zawsze wyczytywała wspomnienie człowieka, który jéj poprzysięgał miłość, a potém ją opuścił. Ty zakładzie nieubłogosławionéj miłości, przyjmiéj ten ostatni, gorący pocałunek na ciernistą drogę, którą oby ci Bóg wyrównać raczył — przyjm ten pocałunek z głębi duszy pochodzący jako jedyny posag od twojéj biednéj, nieszczęśliwéj matki! Nie przeklinaj jéj, skoro podrośniesz i ujrzysz się pomiędzy obcymi, skoro poczujesz, że jesteś sierotą — oby Najświętsza Panna dodała ci wówczas siły do zostania dobrą!
oby mnie raczyła dodać jéj również do przetrwania téj najcięższej godziny!
I trzymając uśmiechające się dziecię na ręku, Małgorzata przystąpiła do otworu w murze — mała kolebka, znajdująca się w zagłębieniu — była pusta, jeszcze chwila, a jéj dziecię leżeć tam będzie, zgubione dla niéj — odrzucone — sprzedane!
Wzdrygnęła się — spojrzała z boku z trwożliwém przerażeniem na nieszczęsną kolebkę, która dopiero wtedy poruszała się, gdy ukryła w sobie mały ciężar i gdy pociągnięto za dzwonek, zawieszony obok otworu.
Kolebka ta wyglądała w téj chwili jak trumna, w któréj dziecię swoje złożyć miała, zdało się Małgorzacie, że jest zrobiona ze szponów, które jéj małą istotkę na zawsze wydrzeć mają, jeżeli ją w niéj złoży.
Serce rozdzierająca boleść odmalowała się na jéj twarzy — ależ w domu podrzutków były nabożne Siostry miłosierdzia, które wyrzekają się świata, aby żyć dla pielęgnowania cierpiącéj ludzkości i w niéj znaleźć cel swojego życia! One nie są zdatne uczynić zadnéj krzywdy kochanemu, delikatnemu, uśmiechającemu się dzieciątku Małgorzaty — to rzecz niepodobna — wszakże tyle innych dzieci w domu podrzutków uczciwy przytułek znalazło!
Obraz Leony stanął przed oczami walczącéj matki, i szybko z trwogą obejrzawszy się, włożyła dziecię w kolebkę. Nikogo nie było w pobliżu. Nikt jéj nie widział.
A więc się stało.
Odwróciła się — gorące łzy płynęły z jéj niebieskich, pięknych oczu, gdy dziecię jedną jéj rękę trzymało, jakby matki puścić nie chciało, podniosła Małgorzata, pełna rozpaczy drugą do swojéj twarzy, i wzrok w niebo wpoiła.
Potém pochyliła się jeszcze raz ku swojéj ulubionéj, którą odrzucała, do milutkiéj, małéj córeczki, leżącéj w koszyku, i po raz ostatni dała jéj szczery pocałunek błogosławieństwa — wreszcie z rozpaczliwém, szybkiém postanowieniem przystąpiła do dzwonka.
Zadzwonił on głośno i czysto — okropnym dla oddalającéj się matki dźwiękiem — dźwiękiem śmiertelnym dla jéj biednego, skacowanego serca.
Dał się słyszeć rozlegający się głos — Małgorzata ze strachem jeszcze raz spojrzała w otwór.
Dreszcz przebiegł po niéj.
Dziecię jéj znikło — pusta kolebka wróciła na swoje miejsce.