Tajemnice stolicy świata/Tom IV/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wróćmy jeszcze raz do więźnia z la Roquête.
Fursch nie pierwszy raz zostawał w niebezpieczeństwie życia.
Nadzieja dobrego powodzenia nie omyliła go. Dotychczas zawsze wymykał się od śmierci, i chociaż tym razem pomoc przybyła tak późno, że prawie już nie śmiał wierzyć w jéj możność, przybyła jednak o godzinie dwunastéj! Uspokoił się najzupełniéj, odkąd za pośrednictwem barona, którego od dawna przywykł uważać za wspólnika, mimo jego szambelańskiego fraka, został zaopatrzony we wszystko, czego było potrzeba do łatwéj i wolnéj od niebezpieczeństwa ucieczki.
Nikt się nie domyślał, że Fursch znał już dokładnie przebieg dotyczących go wypadków.
Chociaż więźniowie w la Roquête, przez samo już przeniesienie ich do tego więzienia wiedzieli, że są na śmierć skazani, nie ogłaszano im jednak urzędownie tego wyroku i godziny śmierci, aż dopiero w nocy przed straceniem. Taki był zwyczaj.
Razem z ogłaszającym wyrok sędzią, przybywał wtedy do celi kandydata do śmierci i duchowny, a zarazem i dwóch dozorców, którzy go już nie opuszczali, aby nie zadał sobie jakiego cierpienia i nie uniknął zasłużonéj kary.
Duchowny pozostawał także przy skazanym, aż do ostatniego pochodu, aby go pocieszał, a także skłonił do zeznań, a mianowicie aby go przysposobił na śmierć jako żałującego grzesznika.
Urząd tych pobożnych ojców nie jest godzien zazdrości, niebezpieczny jest owszem i niewdzięczny, a nierzadko zdarzało się, że podobnie jak niegdyś straszliwy Ovinani, który swoją ofiarę pociętą w kawałki wrzucił w Sekwanę, kata oplwał wprzód nim mu się poddać siał, bezbożni i srodzy zbrodniarze podnosili nawet ręce na tych spowiedników i opiekunów duszy.
Zważmy także że ci ojcowie w pobożnej i pełnéj miłości człowieka gorliwości, prawie nigdy nie wahają się towarzyszyć biednym grzesznikom na rusztowanie, że towarzyszą im w ostatnim pochodzie, że modląc się nawet w obec topora kata, klęczą przy nich i wtedy są świadkami krwi, przyczém często krew straconego obryzguje ich pobożną odzież.
Zaiste tacy ludzie godni są uwielbienia.
Fursch wiedział dobrze, iż już o godzinie dziesiątéj zaczną ustawiać dla niego rusztowanie na placu la Roquête, że około jedenastéj wejdzie do niego człowiek, dla przypatrzenia, się mu, i że tym człowiekiem będzie sam kat, albo jeden z pomocników.
Wiedział prócz tego, że ukażą się w jego celi ze światłem i winem, z aktami i książkami do nabożeństwa, sędziowie, duchowni i dozorcy.
Jego starzejąca się, chytra twarz, pozornie i niegodnie uśmiechnęła się na tę myśl.
— Czarni panowie zdziwią się, jeżeli znajdą opróżnione gniazdo, powiedział sobie; ho, ho, jakże szukać będą! Czekajcie, jeszcze wam figla wypłatam i napędzę strachu. Otóż zegar bije. — Fursch policzył uderzenia.
— Ósma godzina pomruknął; jeszcze dwie godziny w tém kruczém gnieździe! Hej, Fursch, coby z tobą się działo, gdyby litościwy, dobroduszny baron nie podał ci pomocnéj ręki?
