Tajemnice stolicy świata/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslara |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od tego czasu upłynęło prawie dwa lata.
Dwie ciężkie zimy nawiedziły ziemię i pomnożyły panującą nędzę, pomimo że powstały rozmaitego rodzaju dobroczynne zakłady, dla ulżenia biednym ich smutnego losu. Jeszcze na drogach i polach leżał śnieg, a chociaż lutowe słońce już wpływ swój wywierało, noce jednak były jeszcze tak zimne, że każdego poranku dniem pierwéj roztajałe już miejsca znowu silnie zamarzały. Jeziora w zwierzyńcu często przywabiały młodzież, bo po ich lodzie można było doskonale jeździć na łyżwach, a nawet ekwipaże ożywiły drogę, bo powietrze było jasne i przyjemne.
Było to pewnéj niedzieli po południu. Ścieżki mocno zmarzły i były suche, na gałęziach drzew leżał jeszcze śnieg, połyskujący przy świetle słoneczném, a jednak świeże jasne powietrze wywabiło z domów, wielu mieszkańców stolicy, którzy przez cały tydzień od rana do nocy w warsztatach pracowali. A tak drogi zaludniały się coraz bardziéj świątecznie ubranemi kobietami i mężczyznami, którzy albo odwiedzali położone przy parku oberże, albo też nieco świeżego powietrza zaczerpnąć pragnęli. Także świątecznie przybrana młodzież, z uradowaném sercem śpieszyła do sal tańca, a niejeden ojciec na widok przebiegających koło niego pustaków, trącał matkę dzieci swoich chcąc jéj niby powiedzieć:
— Patrz-no — tak to i my kiedyś za młodu ochoczo biegaliśmy do sal, kiedy jeszcze nie mieliśmy ani dzieci, ani żadnych kłopotów!
A matka spojrzawszy na głośno rozmawiających uradowanych, niby z uśmiechem odpowiadała:
— Wiem, co chcesz mówić — i na nich przyjdą inne czasy — teraz pozwól im bawić się!
Najstarsze, od stop do głowy ciepło otulone, szło pomiędzy rodzicami, a najmłodsze leżało w kolebce, zasypiając aż do ich powrotu. Matka ani na włos nie chybiając, wiedziała dobrze jak długo trwać będzie sen popołudniowy, a kiedy mniéj troskliwy ojciec, który dostawszy się raz na dwór odbył daleką drogę do zwierzyńca, chciał jeszcze nieco dłużéj aż do wieczoru używać świeżego powietrza, matka póty go upominała i nakłaniała, i tak dokładnie czas obliczyć umiała, że znowu na czas znajdowała się w swojéj ubogiéj izbie.
Kiedy niekiedy ojciec pomimo napomnień matki dla osobliwszéj przyjemności i niedzielnéj zabawy, brał na ręce tłustego i ciężkiego malca, który wcale daléj iść nie chciał i płacząc utrzymywał, że się zmęczył; ojciec kraciastą bawełnianą chustką ocierał mu łzy — a drugi, przewidując ten sam wypadek już naprzód, w miejscu brakującego konia, zaprzągł się do dziecinnego powozi — ku, w którym siedziało troje dobrze opakowanego potomstwa.
Tamże widziano trzech lub czterech brodatych mężczyzn idących obok siebie i głośno rozmawiających, którzy żony i dzieci pozostawiali w domu — może dla tego, iż ich odzież poszła do zastawnego urzędu! Tak przynajmniéj kazały wnosić podżegające ich rozmowy, niezadowolenie z niedostatecznéj zapłaty i wzajemne przyznawanie się do zaciągniętych długów.
Większa część tych z niedzielnego popołudnia korzystających robotników, szła szeroką, piękną drogą, rozciągającą się obok znanego nam wielkiego zakładu na krańcu zwierzyńca, a potém między murem cmentarnym i drzewami wiodła aż do zamku księcia Waldemara.
Z drogi nie było widać grobów; gdzie niegdzie tylko wyglądał z po za muru familijny grobowiec lub krzyż. Dopiero przy okratowanéj bramie, znajdującéj się w środku długiego muru, można było rzucić spojrzenie na groby, które już prawie wolne były od śniegu. Kiedy niekiedy wchodzili na cmentarz i wychodzili w żałobie pogrążeni rodzice i dzieci, aby pomimo zimy odwiedzić miejsce, w którem odpoczywali na wieki ci co dom swój opuścili.
