Tajemnice stolicy świata/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od wypadków powyżéj opowiedzianych upłynęło kilka miesięcy. Na dworze stolicy objawiała się coraz bardziéj uderzająca zmiana. Wprawdzie dotąd wiedzieli o niéj jedynie szczegôlniéj dobrze wtajemniczeni, lecz ślady jéj i następstwa znać było we wszystkich warstwach aż do prostego ludu. Kiedy dotychczas kościół i rząd równemi kroki obok siebie postępowały, teraz objawił się szczególny kierunek, jak się zdawało w najwyższych sferach źródło swoje mający.
Powstały klasztory, a jeżeli duch kościelny i prawdziwa pobożność, nietylko dla społeczeństwa, lecz dla każdego pojedynczo są skarbem i świętém dobrem, to musi także — bo taka jest wola Boga — każdy to dobro w sobie samym tak uprawiać, aby za nie przed własném sercem, przed własném sumieniem mógł odpowiadać! Lecz jeżeli pobożność, święta, wierna, prawdziwa pobożność, podnosząca każdego człowieka, zmienia się w bigoteryę, a uczciwa, miła Bogu wiara w obłudę, wtedy obawiać się należy niebezpieczeństwa, którego następstwa są nieobliczone!
Król, jak nam wiadomo, był to do swobody dążący, bogato udarowany monarcha, który lubił pokój, bo pragnął, aby kraj kwitnął w błogosławieństwie; a te jego filantropijne usposobienia wzrastały jeszcze bardziéj za wpływem Eberharda. Królowa przeciwnie, z dwóch tajemnych powodów skłaniała się do głębokiéj tęsknoty, grożącéj wyrodzeniem się w melancholię. Serce téj dostojnéj pani, chociaż jéj usta nigdy się z tém przed najzaufańszemi nawet osobami nie zdradziły, głęboko było dotknięte tém, że Niebo odmówiło jéj potomstwa, a okoliczność ta stanowiła potężną dźwignię dla duchowieństwa dążącego do świeckiéj władzy i wysokości, skoro z niéj zręcznie skorzystać zdoła.
Atoli we wszystkich czasach zręczność w takich rzeczach i dobre wyrachowanie tego rodzaju stosunków, stanowiły główny przymiot księżéj kasty, która od niepamiętnych lat taką posiadając w ręku władzę, używała jéj na wywieranie wpływu, nadającego jéj największą potęgę. To samo działo się u wszystkich ludów, chociaż zapierali się tego niecierpliwi ich następcy; u wszystkich ludów na ziemi, jakąbądź religię wyznających, były czasy, w który ta kasta wszelkiego rodzaju środkami, częstokroć najprzewrotniejszemi, usiłowała osiągnąć świecką władzę — historya pod tym względem jest równie sprawiedliwym jak surowym sędzią!
Któż zaprzeczy, że księża kasta również we wszystkich czasach nie wydawała ludzi wielkich, znakomitych, wzniosłych, wybornych? Ale któż także zbijać się ośmieli, to że obok nich, jak w każdym innym stanie, byli także ludzie bezczelni, pełni niegodziwych namiętności, ludzie tém godniejsi potępienia, tém bardziéj uderzający, że pod maską pobożności i przez nią tém łatwiéj do grzesznych swoich celów dochodzili? Słusznie należy ich surowiéj potępiać niż każdego innego grzesznika, podobnie jak się karze i ciężkim przestępcą nazywa tego, który zaufania nadużywa dla popełnienia kradzieży lub innych złych czynów!
Spowiedź dostarczała księżom najwygodniejszéj i najwyborniejszéj sposobności do zbadania serc ludzkich i do poznania tajemnic, które rzeczywiście, jeżeli tylko czegoś były warte i pożytek przynosiły, rzadko spoczywały w sercu spowiednika jak w grobie!
Dalecy jesteśmy — a czytelnicy nasi zapewne poznali już ten nasz sposób zapatrywania się — od wydawania zaprędko potępiającego wyroku, a jeszcze dalsi od odmawiania gotowości do wszystkiego, jak to mają zwyczaj inni, których wymieniać nie chcemy, a którzy właściwie najpobłażliwsi być powinni!
Trzymamy się tylko prawdy, faktów, a następnie ci nasi łaskawi czytelnicy, którzy cokolwiek o niektórych wypadkach słyszeli, poznają, że prawie wszystko, co opowiadamy, kiedyś zaszło.
Zatém spowiednik królowéj, znał tajemnicę udręczającą jéj serce: bezdzietność — ale znał nadto i drugą, jeszcze ważniejszą okoliczność, która przybrała w żałobę serce królowéj, a pobieżnie tylko wspomnimy, miała związek z owym obrazem pięknéj, przebrzmiałéj księżniczki Krystyny.