Sądzę, że byłoby ci trochę przykro! Z rzeczą, którą wynalazł ten przyjaciel ludzkości doktór Guillotin, i sam na niéj odbył próbę, nie ma co żartować! Jutro rano w pół godziny po siódméj, wstąpiłbyś mimowolnie do wieczności, z któréj nikt nie wraca! Mógłbyś w nią zajrzeć — bo zdaje mi się, że patrzy w nią ten kto swoją głowę wtyka w skrzynkę gilotyny! Wprawdzie przeżyłeś już zaszczytnie pięćdziesiąt kilka lat — wiele nie jest w żadnym razie — mimo to zawsze niemiło jest umierać gwałtownie! Rzeczywiście nie miałem nigdy zamiaru dopuszczenia się takiego gwałtu. Teraz, my ludzie jesteśmy wszyscy mniéj więcéj samoluby: co się drugiemu czyni, to nie zawsze człowiek gotów jest uczynić sam dla siebie!
Jak to niejeden cieszyć się musi, że już jedną nogą na rusztowaniu stoję! Musi takich być wielu, tak sądzę! A najprzód książę de Monte-Vero — cieszy się słusznie, jeżeli się cieszy, i nie mam tego za złe! Jeżeli się ztąd wydostanę, przedewszystkiém skręcę kark włóczącemu się po nocy chłopcu, jego ulubieńcowi, który zdradził pożar! Potém cieszą się władze, że się pozbywają człowieka, którego traktowały pracą i pisaniem — znam to — Furach był kancelistą! — ha, ha, ha, — to mi słodki chleb! Na prawdę, nic dziwnego, skoro urzędnicy albo mrą z głodu, albo kradną! Za piętnaście talarów miesięcznéj płacy wyżywić rodzinę, to sztuka! Ubocznie zarabiać im niewolno, bez osobnego zezwolenia władz — ale głodnymi być wolno!
Wreszcie ze śmierci mojej cieszy się także głównie mistrz kat!
Temu człowiekowi nie mam tego za złe: on do takiego rzemiosła przeznaczony!
Gril, dozorca, może się również cieszyć, że się mnie pozbędzie; prawdę mówiąc nic mi złego nie robi, a kto wie, czyby z dzisiejszym wieczorem nie zagasło dla niego światło życia, gdyby nie był nadszedł baron!
— A teraz mnóztwo ciekawych, którzy się cieszą, że znowu kogoś ujrzą pod gilotyną! Może tam będzie niejeden, którego przyjaciółką ona także się okaże, którego kiedyś uściska, aby go już więcéj nie wypuścić!
Ale mylicie się wszyscy. Radość wasza nadaremna! Szkoda byłoby Furscha, gdyby już teraz niechybnie ostatnia godzina dla niego wybiła!
Dziewiąta godzina — sądzę że Gril chce mi oddać ostatnią wizytę! rzekł Fursch kończąc rozmowę z samym sobą.
I na prawdę ciężkie kroki zbliżyły się do celi więźnia z la Roquête, który siedział na sienniku, mając pod nim ukrytą całą nadzieję.
Przeciw przepisom zupełnie jeszcze było ciemno w celi, w któréj zawsze już o tym czasie od dawna paliła się latarnia.
Téj nocy miały ją na krótko zastąpić świece woskowe!
Otworzono drzwi. Do celi wszedł Gril, potężny, mrukliwy dozorca ze złowrogo na bok strzelającym wzrokiem. W jednéj ręce trzymał latarnię, w drugiéj klucze.
Jakże często już Gril oddawał więźniom z la Roquête taką ostatnią wizytę!
— No, Gril, zawołał Fursch, gdy dozorca świecąc latarnią, pilnie zaglądał w każdy zakątek celi i takowy oczyszczał — zapewne to zemną sprawa?
— Nic nie wiem! odpowiedział krótko.
— Chętniebym pożegnał się z wami!
— Zawsze to możesz uczynić! Wstań-no, uporządkuję twoje łóżko!
— Oho, pomyślał Fursch, to ci się podoba!