U bramy téj stał mały chłopiec ciekawie poglądając na drogę, po któréj przechodziło tylu ludzi — mógł on mieć jakie lat trzy albo cztery, ale na swój wiek był cieleśnie dobrze rozwinięty. Małe rączęta położył na zimnych żelaznych kratach, jabby się mrozu nie obawiał, biedny, na wyrost zrobiony surducik, okrywał jego delikatne członki, a starą futrząną czapkę ojcowską, większą od całéj swojéj głowy, nasunął na czoło i prawie aż na kark.
Pomimo nędznego ubioru, mały ten chłopczyna, tak pilnie wielkiemi, błękitnemi oczami patrzący na przechodniów, zwracał na siebie uwagę wielu zbliżających się do cmentarza, nietylko dla tego, że z politowaniem patrzali na nędznie odziane, miłe, rumiane dziecko na zimnie stojące, lecz że z twarzyczki jego wyczytać można było przekonanie o jakiejś jego ułomności. A gdy jaka litościwa matka, widząc go stojącym zbliżyła się i zapytała, czy mu nie zimno i jak się nazywa, pokazało się, że się nie mylono, bo chłopak wzruszał drobnemi ramionami i kręcił głową, a nic odpowiadał, — był niemy!
— O, wielki Boże, biedne dziecię! mówiono wtedy i patrzano z większém zajęciem w jego błękitne nieco martwe oczy, na jego małą buzię, która od czasu do czasu wydawała jakieś niezrozumiałe głosy i na miłe, rumiane policzki, świadczące, że mimo swojéj ułomności dobrze jest żywiony. Przyjaźnie podawano mu potém ręce, a on wysuwał swoje jak rak czerwone rączki przez kratę, bo to powitanie bardzo dobrze rozumiał. Jeżeli zaś potém nadeszła jaka mała dziewczynka lub chłopczyk, a matka kazała aby podobnież przywitali małego niemowę, wtedy rozjaśniała się twarz jego, jakby chciał powiedzieć:
— Ach, gdybym ja miał taką siostrzyczkę lub braciszka do zabawy i swawoli!
I dzisiaj zatém przechodzący widzieli go znowu stojącego przy kracie; wtém nagle przejechał jakiś powoź, którego koła miały gummowe obręcze, tak, że idący blizko nie słyszeli jego turkotu, i w tejże chwili kobiety wydały serce rozdzierający krzyk z głośnemi narzekaniami połączony.
Wszyscy bliżéj przechodzący niezmiernie się oburzyli, — pobiegli ku powozowi, pod którym w téj chwili leżało dziecko, które właśnie chciało przed nim przebiedz przez drogę, ale nie słyszało turkotu gummą pokrytych kół i konie obaliły je na ziemię.
— Stój, zawołały tłumy wściekle rzuciwszy się i zatrzymując konie za cugle, stój! — Dziecię — to niemowa! O te przeklęte gummowane obręcze! Zerwiéjcie je z kół! Toż bogaci mają sobie miękko jeździć po kamieniach i dzieci nasze tratować!
— Ani słychać tych przeklętych powozów — precz z woźnicą!
— Pierwéj dziecko, wołali drudzy, trzymajcie konie! Teraz ich nie puścimy!
I wkrótce utworzyło się zbiegowisko, które przybrało groźną postawę. Gdy oburzony niezmiernie lud tak wrzeszczał, a siedzący w powozie i futrem otulony pan opierał się w głębi jego na poduszkach, czekając aż przeminie burza, wydobyto skrwawionego chłopca z pod powozu i ostrożnie wyniesiono na drogę. Dziecko mocno płakało, ale nie wydawało żadnego głosu, na zadawane mu pytania odpowiadało tylko trwożliwém wskazywaniem na cmentarz.
— To niemy chłopak grabarza od świętego Pawła! zawołały niektóre głosy.
— On zawsze cicho stoi przy bramie, a teraz chciał przebiedz przez drogę i przejechano go!