Spowiednik ten był wiernym zwolennikiem szambelana Schlewego, a może nawet czémś więcéj — był jego sprzymierzeńcem i jego wielkiemu wpływowi zawdzięczała hrabina Leona Ponińska godność przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Te więc trzy osoby w ostatnich miesiącach posiadały ogromny wpływ, tém większe mający znaczenie, że pod maską pobożnéj pokory, niezmiernie skrycie zapuszczał swoje lichwiarskie korzenie. Znamy czarne zamiary i plany Leony i barona, mieliśmy nawet mały dowód ich potęgi, kiedy widzieliśmy, że ta okrutnica zdołała opatrzyć obu zbrodniarzy pasportami i dokumentami, co jednak nie było zbyt łatwém do wykonania. Miała nadzieję zniszczenia hrabiego de Monte Vero za jedném uderzeniem, aby nakoniec tego znienawidzonego usunąć i ujrzeć się w posiadaniu jego niezmiernych bogactw — ale chciała także na wszelki przypadek w połączeniu 2 baronem wykopać hrabiemu grób i u dworu.
Przełożona klasztoru Heiligstein była wyborną pośredniczką i potrafiła tak omamić i ująć królową, że piękna mniszka raczéj w stolicy, niż w swoim oddalonym klasztorze przebywała.
Wiedziała tedy równie dobrze o wyjeździe Eberharda, jak i o tém, że go wezwał jeden z jego rządców — na ten wypadek poczynione były wszelkie przygotowania, pożądała tego, bo doradziła adwokatowi von Renard użyć w takim razie sztyletu.
Przez czas niepewności, w przerwie między odjazdem Eberharda a wiadomością o jego śmierci, piękna Leona, któréj postać, gdy zdjęła ciemną szatę mniszki, można było nazwać przecudną, zajmowała się wyszukaniem dziecka, które chętnie posiadać chciała, a które, jak słyszała, wyrosło na piękną dziewicę! dziecka własnego, dla którego w szatanskiéj swojéj duszy nie miała najmniejszéj iskierki miłości! Chciała je posiadać, nietylko aby miała w ręku broń i środek przymusowy przeciw Eberhardowi, lecz dla zapobieżenia możliwości, aby po śmierci Eberharda nie wylegitymowała się jakim przypadkiem jako jego córka, albo aby testamentem nie przyznano córce pierwszeństwa przed nią! Wiemy, że Schlewe dopomagał jéj w tym celu, zawiadomił też zaraz mniszkę, że widział poszukiwaną w cyrku.
Od tego czasu oboje niezmordowanie poszukiwali śladu Małgorzaty, a po upływie kilku miesięcy, kiedy Leona niecierpliwie oczekiwała wiadomości z Monte Vero, dopomogła im do tego wielce sprzyjająca okoliczność.
Przełożona klasztoru Heiligstein od kilku tygodni prawie ciągle bawiła w zamku i zostawała w ścisłych stosunkach ze Schlewem. Królowa niezmiernie polubiła tę pobożną i znakomitą kobietę, któréj wpływ oddziaływał nietylko na króla, ale nawet na władze i instytucye.
Wtém jednego dnia, gdy piękna mniszka znajdowała się na pokojach królowéj, zameldował szambelan, że jakiś zagraniczny mnich, pobożny ojciec Erazm, w pilnym interesie pragnie się widzieć z przełożoną klasztoru Heiligstein.
Leona, nieznająca wprawdzie mnicha Erazma, domyśliła się zaraz, że pod tém nazwiskiem ukrywa się ktoś oczekiwany, poprosiła krôlowéj o łaskawe przebaczenie i pośpieszyła do przedpokoju.
Szambélan oczekujący na jéj pojawienie się, wyszedł z pokoju, skoro się tylko ukazała.
Piękna mniszka, zdjąwszy kaptur, ujrzała przed sobą uderzająco wysokiego, chudego, prawie strasznie długiego mnicha, mocno zakonnym habitem otulonego. Był on przepasany sznurkiem, podtrzymującym mu habit, miał na nogach rzemieniami przytwierdzone sandały, a bardzo obcisły kaptur zasłaniał jego głowę i chudą, bladą, brodatą twarz. Ręce złożył na piersiach i ukłonił się mniszce, patrząc z podziwem i upodobaniem w jéj piękne, pełne i znakomite lica.
— Niech Matka Bożka będzie z tobą, dostojna, pobożna pani, teraz i na zawsze! — grubym głosem poszepnął mnich.
Leona nadaremnie przypatrywała się rysom przybyłego — nie znała go.
— A ciebie niech błogosławi, pobożny bracie, z wolna odpowiedziała piękna mniszka: cóż cię tu do mnie sprowadza? Powiedziano mi, że odbyłeś daleką drogę?