Poczém dodał głośno:
— Dajcie pokój, ja sam późniéj ten stary siennik ułożę! Gril ostatniéj nocy zdawał się być dobroduszniejszym niż zawsze — odszedł od łóżka do starego, wielkiego stołu, który stał na środku celi i wytarł go czysto.
— Czy nie zostaniecie tu na noc? spytał Fursch.
— Nie, o dziesiątéj będę wolny na następne dwanaście godzin!
— Bywajcie zdrowi, Gril. Byliście wprawdzie przeklęcie mrukliwym i skąpym w słowach, ale nie biorę wam tego za złe!
Fursch podał dozorcy rękę.
Gril niedowierzająco uważał na każdą minę i ruch więźnia.
— Życzę wam prędkiego końca! Zapewne życie wam się już sprzykrzyło?
— Jak komu — nie trzeba z sobą robić za wiele ceremonii!
— Czy masz jeszcze jakie żądanie? spytał Gril, stawiając latarnię na stole.
— Dziękuję — że nie wiedziałem! odpowiedział Fursch, spokojnie siedząc na sienniku i ułożywszy twarz jakby się znajdował w mieszkaniu, którego gospodarz pyta go o życzenie.
— Niech Bóg i Najświętsza Panna zmiłują się nad tobą! mruknął Gril i wyszedł z celi.
Zamknął ją na dwa spusty bardzo pewno — potém rozległy się kroki po korytarzu.
Fursch powstał. Cicho zbliżył się do drzwi — słuchał — wkrótce miała wybić dziesiąta. Wtedy nowy dozorca zajmie miejsce Grila.
Odsłonił czworokątny otwór we drzwiach i zajrzał w korytarz mocno gazem oświetlony.
Niestety! otwór był za mały, i nie mógł przezeń wytknąć głowy — chętnie byłby widział, jak wielu dozorców znajduje się w końcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły na dół do odźwiernego i gdzie przytykał się korytarz wiodący do mieszkania naczelnego inspektora.
Przez chwilę słuchał...
W końcu korytarza coś szeptano...
Musiało tam zapewne stać kilku dozorców...
Nagle rozległ się głos pana d’Epervier — wołał na dozorców zamierzając wyjechać, aby zabrali z jego biura butelki i szklanki, świece i wszystko co było przeznaczone dla więźnia z la Roquête.
Fursch uśmiechnął się — dozorcy z gotowością wykonali rozkaz.
— Nie trudźcie się na darmo, dzieci, pomruknął prawie swobodnie i dobrodusznie — szklaneczka wina bardzoby mi się wprawdzie przydała, ale wy sobie za nią drogo zapłacić każecie — za godzinę na mieście taniéj zapłacę!
Fursch prędko zdjął bluzę i spodnie i wsunął się w czerwoną koszulę i spodnie, przy których wisiały boty; wprawdzie były one na niego trochę za wielkie, ale to nic nie szkodziło.
Pomocnik kata nie zapomniał także dołączyć swego ciemnego, kalabryjskiego kapelusza, może dla tego, iż wszystko było razem zwinięte i zachowane.
Fursch nacisnął go mocno na czoło.
Jedno mu jeszcze zawadzało: jego rudawo-siwa broda, która go łatwo zdradzić mogła.
Ale złoczyńca tyle wyrafinowany co Fursch, nie zna nigdy kłopotu. Otworzył latarnię, umaczał palce w oleju i ufarbował je na czarno w żelaznym piecu swojéj celi. Tą szczególną farbą wytarł brodę doskonale i wkrótce zrobił ją wybornie czarną.
Klucz trzyma! na pogotowiu...
Słyszał — że na korytarzu biegano tu i tam.
Zegar więzienny wybił godzinę dziesiątą.
Ale Fursch chciał nieco zażartować z panów, którzy się ukażą o jedenastéj.
Wyciągnął słomę z łóżka, wypchał nią swoje spodnie i bluzę, które zdjął z siebie i tę słomianą lalkę starannie ułożył tam, gdzie sam tak długo spoczywał.