— Puszczaj! Puszczaj konie! zawołał stangret eleganckiego powozu, na którego drzwiczkach błyszczał herb z koroną.
— Trzymajcie mocno — nie puszczajcie go! On jeszcze więcéj narobi nieszczęścia temi przeklętemi gummowanemi kołami!
Wtedy stangret, może z rozkazu swojego niespokojnego pana, który gwałtem chciał sobie utorować drogę przez motłoch, jak w gniewie nazwał tłumy, zaciął biczem nietylko dzielne i już wspinające się konie, ale i tych co je za cugle trzymali.
Tłumy wybuchły silniejszym gniewem! Podwójnemi siłami wstrzymano konie, stangreta w jednéj chwili ściągnięto z kozła, wyrwano mu bicz z ręki, a gdy go nerwiste pięści robotników skutecznie ukarały, oddano mu bicz z większym trochę nad potrzebę przydatkiem — bo w takich wypadkach wściekłość mass nie zna miary!
Ale także z dzikim wrzaskiem otworzono drzwiczki powozu i z obu stron ręce rozgniewanego tłumu zaczęły grozić siedzącemu w nim. Chociaż dąsał się i usiłował usprawiedliwić wykrętnemi przedstawieniami, jednak zupełnie je zagłuszyły wściekłe wołania tłumu, który obmywszy już zakrwawioną twarz nieszczęśliwego chłopca, siłą dopominał się o swoje prawa.
— Tylko go nie puszczajcie, bo ucieknie — przepadnie, że go już nieobaczycie, wołano z tłumu; oni to zwykle pokaleczonych zostawują na drodze bez czucia leżących — ale teraz musi być inaczéj! Precz z nim! Niechaj raz spróbuje własnemi nogami przejść się po zmarzłéj ziemi, chociażby miał dostać kataru!
Śmiano się z tego zadośćuczynienia i nic bardzo łagodnie wyproszono z powozu podstarzałego pana z brzydkiemi, siwemi oczami, pomarszczoną twarzą i garbatym nosem, który tylko załamywał ręce i niezmiernie pobożną i pokorną przybrał mirę.
W tak to przykrém położeniu znalazł się baron von Schlewe. Drżał, bo widział bardzo blizko siebie brodate, groźne twarze rozdrażnionego ludu, i zbyt znacząco wymierzone przeciw niemu pięści. On, który najbardziéj nienawidział zetknięcie się z poczerniałem! od pracy rękami, on, który ciągle nos ucierał i używał wyperfumowanéj chustki, jeżeli miał do czynienia z innymi ludźmi, niż ze szlachtą, a znowu nie był taki wybredny, skoro chodziło, o poświęcenie swoim chuciom jakiéj mieszczańskiéj córki, teraz ujrzał się w otoczeniu niebardzo mu dobrze wróżącém, i przejmującém go uzasadnioną bojaźnią.
— Dajcie-no pokój, moi ludzie kochani — moi dobrzy panowie! mówił uspakajająco kiwając ręką.
— Aha — to pan szambelan von Schlewe! zawołał jeden robotnik, torując sobie drogę przez tłumy — to ten znakomity pan, który mi uwiódł córkę, a potém nigdzie go znaleźć, ani z nim mówić nie było można! A przejeżdżasz dzieci? Daléj, odezwiéj-no się mój panie!
— Tutaj z nim — tu z chłopcem! krzyczeli drudzy.
Schlewe myślał że zginie — kolana się pod nim uginały, a usta napróżno usiłowały wymówić kilka urywanych słów. Zdawało mu się, że wypadnie zapłacić za część wszystkich grzechów i szelmowstw, jakie popełnił; czuł, że go porwano z powozu ze wściekłością, która kazała obawiać się najgorszych skutków.
W chwili największego kłopotu barona i najwyuzdańszéj wściekłości tłumu, nagle ukazała się na placu wysoka, majestatyczna postać Eberharda — ujrzał on z daleka coraz wzrastające zbiegowisko, słyszał groźne krzyki i przybył rychło, powiedziawszy sobie, że rozdrażnione usposobienie ludu może go w téj chwili za daleko zaprowadzić. Nie wiedział jeszcze co się stało i co spowodowało, wielkie, jak lawina wzrastające zbiegowisko; widział jednak, że kilku policyantów, uważając iż sami nic nie poradzą, pośpieszyło po pomoc do królewskiéj bramy.