— Jestem brat Erazm z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, szepnął długi mnich przystępując bliżéj do Leony, którą mimo jéj majestatycznéj i pięknéj postaci o całą głowę przewyższał, i mam do ciebie tajemne zlecenie. Szukałem cię już w klasztorze Heiligstein, którego jak mi powiedziano jesteś przełożoną, aż nakoniec udało mi się znaleźć cię tutaj na tak wysokiém stanowisku, dzięki za to wszystkim świętym!
— Jakież to zlecenie masz do mnie, pobożny bracie?
Długi mnich, wielkiemi, ciemnemi oczami szybko przebiegł po całéj izbie?
— Powiedziano, mi że jest tak tajemne i ważne, że mogę ci go udzielić tylko w miejscu, w którém nikt go nie będzie mógł słyszeć. Tutaj, zdaje mi się, ściany mają uszy!
Leona zaczynała niedowierzać mu.
— Dla tego prosiłbym cię, pobożna i czcigodna siostro, mówił daléj mnich Erazm, abyś mi wymieniła miejsce, w którém mógłbym się z tobą, widzieć dzisiaj wieczorem.
— To niepodobna — lecz wskaż mi jakiś punkt oparcia! wymień mi jakie nazwisko, abym wiedziała, z jakim interesem do mnie przybywasz.
— Biada mi, czcigodna! Masz mnie za oszukańca — ale żądanie twoje jest równie mądre jak sprawiedliwe! Brat Erazm jest dla ciebie obcą osobą! Dobrze więc — jedno nazwisko zdoła przekonać cię i skłonić do uczynienia zadosyć mojéj prośbie.
— Ciekawa go jestem!
Długi mnich schylił-głowę do pięknéj mniszki, korzystając z nastręczającéj się mu sposobności zapuszczenia swojego wzroku w piękną, pulchną szyję przełożonéj o ile można najgłębiéj i przypatrzenia się wspaniałéj pełni jéj kształtów, tudzież podziwiania w myśli obrazu tego co było ukryte.
— Adwokat von Renard! szepnął powoli, bardzo cicho i bardzo znacząco.
Oczy Leony zabłysły — przejęła ją śmiała nadzieja — szatańskie jéj serce biło radośnie.
— Od niego — wyrzekła — dobrze, mój pobożny bracie, wybornie! Miałeś słuszność — tu nie miejsce do tak tajemnych zwierzeń. I namyślała się przez chwilę. Spotkamy się dzisiaj wieczorem za nadejściem nocy, — między godziną dziesiątą a jedenastą, w zwierzyńcu — przy Lwim moście!
— Nie powątpiewam o twoim wyborze, dostojna siostro — ale czy to bezpieczne miejsce?
— O takiéj porze nie ma nikogo w tamtéj okolicy — chatka strażnicza dosyć ztamtąd daleka, jesteśmy więc zabezpieczeni od niepotrzebnych ciekawców.
— A więc, przy Lwim moście w zwierzyńcu — stawię się punktualnie, piękna, pobożna siostro!
Leona pożegnała mnicha, potém znowu spiesznie udała się na pokoje królowéj, a brat Erazm opuścił zamek.
Dzień był gorący — gdy nakoniec słońce zaszło, ulice stolicy zaległa siwa mgła, która dopiero w nocy rozproszyła się, a chłodniejsze powietrze powiało po zapełnionych mieszkaniami i bardzo zaludnionych częściach stolicy i orzeźwiło tych, którzy z roku na rok pyłem i wyziewami oddychać muszą. W tak rozległych miejscach zebrań ludzkich, świeży przewiew powietrza w pośród letniego upału prawdziwie orzeźwia, a każde zielone drzewo szczególnie bywa opatrywane i pielęgnowane. Zwierzyniec zatém leżący tuż przy królewskiéj bramie był miejscem pokrzepienia, do którego w letnich wieczorach tłumami chroniono się, pragnąc orzeźwić się w cienistych aleach. Ale tyle poszukiwane świeże powietrze i tutaj nie było doskonałe, bo kurz żwirówki przerzynającéj park i miejskie wyziewy tutaj także szkodziły i osłabiały posiwiałe od nich liście.
Po godzinie dziesiątéj wieczorem odleglejsze ulice parku zwykle pokrywał coraz większy nocny spokój, a ci, którzy nie chcieli jeszcze wracać do swoich stęchłych mieszkań, przebywali w aleach bliższych królewskiéj bramy. Liczne ławki w téj części parku zaludniały się wtedy miłosnemi parami, poetyzującemi gimnazistami, próżniakami, zakochanymi starcami, witającymi blask księżyca, lub marzącymi o przyszłéj sławie, układającymi plany lub bystrém okiem śledzącymi opóźniające się dziewczęta.
W stolicy rozmaicie się żyje, rozmaicie czas przepędza!
