Tajemnice stolicy świata/Tom IV/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Testament staréj Urszuli.

W pałacu przy ulicy Rivoli panował półblask szczęścia, podobny do księżycowéj wiosennéj nocy.
Nie był to blask ogrzewający i orzeźwiający pełnego słonecznego światła — lecz pierwszy promyk wschodzącéj nadziei, przebijający się przez dotychczasową noc.
I czy mogło być inaczéj?
Małgorzata znalazła ojca — jako pokutnica, która wiele wycierpiała, uczepiła się go słabą ręką — on łagodném słowem wiódł ją po ścieżce cichego poddania się, wyrzeczenia! Sercem pełném miłości przyciągał ją do siebie — z ojcowską troskliwością kierował jéj serce ku Bogu — przejęty nadzieją starał się ją podnieść!
Częstokroć, gdy pogoda zezwalała przechadzał się podpierając ją po ulicach parku, a w dali Janek i Józefina igrały lub bawiły się po dziecinnemu.
Wtedy Eberhard udzielał córce wzniosłych myśli i nauk — i aby w cichych godzinach nocy budowała się jak on niegdyś głębokiém znaczeniem amuletu z trzema znakami słońca, krzyża i trupiej główki, darował jéj takowy.
A w błogosławieństwie, jakie na nią zlewał jéj dostojny ojciec, Małgorzata poznała bozkie odpuszczenie.
Nie myśląc że jako córka księcia, powinna była użyć innéj przeszłości i spędzić wesołą piękną młodość — nie gniewała się na tych, którym zawdzięczała swój ciężki los, a budowała się jedynie pokojem, jakim ją dostojny ojciec obdarzyć usiłował.
Małgorzata dziękowała Matce Bozkiéj za to, że ją i jéj dziecię oddała w opiekę łaskawemu, przebaczającemu księciu, który zadném słowem, żadném spojrzeniem nie czynił wyrzutu, który wyciągał ku niéj miłującą rękę, aby ją do serca przytulić.
Doznawana z tego względu łaska, często wśród nocnéj ciszy aż do łez ją wzruszała, gdy jeszcze czuwała a Józefina już na jedwabnych poduszkach zasypiała.
Wtedy przystępowała do wysokiego okna pałacu w którym po długiéj walce z troskami i nędzą, teraz pospołu z dzieckiem przy najszlachetniejszym człowieku ojcowski dom znalazła. Wtedy spojrzawszy w noc ną ciemność, wśród któréj niegdyś bez odpoczynku i pomocy wałęsać się musiała, a którą teraz rozwidniało łagodne i dobroczynne światło księżyca, doznawała ulgi w swojéj zawsze jeszcze zranionéj duszy.
Potém w cichéj modlitwie wspominała zmarłego Waltera, który dla niéj poświęcił wszystko — wszystko, bo nawet życie... myślała o zatraconém dziecku, które pozostawiła na drodze, tam gdzie się ciągnie cmentarz świętego Pawła — pozdrawiała oddalonego kochanka, który zapewne już wcale o niej nie myślał.
Tak jest, Małgorzata modliła się za Waldemara. Modliła się za tych, którym zawdzięczała najgłębszy kielich swojego nieszczęścia — szczerze i z załzawioném okiem modliła się za księcia.
— Nie obaczę go już nigdy, mawiała wśród łez gorących — nigdy nie mogę spodziewać się, abym pełna błogości, przy sercu jego spoczęła!
Wtedy zdawało się jéj, że go w jego zamku odwiedza i przez to tylko powiększała swoją męczarnię i boleść z powodu oddalenia — lecz nie, chwile takie przynosiły jéj niewypowiedzianie wielką i świętą korzyść. Z drżącą z rozkoszy duszą połykała jego słowa, teraz towarzyszące jéj i wiecznie pocieszające, że on ją kocha — a kocha tak gorąco i wiernie jak ona jego.
O, serce ludzkie, które tak wiele wycierpi i zniesie, bywa zadowolone.
Małgorzata nasycała się wspomnieniem owéj godziny — lecz potajemnie i tak skrycie, że zaledwie sama sobie to przyznawała, żywiła w sobie to wspomnienie i nadzieję widzenia się.
Nie pytała, co z tego wyniknie — nie myślała o tém — sama zaledwie wiedziała o tém, że ma nadzieję.