Mogło więc bardzo z tego jeszcze dającego się uspokoić zebrania wyrodzić się nieobliczone w skutkach nieszczęście, jeżeli się go nierozproszy przed wdaniem się siły zbrojnéj.
Pośpieszył więc na miejsce i w kilka sekund znalazł Się w pośród wściekłego tłumu, w którym jedni ciągnęli szambelana von Schlewe, drudzy trzymali na ręku dziecię, które ciągle mocno krwią broczyło.
Za jedném spojrzeniem poznał o co rzecz idzie, i z głębokiém współczuciem przystąpił do małego chłopca.
Mężczyźni odstąpili — poznali hrabiego de Monte-Vero, którego wpływ na lud we wszystkich wpajał wielką dla niego cześć i dziwną mu nadawał władzę. Hrabiego, nie zaś księcia, bo chociaż wiedziano o tém wywyższeniu, to jednak w niczém nie zmieniło jego nazwiska u ludu, zewsząd przyjęty został spokojnie i w porządku, co szczególniejsze wywarło wrażenie — zdawało się, że ukochany władca wszedł między swoich, że to ojciec między dziećmi.
Eberhard spojrzał w koło pozdrawiając i z głębokiém, prawdziwém współczuciem wziął od ludzi nieme dziecię na swoje ręce.
— Biedne dziecko! rzekł — ja cię zaniosę do twoich rodziców, jeszcze ci krew płynie! Trzeba mu prędko udzielić pomocy! A jeszcze takie delikatne i młode! Jak się nazywasz kochany chłopczyku?
Mały, który przestał płakać, może dla tego, że na wzór innych dzieci, zapomniał o boleści przy otaczających go, spojrzał dużemi, błękitnemi oczami na Eberharda, i jakby widział w nim prawdziwego zbawcę, jakby dziecinném sercem przeczuwał życzliwą dobroć tego wysokiego pana, wyciągnął drobne ręce i objął ramionami szyję hrabiego, szukając u niego opieki i uśmierzenia boleści.
Scena ta była tak wzruszająca i zadziwiająca, że elektryczny wpływ wywarła na tak długo dziko krzyczące, wściekłe tłumy.
— Patrzcież-no, wołały kobiety, jak ten niemy chłopak przymila się!
— Tak małe dziecię, a już czuje, gdzie mu najlepiéj! odpowiedział jakiś mężczyzna.
Szambelan von Schlewe zaś nagle ujrzał się naprzeciw nienawistnego mu hrabiego de Monte-Vero, i czuł że go w téj chwili potrzebuje, że on tylko może go uwolnić od trwogi i kłopotu, w który wpadł tak niespodzianie.
Eberhard zimno przywitał szambelana — wiedział, że u dworu ma w nim przeciwnika, a chociaż postępowanie tego obłudnika względem siebie, przebaczał, jednak z powodu wpływu jego działań na lud, mocno nim pogardzał.
— Przejechał on chłopca i chciał umknąć, tak, że jeszcze tylne koła byłyby przeszły przez dziecko, gdybyśmy go nie byli wydostali! donosili robotnicy.
— Mam zaszczyt znać pana barona, powiedział Eberhard, do niego i do tłumów zwrócony. — Możecie więc spokojnie wracać do domów, pan baron nie odmówi naprawienia przypadku, o ile to jeszcze jest w możności — nieprawdaż panie von Schlewe?
— Niewątpliwie — ci ludzie chcieli przemocą osiągnąć to, co się samo przez się rozumie! teraz znowu bardzo dumnie odpowiedział von Schlewe.
— Oho! zawołały głosy, gdybyśmy go nie zatrzymali, byłby dawno odjechał!
— Zdaje się, że to dziecko jest biedne — słyszeliście ludzie, że pan baron prosi, aby mógł ponieść koszta jego kuracyi, to dosyć. Rzeczywiście, panie baronie, pożądaną byłoby rzeczą zdjąć gummowe obręcze, i wiem to, że trzeba było aż tego wypadku, abyś je pan usunąć rozkazał.