Kościelne wieże głuchemi tony zapowiedziały godzinę dziesiątą w wieczór. Ostatnie powozy z hałasem zbliżyły się do królewskiéj bramy, któréj wysokie i szerokie łuki z kolosalnemi posągami, blado księżycem oświetlonemi, szczególnie wspaniałe wrażenie wywierały. Jeszcze wracający do domów cisnęli się przez części téj bramy dla pieszych przeznaczone — a strażnicze posterunki taktowym krokiem przechadzały się przed bramą.
Z parku obszernym cieniem rozlegającego się, nie dochodził już żaden odgłos — ptastwo zasypiało na gałęziach, a ludzie opuścili nocą okryte alee, w które już tylko gdzie niegdzie wpadał promień księżyca. Białe posągi świeciły z zieleni, jako wieczni mieszkańcy tych trawników zacienionych.
Wtém jakaś postać przebiegła przez szeroki portyk Środkowéj bramy, która chociaż przygarbiła się, jednak wydawała się uderzająco wielką. Był to mnich Erazm. Wybrał on tę część bramy służącą jedynie dla dworskich powozów dla tego, aby się nie zetknąć z pchającym się tłumem, który dla pobożnych braci od pewnego czasu nie zbyt wielką przychylność okazywał.
Erazm widocznie dobrze się wywiedział o parku i o położeniu Lwiego mostu, bo po przejściu bramy, zaraz zmierzył ku téj stronie lesistego, kilkomilowego zakładu, w któréj leżało miejsce schadzki. Wkrótce dostał się pod cień drzew i teraz był w swoim żywiole. Tacy ludzie lubią ciemność, bo sama ich suknia już do niéj przystaje.
Kto w téj nocnéj godzinie, jak ogromny cień po pod ciemnemi pniami drzew widział pośpieszającego wielkiemi kroki i naprzód pochylonego, a unikającego każdego promienia księżyca, po tym mimowolnie przebiegał jakiś złowrogi dreszcz, jakby na widok jakiegoś nocnego widma.
Gdy przybył na jedną z krzyżowych dróg, nagle zatrzymał się na chwilę — zdało mu się, że w pobliżu słyszy jakieś głosy, z których jeden był mu znany — szczególniejszy traf! Mnich z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, rzeczywiście doskonale mówiący po niemiecku i Niemiec rodem, słyszał w téj nocnéj godzinie i zupełnie obcéj stolicy znane mu głosy — albo może myliło go podobieństwo?
Długi mnich podsłuchując stanął pod zasłoną starego, szerokiego buku — chciał, się przekonać...
— Co za radość — co za radość! zawołał gruby, chrypliwy głos: to ty moje śliczne dziecię? Słyszałam już, że młoda hrabina Ponińska żyje tu w stolicy w bogactwie i zbytku! O starą hrabinę żebraczkę, która przecięż jest jéj ukochaną matką, wprawdzie nawet nie wypytywała się — ale ja ci tego nie pamiętam, moje dziecko! Czy nie masz talara przy sobie?
— Okropność! mruknął drugi głos, i teraz zdało się mnichowi, że w wyższéj postaci będącéj daléj w alei rzeczywiście poznaje piękną mniszkę, która się trwożliwie obejrzała, uważając czy kto nie nadchodzi; czego chcecie odemnie? ja was nie znam!
— Nie żartuj dziecko, kiedy jesteśmy sam na sam! Pomimo twojego ciemnego okrycia wyglądasz tak, jak przed sześciu albo siedmiu laty, kiedy cię ostatni raz widziałam. Daj twojéj staréj matce talarka, bo jéj nieszczególnie się powodzi, niech sobie kupi coś ciepłego. Bieda to z tymi ubogimi ludźmi, powiadam ci! Ubogich trzebaby wszystkich pozabijać! Często wieczorami pijam wodę, aby głód i pragnienie zaspokoić!
Ponieważ promień księżyca padł na tę dziwną parę, więc mnich Erazm poznał ksienię, a przed nią jakąś zgarbioną starą żebraczkę.
— Mylisz się co do mojéj osoby, biedna kobieto! Jestem mniszka, moi rodzice mieszkają w małéj miejscowości w Westfalii. Oto macie tu pieniądze. Jesteście widzę bardzo ubodzy!
— Hrabina żebraczka, moje kochane dziecię, hrabina żebraczka — dziękuję! Chcesz zapierać się? To nic nie szkodzi — dziękuję! Gdzie ów piękny oficer, syn starego Jana, który się przecięż z tobą ożenił? Ani słychać o nim? Tak to, tak mężczyźni — to całe nieszczęście! A i z kobietami nie wiele więcéj poradzisz! Nie bardzo ja chętnie myślę o przeszłości, bo nie wiele dobrego powiedzieć o niéj możemy!
— Puśćcie moją rękę — mnie się śpieszy! trwożliwie i ze wstrętem poszepnęła Leona.