Z nie bardzo czystego ręcznika w celi zrobił coś na — kształt głowy i po nad bluzą wcisnął między słomiane poduszki.
Jeżeliby kto wszedł lub zajrzał przez otwór, musiałby lalkę wziąć za niego.
Dotąd wszystko szło wybornie — teraz trzeba było tylko trochę szczęścia, aby bez przeszkody wyjść z więzienia.
Fursch posiadał przymiot, zaręczający za powodzenie zuchwałego planu: mianowicie wielką pewność działania. Bojaźni nie znał wcale! Cóż mu zresztą mogło się stać gorszego, niż to, czego uniknąć zamierzał?
Gdyby go poznano, sprawa rzeczywiście byłaby zła, musiałby napowrót wędrować do celi i nazajutrz na pewno wejść na rusztowanie. Jeżeli zaś ujdzie i plan jego uda się, to cały świat stanie dla niego otworem.
Czas było — musiał uciekać.
Przez otwór we drzwiach chciał upatrzyć chwilę, w której korytarz będzie wolny, aby użyć klucza.
— Przeklęctwo! mruknął zgrzytając zębami: niegodziwe szelmy przechadzają się tam i na powrót.
Rzeczywiście dwóch dozorców weszło korytarzem, na który wyjść musiał.
Fursch spojrzał za nimi — Grila nie było — wkrótce miała wybić jedenasta — nie mógł więc zwłóczyć. Klucza nie mógł użyć, boby się wydał.
Zapukał mocno.
— Hej! zawołał zmienionym głosem: otwórzcie!
Dozorcy zatrzymali się.
— Czy nie słyszycie, do pioruna! zawołał głośniéj, otwórzcie!
Gdyby w téj chwili nadszedł prawdziwy pomocnik kata, Fursch byłby zgubiony.
Jeden dozorca zbliżył się do celi.
— Kto tam woła? spytał ostro.
— Otwórzcie, Gril wpuścił mnie do więźnia z la Roquête, ale zapomniał zostawić otwartych drzwi, ja chcę wyjść!
— A kto jesteście? spytał dozorca i spojrzał przez otwór wewnątrz celi. Ach! to wy, dodał postrzegłszy pomocnika kata: czekajcie otworzę wam drzwi. Gril nie mógł ich zostawić otworem! Zapomniał powiedzieć mi, żeście tam byli i szyję więźnia oglądali.
Dozorca brząknął kluczami i otworzył drzwi.
— To przeklęcie chytra bestya! pomruknął Fursch, wychodząc na korytarz i pokazując w celę.
— Wkrótce położycie koniec téj chytrości! odpowiedział dozorca.
Fursch kiwnął głową i przeszedł korytarzem obok drugiego dozorcy, a potém ze stopni schodów na dół.
Jednakże postradał nieco odwagi.
Gdy stanął na połowie schodów, usłyszał na dole silne pukanie.
Gdyby teraz wszedł prawdziwy pomocnik kata! Stanął i udał, że coś ze spodni strzepuje.
Odźwierny wyszedł ze swojéj izby i prędko otworzył drzwi dziedzińca.
Fursch spostrzegł, że na dole są sędziowie i duchowny.
— Przeklęctwo! mruknął, teraz sam czas!
Pewnym krokiem przebył resztę schodów i przeszedł obok czarnych panów, życząc im dobrego wieczoru.
— Wypuśćcie mnie! zawołał potém na odźwiernego Fursch grubym, szorstkim głosem, gdy sędziowie i duchowny szli na schody: to nie wy!
— Zawsze powiadam wy, chyba że z djabłem musicie mieć stosunki! żartował odźwierny.
— No, tym razem rzecz odbyła się bardzo naturalnie, prędko odparł Fursch, bo mu śpieszno było; pan d’Epervier wpuścił mnie własnoręcznie, gdy o godzinie dziesiątéj wyjeżdżał przez bramę od ulicy la Roquête!