Schlewe z powstrzymaną wściekłością spojrzał na księcia de Monte-Vero, który wsparty otaczającemi go tłumami, dyktował mu rozkazy.
— W tym wypadku nie sam tylko woźnica jest winien, twierdził von Schlewe; wyznać muszę, że zaalterował mnie sposób, w jaki ośmielono się postąpić ze szlachcicem, z członkiem dworu — to są niesłychane gwałty!
Te słowa na nowo rozdrażniły tłum i ozwały się groźne wołania.
— Bądź pan łaskaw wsiąść do powozu, seryo powiedział Eberhard: w takich zdarzeniach, gdzie czyny mówią, a krew płynie, objaśnienia są niepotrzebne, a nawet szkodliwe! Jak się nazywasz chłopaczku? dodał aby odwrócić znowu na dziecko uwagę tłumów nie bardzo pochlebnie dla Schlewego mruczących i chcąc dziecię złożyć w troskliwe ręce matki, jeszcze raz zapytał: jak się nazywasz biedny chłopaczku?
— On niemy! zawołało razem kilka głosów, gdy Eberhard z miny spoczywającego na jego, ramieniu chłopczyny przekonał się o prawdzie tych słów.
— To syn grabarza od śgo Pawła, rzekła jedna kobieta, miły, biedny chłopczyna!
— Grabarza ztąd? No, to ja cię zaraz do rodziców odniosę, powiedział Eberhard de Monte-Vero, widząc z zadowoleniem, że von Schlewe wsiadł do powozu, a posiniony stangret, właził klnąc na kozieł. Usunęło się więc rzecz najdrażliwszą. Pozostawcie mi staranie o chłopcu, dodał zwracając się do obecnych; dzięki Bogu, że nigdzie szkodliwie nieskaleczony.
— Chętnie — patrzcie no, jak się to dziecię do niego przymila! — pan hrabia de Monte-Vero jest naszym prawdziwym przyjacielem i! obrońcą! wołali mężczyźni.
— Idźcie spokojnie na zabawę, a mnie zostawcie Starania o wszystkiém! Słyszę, że się zbliża oddział żandarmeryi, nie dopuszczajcież się żadnego nadużycia moi przyjaciele! Komu bieda dokucza, kto nie ma roboty, niech się uda do mnie po pociechę, wiecie, że chętni6 każdego wspieram, każdemu pomagam, o ile na to pozwalają moje za małe środki — dla swojéj osoby nie wiele więcéj potrzebuję, jak każdy z was!
Zgadzające się odpowiedzi głośno się odezwały, a gdy mężczyźni mimowolnie w powietrze wyrzucali kapelusza, już po upływie kilku sekund tłumy o tyle się rozeszły, że gdy oddział żandarmeryi przybył na wskazane miejsce, już tylko krople krwi świadczyły o tém co zaszło z przejechaném dzieckiem.
Szambelan von Schlewe jak wściekły i z podwójną nienawiścią popędził do książęcego zamku.
Eberhard niosąc na ręku małego niemego chłopca, doszedł do zakratowanéj bramy i otworzył ją. Przywołany lekarz razem z nim wszedł na cmentarną drogę, prowadzącą w górę do domku grabarza, w którym nie domyślano się wcale nieszczęśliwego wypadku chłopca, i nikogo widać nie było.
— Czy tam mieszkają twoi rodzice? spytał Eberhard, wskazując stojący obok kostnicy nizki domek, pod którym ustawione były polewaczki i rydle.
Niemy chłopiec potakująco skinął głową. Jego dawniéj tak rumiane policzki zbladły, a w błękitnych oczach malowały się oznaki wewnętrznego przestrachu.
— Ty drżysz, moje dziecko, — czy cię ramiona bolą?
Dziecię potrzęsło głową.
— Gumma na kołach nie dopuściła ciężkiego uszkodzenia, inaczéj nieuniknionego, powiedział lekarz. Wczoraj zdarzyło mi się, ze wóz piwowarski przejechał starsze daleko dziecię, które na chwilę wyśliznęło się z rąk nianki. Mało mam co do niego nadziei, bo ma obie ręce połamane.
— Okropność! poszepnął Eberhard — więc mniemasz pan, że tutaj rany nie są znaczące?