— Gdybym wówczas, kiedy jeszcze żył twój dostojny dziadek, nie była słuchała przeklętych podszeptów cesarza, który mi miłość poprzysiągł nie byłabyś istniała na świecie, a nie zostałabym hrabiną żebraczką — a wy wierzycie jeszcze w Opatrzność i Niebo? I ty chcesz być pobożną? Dajcież sobie pokój wszyscy! To nic — ale jedno, moje dziecko, gdzie mieszkasz? Wy kobiety macie najczęściej do zbytku. Przyjdę czasem do ciebie żądać pomocy, gdy będę za bardzo głodna.
Leona uwolniła się od pieszczot swojéj zbrodniczéj matki, bo nie taiła, że upadnie na zawsze, jeżeli ten związek, o którym tylko Eberhard wiedział, na jaw wyjdzie. Zostawiła staréj swoją sakiewkę, która ją natychmiast mocno w rękę pochwyciła i szybko w krzaki poskoczyła.
Żebraczka hrabina śmiała się zadowolona — miała znowu na jakiś czas pieniądze, na zapłacenie za użycie i zapomnienie, aby się zagłuszyć i nałogowi pijaństwa, W który wpadła, z całą duszą usłużyć — śmiała się dziko i zwierzęco... a ta sama istota, ta sama kobieta, co teraz po parku w łachmanach błądziła, śmiała się niegdyś tak pięknie i ułudnie, gdy prowadzona przez cesarza obok szemrzących kaskad i czerwono kwitnących kwiatów przechodziła — gdy ją Napoleon wprowadził do przewiewnéj altany, gdzie wybiła godzina jéj wiecznego grzechu.
Oto jest los człowieka, los tak okrutny i awanturniczy, że go za niepodobny do wiary wymysł uważać pragniemy — a jednak nie jest to jedyny przykład takiego losu w pośród niezmiernego ruchu stolicy... Nasza hrabina nie jest utworem fantazyjnym, żyje jeszcze gdy to piszemy, jako bezwstydna staruszka, djabłu i trunkowi oddana.
Długi mnich niepostrzeżenie dalekim zakrętem śpię; szył uprzedzić piękną mniszkę, i pierwéj niż ona dostać się do Lwiego mostu, aby przez to nie domyśliła się, że był świadkiem tajemniczéj rozmowy między nią a żebraczką.
Była blizko jedenasta, gdy przybył na wskazane miejsce — lwy znajdujące się po obu stronach wejścia na most, nie dozwalały mu wątpić, że to było miejsce właściwe. Prawie nie pamiętał o sobie, a rozgrzany szybkim chodem, nieco rozpuścił kaptur, a wtém ciemna postać mniszki ukazała się także między drzewami. Żywo postąpiła krok naprzód, przebiegłszy prędko wzrokiem nieco widniejszą leżącą przed nią przestrzeń, wyglądała jak zniecierpliwiona.
Mnich Erazm wystąpił naprzeciw niéj.
— Ach — jesteś, pobożny bracie! rzekła bardzo miękkim głosem — czy dawno tu już czekasz?
— Kawałek czasu, dostojna siostro; ale niech cię to nie niepokoi, nie mam nic więcéj do stracenia, nic do czynienia, jak tylko moje zlecenie do ciebie!
— I dla tego odbyłeś podróż z Paryża tutaj? Z tego właśnie wnoszę o ważności zlecenia i niecierpliwie oczekuję na nie — mów!
Mnich przystąpił bardzo blizko do mniszki, i z wielkiém upodobaniem spojrzał na jéj odsłonione, marmurowe piękne rysy.
— Adwokat von Renard i pan Edward są w Paryżu, po uniknieniu okrutnéj śmierci i zguby. O moja pobożna siostro! w nich to rzeczywiście uwidoczniła się łaska Nieba i pomoc świętych — modlą się też bardzo w kościele naszego klasztoru.
— No — a Monte-Vero?
— Wyprawa nie powiodła się. Adwokat von Renard polecił mi słownie oświadczyć wam, że znany wam zapewne Eberhard zwyciężył, i tak skutecznie poparł swoje pretensye, iż zaledwie życie, ocalić zdołali!
— A więc żyje — ten znienawidzony? mimowolnie bledniejąc mruknęła mniszka.
— Ów Eberhard? tak jest! Ścigał tych dwóch panów po morzu, strzelał do ich okrętu, i nakoniec na nędznéj łodzi puścił na ofiarę bałwanów — pomyśl, moja pobożna siostro, w nędznéj łodzi na oceanie!
— Daléj! Dla czegóż nie strzelano nawzajem do okrętu owego Eberharda?
— Bo miał przewagę! Na téj łodzi dwaj rozbitki przez cztery dni i cztery noce byli na morzu, razem z córką pana von Renard — to nieludzko! Wreszcie spotkali portugalski okręt, który ich zabrał do Lizbony. Ztamtąd walcząc ze wszelkiego rodzaju niedostatkiem, przybyli do Paryża, najwięcéj korzystając z pomocy klasztorów. Dla tego też mieli list rekomendacyjny do naszego klasztoru w Paryżu, i znaleźli w nim na kilka dni schronienie.