— Tak — ha, pan naczelny inspektor może sobie pozwalać takich wyjątków! mniemał odźwierny otwierając ciężkie drzwi, bo wiedział, że o godzinie dziesiątéj pan d’Epervier rzeczywiście tam wsiadł do powozu.
Fursch szczęśliwie dostał się na podwórze — teraz więc szybko zdążał ku ostatniéj przeszkodzie.
Odźwierny otworzył mu także wielkie, bezpieczne drzwi, prowadzące na plac.
— Dziękuję wam! zawołał Fursch i wymknął się na wolność.
Niedomyślny officyalista znowu zamknął za nim drzwi najspokojniéj.
Fursch wesoło się rozśmiał — stał na placu la Requête w pobliżu w części już ustawionego dlań rusztowania.
Gęsty, drobny, ze śniegiem połączony deszcz ciągle jeszcze padał, tak że zaledwie na dziesięć kroków można było coś dojrzeć.
Więzień z la Roquête odetchnął.
Uszedł śmierci, kiedy już dla niego wznoszono rusztowanie.
Skoro mu się ucieczka udała tak szczęśliwie, kusiło go aby sam do tego rękę przyłożył — miał dosyć czasu do umknięcia daléj, nim powstanie trwoga. I czyż nie miał na sobie liberyi czeladnika śmierci? Panująca ciemność sprzyjała jego figlowi, który go uczynił jeszcze znakomitszym i bardziéj osławionym, aniżeli sama ucieczka, w któréj możliwość nikt nie wierzył.
Przystąpił bliżéj. Podstawa gilotyny już była ustawiona. Posługacze obciągali ją właśnie czarném suknem, które do jutra rana miało dobrze przemoknąć; przy téj sposobności choć raz zostało wymyte. Bo też było tego potrzeba.
Kat i kilku jego pomocników, oraz woźnica, który przywiózł rekwizyta, również byli zajęci przeniesieniem ciężkich drewnianych ram z wozu na rusztowanie.
Fursch stał z boku i bawił się — musiał przypatrywać się rzeczy, do któréj w innym przypadku nazajutrz nie byłby się tak uśmiechał.
Wtóm dostrzegł na stopniach rusztowania leżący spory kawałek kredy, którego zapewne jeden z pomocników, przy ustawianiu rusztowania, używał do znaczenia desek.
Fursch powziął dobrą myśl. Podniósł kredę i czekał aż towarzystwo katowskie będzie mocno zajęte w górze utwierdzeniem gilotyny. Poczém przystąpił do samych stopni i napisał wielkiemi białemi literami coś na czarném suknie.
Gdy jeszcze nie skończył téj roboty, wewnątrz więziennych gmachów dała się słyszeć uderzająca wrzawa.
Była północ.
Wrzawa coraz bardziéj wzrastała — straż na dziedzińcu wystąpiła pod broń — uderzono w bębny.
Fursch uśmiechnął się i skończył swoją robotę. Głupcy szukali go wewnątrz murów, przypuszczając, że zbieg nie miał jeszcze czasu wydostać się na wolność.
Wreszcie znikł.
Ponieważ spodziewano się ująć zbiega, pozostawiono rusztowanie.
Nadeszli Paryżanie przy poranném świtaniu, przeczytali na niém szydercze, nieco zatarte, ale zawsze jeszcze dosyć wyraźne słowa, które późniéj dopiero wytarli do reszty posługacze:
„Tym razem nie będzie z tego nic — bywajcie zdrowi, Paryżanie! Fursch, więzień z la Roquête.“
Można łatwo zmiarkować, jakie wrażenie sprawiła ta ucieczka i to szyderstwo. Wiadomość o tém doszła nawet do cesarza. Ale wszelkie usiłowania co do wynalezienia zbiega były nadaremne!
Fursch i jego kompanista, Rudy Dzik, przepadli jak pod ziemią.