Gdyby wiedziała, że Waldemar równie gorąco do niéj tęskni — że nosi po niéj żałobę jak po zmarłéj — że tylko lada znaku potrzeba, aby nie zważając na wszelkie przeszkody, przywołać go jak najspieszniéj, o! wtedy byłaby jeszcze większą miała nadzieję.
A tak gorącemi zalana łzami, lekko ucałowawszy policzki śpiącego dziecięcia późno dopiero w nocy zasypiała sama na miękkiéj, jedwabnéj pościeli.
Ona, która w zimowym lesie odepchnięta i bez pomocy upadała — która w chatce leśnika kładła głowę na łożu z liści usłaném, ustępując dziecku miększego miejsca — która w klasztorze spoczywała na cuchnącéj słomie, teraz leżała na obszytych koronkami puchowych poduszkach w domu księcia, który był jéj ojcem.
A daléj zasypiało owo delikatne dziecię, które musiała oddać do domu podrzutków — była to już zachwycająca, niewinna dziewczynka — któréj widok wywoływał uśmiech rozkoszy na usta młodéj matki.
Jak promień księżyca po parku, tak i po twarzy jéj przebiegł uśmiech — ale był to uśmiech bolesny.
Małgorzata przypomniała sobie drugie dziecię, na wieki dla niéj stracone — które na wieki pozostawiło czczość w jéj sercu.
Lecz gorąco dziękowała Niebu za to, że jéj udzieliło przynajmniéj tyle łaski, i że Eberhard, który prawie zawsze miał przy sobie małego, kochanego Janka, z rozkoszą patrzał na rozkwitającą Małgorzatę i jéj dziecię, które już z Jankiem zawarło szczere związki przyjaźni.
Blask szczęści; — rozszerzał się coraz bardziéj. Eberhard rozgrzewał się nim i coraz gorliwiéj pracował dla dobra ludzkości.
Nie przeczuwał, że go czeka nowe, ciężkie cierpienie.
Ale Marcin i Sandok byli to wierni słudzy, pełni niepokonaéj nieufności. Czuwali nad pałacem przy ulicy Rivoli tak starannie i dobrze, że Fursch słowa swojego dotrzymać nic mógł.
— Co się odwlecze to nie uciecze! mówił do Schlewego, prosząc o dalszą zwłokę.
Zima zbliżała się ku końcowi — w Paryżu i okolicy od dawna nie było ani śladu śniegu.
W parku księcia pracowali już ogrodnicy, chociaż Eberhard nie miał zamiaru pozostania w Paryżu przez lato, z rodziną i domownikami, do których liczył się i mały Janek.
„Germania“ leżąca w dokach w Nantes, miała wszystko przewieźć do Monte-Vero.
Eberhard zaniechał nadziei odszukania drugiego dziecka Małgorzaty — uważał je za zmarłe, a Małgorzata podzielała to przekonanie.
Wtém książę otrzymał z cesarskiego gabinetu pismo, w którém sekretarz gabinetu Napoleona w imieniu monarchy wypowiadał życzenie, aby książę ze swoim małym wychowańcem wziął udział w ostatniém dworskiém polowaniu, które za dni dziesięć nastąpi w lesie Saint-Cloud.
Goście zaszczyceni zaproszeniem, same prawie najdostojniejsze osoby, mieli w oznaczonym dniu zebrać się w letniém zamku Saint-Cloud, zkąd rozpoczną się łowy.
Książę de Monte-Vero raz tylko ukazał się na dworze cesarza Napoleona — doświadczenie nauczyło go unikać dworów.
Jednak nie mógł odrzucić tego zaproszenia, bo było tém bardziéj obowiązujące, że dla okazania księciu szczególnej grzeczności, zaproszono także i jego wychowańca.
Zresztą małego Janka, wybornego już jeźdźca, który na swoim Irlandczyku małym, pięknie zbudowanym koniku, z zadowoleniem Józefiny wykonywał prawdziwe konne sztuki, uszczęśliwiała myśl, że będzie mógł mieć udział w polowaniu i że obaczy cesarza.
Miał już teraz prawie lat czternaście i rozwijał się wybornie, tak, że przedstawiał milutkiego małego Strzelca, gdy książę sprawił mu zielony ubiór i kupił małą strzelbę.