— Przez wszystkich świętych, to zła wiadomość! odpowiedziała mniszka, a oczy jéj nienawiścią zabłysły. A tenże Eberhard czy pozostał w Monte-Vero?
— Nie, pobożna siostro, on płynie do Niemiec.
— A więc wszystko się nie wiedzie... z ukrytym gniewem wyzionęła Leona — wszystko nadaremnie?
— Nie gniewaj się na posłańca, który spełnia swój obowiązek, powiedział długi mnich — wołałbym ci przynieść pomyślniejszą wiadomość! Ale i nieprzyjemną otrzymać jest korzystnie, jeżeli się ją otrzymuje we właściwym czasie, i kiedy podług niéj można wiedzieć jak daléj postępować.
— Masz słuszność, mój pobożny bracie, rzekła Leona; zawsze ze skrytém szyderstwem to serdeczne określenie w duszy przyjmowała, bo najwłaściwszą jéj cechą była niezmierna pycha i nienasycona chęć władania — już ja poczynię dalsze kroki!
— Jakąż mam zanieść odpowiedź adwokatowi von Renard?
— Tę, że wkrótce o mnie usłyszy! Czy masz o czém wrócić do klasztoru?
— Pobożny brat nie wiele potrzebuje, dostojna siostro!
— Ażeby ci nie zabrakło... mówił Leona, kładąc pieniądze w ręce długiego mnicha.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną ksienię klasztoru Heiligstein — piękną mniszkę, ktôréj szata okrywa najcudniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek, wyrzekając się świata, wykonała ślub czystości! Dusza biednego Erazma długo jeszcze przy tobie będzie przebywała! zajmowała się twoim pięknym obrazem; nie miéj tego za złe jego światowym myślom, lecz pomyśl, że człowiek ma krew i ciało, że piękność twoja w snach objawiać się mu będzie!
Chociaż te żarliwie wymówione słowa mnicha przekonały Leonę, że postać jéj nie straciła jeszcze swojego uroku i potęgi, przyjęła je jednak z zimnym, szyderczym uśmiechem.
— Jak długo służysz zakonowi bracie Erazmie? z mocnym naciskiem spytała.
— Lat dwanaście, dostojna siostro — jednak w obec takiéj piękności trudno pokonać niezamierające nigdy skłonności naszych uczuć. Przez długie lat dwanaście ani razu nie działo się to zemną co dzisiaj — szaleję...
— Ty drżysz, pobożny bracie. Oczy twoje rozszerzają się i palą — co się z tobą dzieje?
— Pozwól mi odejść... bo nigdy mnie nie wysłuchasz! bez głosu prawie odpowiedział rozdrażniony mnich, i miękką, delikatną rękę pięknéj mniszki do białych ust przycisnął przyklęknąwszy.
— Kto wie, czy mnie jeszcze kiedy nie zobaczysz! powiedziała mniszka tonem, który jeszcze bardziéj podniecił zmysły mnicha — przytém, coby to było za widowisko, gdyby kiedy ujrzała samych tylko pobożnych braci tarzających się u jéj nóg w grzeszném odurzeniu.
— W Paryżu — myśl ta zajmować mnie będzie dostojna siostro — czarująca to nadzieja! Ciebie widzieć bez tego ciasnego okrycia, ciebie módz podziwiać, a po — tém umrzeć...
— Po mnie potop, dopełniła Leona z szatańsko-lodowym uśmiechem na dumnych, cudnych rysach — ale teraz odejdź! Erazm ciągle jeszcze trzymał miękką, drobną rękę pięknéj mniszki — była ona od łokcia okrytego szeroką mniszą szatą aż do pulchnie ukształconego ramienia powoli i nieznacznie odsłoniona — teraz z trudnością pokonawszy się powstał, bo Leona odejść chciała.
Szedł obok niéj pod głębokim cieniem drzew.
— Niech cię wszyscy święci prowadzą! zakończyła mniszka, gdy przybyli do miejsca, w którém się drogi rozdzielały. Pójdziesz tą drogą i dostaniesz się do królewskiéj bramy — ja wybieram tę drugą.
— Rozkazujesz, jestem posłuszny, dostojna siostro!
Odszedł — o kilka kroków daléj znowu stanął — wrząca, wzburzona krew mówiła mu, że jest sam z nią w pośród ciemnego lasu — ale wnet poszedł daléj, rozpiąwszy habit, aby chłodne powietrze doszło do jego pałającéj piersi.
Leona słyszała, że stanął, ale śpiesznie szła wązką ścieżką; myśli jéj zajęte były czém inném niż słowami zmysłowego mnicha.