— Tu są tylko małe zwichnięcia, rzekł lekarz opatrując ręce i ramiona niemego chłopca, który się tulił do Eberharda, sądząc, że ten go od wszystkiego obroni; ale mimo to musimy go rozebrać i opatrzyć, bo często się zdarza, że w pierwszéj chwili nie można wyśledzić właściwych uszkodzeń.
Gdy książę de Monte-Vero idąc naprzód z chłopcem, zbliżył się do niemiłego, nizkiego domu grabarza, z drzwi nagle oglądając się na wszystkie strony, wyszła stara kobieta, nie bardzo zapraszająca — powierzchownie wyglądała na Xantyppę: przewracała oczami, ramionami podparła się pod boki, a czoło tak ponuro zmarszczyła, jakby burzą wybuchnąć miała.
Niemy chłopak na widok téj kobiety jeszcze bardziéj i bojaźliwiéj przytulił się do widzącego go pierwszy raz dzisiaj Eberharda.
— Czy to twoja matka? spytał tenże półgłosem.
Mały zaprzeczał skrytém poruszeniem głowy, i gdy kobieta ujrzała go na ręku nieznajomego pana, mimo gwałtownych boleści, załamał swoje jeszcze zakrwawione rączki.
— E, broń Boże! zawołała we drzwiach stojąca, sama także załamując ręce, albo raczéj mówiąc, składając je co to takiego? Gdzieżeś to był Janku?
Eberhard, nie wiedząc jak ma przemówić do téj kobiety, bo niemy na pytanie czy to jego matka, skinął zaprzeczająco, ułożył sobie w jaki sposób do niéj wstawić się i z grzecznością bliżéj przystąpił.
— Gdzie są rodzice tego dziecka, poczciwa kobieto? zapytał.
— Ach, co za rodzice! odpowiedziała, gdy doktor śmiał się z jéj urody — wisus już znowu wymknął się z domu, ech! nim się za nim obejrzysz, już go nie ma — czekaj-no! Teraz tak ci na sucho nie ujdzie, dostaniesz pożądane rózgi! Ojciec jest w izbie!
— Ojciec? — a to dobrze, poproście go tutaj!
— Poproście — poproście? — On tam ma dosyć do roboty ze swojém pisaniem! Ja mu dla tego hultaja przeszkadzać nie mogę. Dajcie-no mi go — ale o Jezu! — on pokrwawiony?
Eberhard przeszedł obok tak niegrzecznéj osoby, ktôréj się mały Janek dla bardzo uzasadnionych przyczyn obawiał, bo mu więcéj rózeg dawała niż jedzenia, przebył sień i zapukał do pierwszych lepszych drzwi.
— Hm — można wejść, odezwano się ze środka.
— Gdzie on znowu był? mruczała stara, grożąc pięścią, a jednak głośniéj mówić nie śmiejąc — gdzie on był, teń podrzutek? Krew na ręku i na odzieży? — poczekaj-no!
Eberhard otworzył drzwi, uchylił się nieco, bo były za nizkie dla jego wysokiéj postaci, a potém wszedł do ubogiego pokoiku, którego wszystkie meble jakby żałobną barwę nosiły, wszystkie były czarne, ale chędogie, lśniące i czyste.
Samuel Bartels, grabarz u śgo Pawła, człowiek podstarzały, ale jeszcze nie siwy, z dużą brodą i poważnéj postawy, postąpił naprzeciw wchodzącemu z miną pytającą. Siedział przy swojém staroświeckiém biurze i dopiero po zapukaniu wypuścił pióro ze swojéj od pracy wielkiéj i twardéj ręki.
— Przynoszę wam wasze dziecko, rzekł Eberhard, które tylko co przejechał powóz szambelana von Schlewe. Uważam, iż potrzeba, aby lekarz, którego sprowadziłem, opatrzył dziecię, aby z tego powodu kaleką niezostało.
— Najświętsza Panno! zawołał grabarz — Janku co ty zrobiłeś?
Chłopak błagalnie wyciągnął ręce do strasznego człowieka, a tymczasem stara także się wsunęła do izby i prędko za sobą drzwi zamknęła.