— Wszyscyście wy poddani, nędzni niewolnicy owych namiętności — ktoby na was zważał? U nóg moich leżeć winniście, a ja karki wasze deptać będę. Tylko on — on inny niż wy — on, którego nienawidzę całym zapałem mojéj duszy niemogącéj kochać — on, który i teraz tak szczęśliwie zaczęte plany moje zniweczył! Ale mimo tego — dusza moja nie spoczywa. Ty powinieneś uczuć moją nienawiść, ona cię bez przerwy prześladować będzie, aż jéj ulegniesz! Lecz co to jest — chatka? poszepnęła Leona, nagle przystając, bo w niewielkiéj od siebie odległości ujrzała nizki domek w krzakach, którego drzwi były otwarte — jest to chatka strażnika, stoi on tam daléj i układa w szychty drzewo, które porąbał — a tam znowu stoi jakaś dziewczyna w izbie, która coś okrywa ubogą, pościelą.
I nagle jakby za poszeptem szatana twarz Leony przybrała wyraz niezwykłego zdziwienia — po cichu zbliżyła się ku wejściu, aby się przekonać czém się tak gorliwie zajmuje dziewczę, któréj przy migotliwém światełku lampy stojącéj na drewnianym stole, jeszcze rozpoznać nie mogła. Walter, plecami do niéj obrócony, nie widział jéj, a dziewczyna schyliła się by złożyć pocałunek na ukochanéj twarzyczce dziecięcia, które tak starannie owijała.
Cicho i nieposłyszana Leona przystąpiła bliżéj — śmiało spojrzała na młodą matkę, a potém powiedziała sobie, że to jest zapewne żona strażnika, mieszkająca z nim w téj nędznéj chatce.
Lecz było coś, co mimo to przywiązywało ją do tego i tak tajemniczo do miejsca przykuwało, że ciągle niewidziana na tę młodą, miłą istotę patrzeć musiała. Czy też hrabina Ponińska, która własne dziecię bez bólu od siebie oddaliła, któréj prawdziwa miłość nigdy nie rozjaśniła, na ten widok uczuła w sobie wzruszającą miłość macierzyńską?
Nie — osłupiałe, zimne spojrzenie i czatujący rys jéj twarzy zimnéj jak marmur, świadczyły o niepodobieństwie tego.
Wtém Małgorzata podniosła się, blada jeszcze i osłabiona po zaledwie przebytéj długiéj chorobie — nieopisanie błogi rys rozjaśnił jéj miłe oblicze, uśmiech szczęścia na widok usypiającego klejnotu zabłysł na nim jak krótki promień słoneczny — skromna postać w małéj, ubogiéj chatce, w każdym wywołałaby te litościwe słowa: Dla téj przyjemnéj istoty niewłaściwe tu miejsce.
Leona, która już zamierzała odejść równie niesłyszana jak przyszła, postrzegła delikatne, piękne rysy dziewczęcia, i nagle błysnęła w niéj pewna myśl. Według opisu Schlewego, postanowiła spróbować i przekonać się.
Mniszka skryła się za drzwiami, tak, że stojącéj w chatce Leony nie można było widzieć, ona zaś dobrze Małgorzatę uważać mogła — i teraz przytłumionym głosem zawołała ją po imieniu:
— Małgorzato! rozległo się po chatce.
Dziewczyna szybko się odwróciła.
Na twarzy Leony odmalowała się tryumfująca radość.
— Czy wołasz mnie, kochany Walterze? spytała Małgorzata patrząc ku drzwiom półgłosem, aby nie obudzić śpiącego dziecka.
W téj chwili mniszka wyszła z cienia na światło bijące z chatki.
Małgorzata krzyknęła — nagle ujrzała przed sobą obcą, wysoką kobietę w ciemnej klasztornéj szacie — różowawe, niepewne światło, walczące z głęboką nocną ciemnością, uczyniło to pojawienie się jeszcze bardziéj przerażającém.
Walter usłyszał ten krzyk i przybiegł — on także zastanowił się na chwilę, ujrzawszy stojącą przy chatce mniszkę, któréj przyjścia nie słyszał.
— Czegóż się boisz dziewczyno? poważnym, ale życzliwym głosem spytała Leona — czy nie znasz pobożnéj szaty, którą noszę, i czy ona tak straszna, że drżysz?
— Mniszka — wyjąkała Małgorzata.
— Czyście zabłądzili? to was chętnie przeprowadzę na dobrą drogę! rzekł Walter zbliżając się.
— Nie, nie dla tego tu stoję milcząc, odpowiedziała Leona; postrzegłam ciebie, dziewczynę, w chacie strażnika — więc przejęła mnie wielka trwoga o zbawienie twojéj duszy. Żyjecie tu wspólnie w chatce — a tam widzę dziecko. Twoje dziecko, wiem o tém, bo widziałam jakeś je całowała i okrywała!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko, że ciężki zarzut pobożnéj obcéj kobiety, gorącą krwią oblał jéj blade oblicze.
Ale Walter musiał dać odpowiedź mniszce, aby Małgorzatę i siebie oczyścić od zarzutu, który ze^ strony pobożnéj kobiety uważał za bardzo naturalny.
— Gdybyście byli przyszli w pół godziny późniéj, to widzielibyście, że tu na dworze sypiam pod zasłoną, drzew, a Małgorzata sama z dzieckiem łoże to zajmuje!
— O, on jest tak dobry, pobożna pani, on czuwa nademną, broni i pielęgnuje mnie! Bardzo ciężko chorowałam, a wtedy Walter dzień i noc czuwał przy mojém łożu! ze wzruszającą wdzięcznością i szczerością mówiła Małgorzata.
— Jeszcze wyglądasz bardzo chora i osłabiona, biedna dziewczyno, a w téj wilgotnéj chatce bez podłogi, nie możesz wyzdrowieć. Pragnę cię zabrać z sobą, jestem pobożną siostrą i otworzę ci moją celę, rzekła Leona przekupująco łagodnym i miłym głosem, podając rękę Małgorzacie.
Walter ze wzrastającym niepokojem słuchał tych słów, a mimo przyjacielskości mniszki, Małgorzata doznała jakiegoś szczególnego, niepojętego uczucia, przemieniającego się w bojaźń, gdy pobożna pani ujęła ją za rękę.
— Zostawcie ją tylko tutaj, już ona ma się lepiéj! powiedział Walter.
— Ach tak, zostawcie mnie tutaj; czuję się znowu zupełnie zdrową; piękne powietrze leśne to najlepsze lekarstwo!
— Nie powinnam cię tu zostawiać w chatce leśnika, dziewczyno! Bo jakkolwiek on dobry i pielęgnował ciebie, jednak zbawienie twojéj duszy narażone jest mimo twojéj wiedzy! Grzech czołga się na palcach — wierz mi, słuchaj słów moich!
— Małgorzata pozostanie tu! stanowczo rzekł Walter jak zupełnie wróci do zdrowia i zechce obrać sobie potém inne miejsce pobytu, bo nikt jéj w tém nie przeszkodzi — zapytajcie jéj saméj, pobożna kobieto, i niech Małgorzata rozstrzygnie!
— Już słyszeliście moją odpowiedź, nie gniewajcie się na mnie — dziękuję wam za wasze współczucie, za waszą ofiarę, ale inaczéj nie mogę!
— A więc narażasz się na zgubę, nierozsądna! zawołała mniszka, a słowa jéj zawierały straszliwą groźbę i złe zamiary, które wybuchły niepowstrzymanie i tak przerażająco, iż Małgorzata strwożona łagodnie i spokojnie zwróciła się do śpiącego dziecka. Ty jesteś ta opuszczona dziewczyna, któraś się wychowywała u rodziny Furschów...
— Wiecie o tém — któż wy jesteście? drżąc zawołała Małgorzata, bo twarz Leony przybrała wyraz straszliwy.
— Mówcie sobie i wiedzcie, co się wam podoba, zawołał Walter, chcąc ochronić zaledwie wyzdrowiałą od zbytecznego wzruszenia: Małgorzata pozostanie tutaj! Jeżeli jako kobieta pobożna, pragniecie tylko przerazić, rozsiewać postrach i złe, to lepiéj idźcie sobie i nie wracajcie więcej! Bardzo to brzydko z waszéj strony, żeście zaledwie wracającą do zdrowia dziewczynę nabawili drżączki, ktokolwiekbądź jesteście!
To mówiąc Walter zamknął drzwi chatki, w któréj strwożona Małgorzata uklękła przy dziecku, objąwszy je ramionami.
On zaś sam w nocnéj ciemności pozostał z mniszką, która nie spodziewała się w nim takiéj stałości.
Leona zrozumiała, że w téj chwili gwałtem nic nie dokaże, ale wiedziała teraz dosyć, aby prędzéj, niż się tego domyślali dwoje pozostający, użyć całej swojéj potęgi dla objęcia w posiadanie znalezionéj, której nie lubiła, lecz obawiała się i do swoich zamiarów użyć chciała...
Serce hrabiny Poninskiéj, był to nocą napełniony labirynt — znała tylko jeden cel: panowanie nad światem za pomocą niezmiernych bogactw Eberharda i potęgi grzechów!
Rzuciła pognębiające spojrzenie na Waltera, który odpowiedział spokojnym wyrazem i bez zmiany na twarzy; potém znikła wśród ciemnego lasu, owa mniszka z szatańskiém sercem, ta co się nazywała oblubienicy niebios, a rzeczywiście była oblubienicą piekła!