— Przejechali go — otoż masz, panie Bartels, korzyść z tego, że się takiém byle co obarczyłeś! zawołała.
— Milcz Urszulo! rozkazał grabarz, odbierając dziecię od Eberharda. Nie powinnaś była za drzwi wychodzić! Dzieci nigdy dosyć upilnować nie można!
— Słuchajcie mnie i codzień kaźcie go należycie obić, już do tego dosyć stary! To wstyd, zajmować się takiém nie wiedzieć co! Co tam o mnie ludzie myśleć muszą!
— Gdzie matka tego chłopczyny? spytał Eberhard, nie zważając na słowa staréj.
— Matka? powtórzył grabarz.
— Otóż to właśnie, w tém cała kwestya! przerwała biadająca osoba.
— Milcz, Urszulo! powtórnie i gniewnie rozkazał Samuel Bartels. Idź do swojéj roboty — gdzie mężczyźni mówią, tam kobiety głosu nie mają!
— Tak to pięknie. Chcecie zapewne popisać się przed tymi panami? Brać sobie na kark takie rzeczy — narobiliście sobie teraz kłopotu — przejechali go! A teraz zapłać za lekarstwo, za doktora, rezonowała stara Urszula wychodząc za drzwi, a przytém dosyć często nie ma ani grosza w domu!
— Bogu dzięki, że wyszła! powiedział grabarz zamykając za nią drzwi. Ona już dwadzieścia lat u mnie służy, i dla tego tak dużo mówi — żony ja nie mam moi panowie, ale pozwólcie, abym rozebrał Janka i w łóżku umieścił.
— Zróbcie to! rzekł doktor, a Eberhard rozglądał się tymczasem po stancyi.
Samuel Bartels, niosąc dziecko, otworzył drzwi do ciasnego, zimnego pokoju; okno jego było zamarzłe i zawierał w sobie jedno tylko łóżko.
Mały Janek trwożliwie spojrzał na Eberharda — gdyby mógł mówić, byłby zapewne zawołał w téj chwili:
— Chodź zemną — nie zostawiaj mnie tu samego!
Cóż to powodowało dzieckiem, że widząc po raz pierwszy księcia de Monte-Vero, z taką przychylnością go żądało? Czy to był skutek dobroci, jaką go Eberhard obdarzył? I jakie znowu uczucie przejmowało księcia, że ze szczerém zajęciem spoglądał na dziecię, gdy je grabarz niósł do ubogiéj komory?
Doktor przystąpił do łóżka, pomógł rozebrać małego Janka i przekonał się wkrótce, że nie ma uszkodzonych członków; lecz chłopak mocno płakał, gdy lekarz mu niósł pomoc i dotykał go, bo jednak niektóre miejsca były obrażone. Ale łzy jego oschły, gdy Eberhard przystąpił bliżéj.
— To szczególniejsze dziecko, powiedział Samuel Bartels, i gdybym tak miał za co, musiałby być mądrym człowiekiem. Pomyślcie tylko panowie, że on jeszcze nie ma czterech lat, a wie o wszystkiém co się dzieje, a nawet i więcéj! Stara Urszula nie bardzo go lubi — to także nie jest bez powodu — więc on szuka u mnie jedynéj opieki, a ponieważ niewiele mu czasu poświęcić mogę, więc łatwo mu bardzo włóczyć się po podwórzu. Stara najczęściéj przy kracie, ale jak nikt go nie dogląda, wybiega za bramę, przebywa drogę i siada w parku pod jedném drzewem. Często już szukaliśmy go, zawsze tam znajdowaliśmy i mocno ukarali — lecz jak tylko kiedy wyjdzie, zaraz szuka tego drzewa i siada pod niém — potém bawi się kwiatkami i kamykami i zapomina przytém o jadle i napoju.
— Biedne dziecko! serdecznie powiedział Eberhard: gdyby mu tylko mowy nie brakowało!
— Tak, to rzecz najdziwniejsza! Mowę stracił — ale słyszy wszystko! Nie myślcie panowie, że on od urodzenia tak rzeźwo wyglądał, jak teraz Najświętsza Panno, co to za malutkie było stworzenie! Nie sądziłem wcale, że go przy życiu utrzymam. Ale teraz dobrze zdrów i silny. Gdybym tylko mógł więcéj na niego zwracać uwagi!
— A czybyście nie zdecydowali się oddać go komu? spytał Eberhard łagodnym, pięknie brzmiącym głosem.
Grabarz spojrzał zdziwiony na nieznajomego, wysokiego pana o szlachetnych rysach.
— Nie, panie, teraz kiedy już tak daleko zaszło, nie mógłbym uczynić tego — dawniéj nieraz, kiedy mi Urszula za bardzo gospodarowała i robiła dużo kłopotu, pozostawiając mi całą pracę i trudy z małém dzieckiem, bywały chwile, w których moją wspaniałomyślność — Samuel Bartels przerwał i poprawił się, — w których przeklinałem moją pracę, i byłbym go chętnie oddał bogatym ludziom — ale teraz nie mogę tego uczynić!
— No, jeżeli kiedy zmienicie zdanie, albo jeżeli coś was skłoni do powierzenia chłopca w inne ręce, mówił Eberhard przybliżywszy się do grabarza i wyjmując bilet z małéj, niewidocznéj kieszeni, to przypomnijcie sobie teraźniejszą godzinę i nazwisko na téj kartce napisane, zachowajcie ją sobie! A jeżeli nie weźmiecie mi tego za złe, to jeszcze chciałbym wam coś powiedzieć.
— Pan Eberhard de Monte-Vero, przeczytał grabarz pokornie i uniżenie kłaniając się — ja to sobie zaraz powiedziałem. Mówcie szlachetny panie!
— Kiedy wasze środki nie wystarczą na wychowanie dziecka, kiedy wasza ofiara za ciężką wam będzie, przychodźcie do mnie i dajcie mi dowód przywiązania, abym wam mógł dopomódz. Ja — nie mam dzieci — miałem jedno, i to straciłem! Niechże przynajmniéj tego doznam dobrodziejstwa, że innym pomagam! Nie zapominajcie o tém, czy słyszycie?
— Pan jesteś rzadki, szlachetny człowiek, odpowiedział pełny podziwu grabarz, i przyrzekam panu, że z ofiary pańskiéj użytek zrobię, bo pan ją tak zachęcająco obiecujesz! Nie wiem sam, co mi te słowa dyktuje, to już chyba tak się do mnie ująć umiałeś, bo nie dla wszystkich ja jestem taki — nazywają mnie milczkiem i grubianem! Dziękuję za miłość i pomoc jaką przynieśliście mojemu Jankowi, a także i wam, panie doktorze!
Eberhard podał rękę grabarzowi, schylił się do dziecka i ucałował jego wysokie o walne czoło, poczém zwrócił się ku drzwiom, w towarzystwie lekarza i zabierał się do wyjścia.
Janek wielkie, niebieskie oko poprowadził za Eberhardem — nie spuszczał on ani na chwilę tego oka z jego szlachetnéj, pięknéj i łagodnéj twarzy — a teraz gdy go Eberhard po ojcowsku całował, płakał rzewnie.
— Patrzcie-no tego chłopca, powiedział Samuel Bartels uśmiechając się — on was całkiem zamknął w swojém sercu, a zawsze przecięż jest taki jak ja, nie łatwo skłonny do czegoś podobnego — cicho Janku, pan Eberhard de Monte-Vero przyjdzie tu znowu!
Ale małemu niemowie ciągle jeszcze łzy z oczu płynęły, — dopiero gdy mocno wzruszony Eberhard jeszcze raz wziął go za rękę i ucałował, roześmiał się szczęśliwy i objął ramieniem szyję księcia, który mu przyrzekł wkrótce go odwiedzić, i teraz zdawało się, że na rysach chłopca wystąpiły słowa z wnętrza jego duszy pochodzące, jakby uradowany mówił:
— Ach tak, przyjdź wkrótce do mnie, ty ukochany, drogi człowieku!
Trudno było księciu de Monte-Vero, pożegnać się z niemém dzieckiem grabarza, które jakby wewnętrzném przeczuciem powodowane, tyle mu wzajemnéj miłości okazało, a dziwnego doznawał wrażenia, gdy z nadchodzącą nocą opuszczał cmentarz śgo Pawła.