Janek pod kierunkiem Marcina wprawiał się pilnie w strzelaniu z téj małéj strzelby, która podobnie jak inne musiała być nabijana i daleko niosła, i po kilku już dniach rzadko kiedy chybiał celu.
Eberhard cieszył się, że jego wychowaniec nietylko w naukach i w sposobie tłómaczenia się tak wielkie poczynił postępy, iż to każdego radowało, lecz bardziéj jeszcze tém, że zupełnie odzyskał mowę i niktby nie pomyślał, że kiedyś był niemowy.
Prócz tego serdeczny, braterski stosunek Janka z Józefiną sprawiał księciu wielkie zadowolenie.
Oboje prawie żyć bez siebie nie mogli i kochali się szczerze.
Józefina wypytywała się bardzo troskliwie, jak długo Janek z wujem Eberhardem na polowaniu zabawi, i gdy się dowiedziała, że upłynie trzy lub cztery dni nim powrócą, byłaby najchętniej z nimi pojechała.
— Na polowanie jeździ się zwykle konno, nie powozem! nauczał ją Janek, i damy biorące w niém udział także jeżdżą konno w myśliwskich kostiumach — a ty nie umiesz się nawet utrzymać na koniu!
— Już tobie pozostawiam — ty za to nie umiesz ani haftować, ani malować! odpowiedziała Józefina — zresztą poproszę wuja Eberharda, aby polecił koniuszemu wyuczyć mnie konnéj jazdy, abyśmy późniéj razem przejeżdżać się mogli po Bulońskim lasku!
— Patrzcie ją, jakie to ma wielkie myśli, śmiejąc się mówił Janek. Wuj Eberhard nie uczyni tego, bo to nie bardzo przyzwoicie dla dziewczyny, aby harcowała na koniu!
Janek niedawno słyszał to od księcia i powtarzał teraz z tak powagą, że na boku stojący Eberhard i Małgorzata uśmiechnąć się musieli.
— Ach, kochany wuju Eberhardzie, zawołała Józefina i z otwartemi ramionami podbiegła ku niemu: nie prawdaż, każesz koniuszemu, aby mnie nauczył konnéj jazdy?
Janek z uśmiechem i oczekiwaniem spojrzał na księcia.
— Obaczymy — niewątpliwie musimy się w téj mierze poradzić matki!
— O kochana mamo, pozwolisz zapewne! Wszakże i sama musisz umieć jeździć konno?
— Nie, kochana Józefino, ale myślę, że obie musimy się nauczyć tego, wprawdzie nie dla możności pojechania do Bulońskiego lasku, lecz aby nie pozostać w tyle w Monte-Vero, gdzie nam to będzie potrzebne i pożyteczne!
Eberhard przyzwalająco kiwnął głową, a Józefina tryumfowała.
— Więc razem jeździć będziemy w Monte-Vero — o! z tego bardzo się zawczasu cieszę! wołała skacząc i klaszcząc w ręce, jak mała czarodziejka — a kiedy odjeżdżamy do Monte-Vero?
— Bardzo rychło, kochana Józefino! odpowiedział książę, gdy Małgorzata cieszyła się radością swojego dziecka.
— My wszyscy, nie prawdaż? i Janek także?
— Z pewnością Małgorzato! Myślisz może, iż go tu pozostawimy? rzekł Eberhard.
— Nie, nie, bo wtedy jabym tu raczéj pozostała! zawołało dziewczę, i nim się mały strzelec spostrzegł, pochwyciło go i tańcowało z nim po kiełkującym trawniku.
Janek nie wzdragał się i oboje dzieci przedstawiały ładną parę, która zmusiła księcia do przychylnego uśmiechu.
Wkrótce poczyniono przygotowania do odjazdu do Saint-Cloud.
Aby się konie wierzchowe nie znużyły, Eberhard postanowił, że Sandok przeprowadzi je do letniego zamku, on zaś sam z Jankiem pojedzie myśliwskim powozem.
Przed odjazdem Marcin z miną doświadczonego jeszcze raz wypróbował strzelby księcia i wychowańca, wyczyścił ich ozdoby jak lustro i starannie upakował wszystko co potrzebne na polowaniu.
Na dwa dni pierwéj Sandok wyruszył z końmi, aby te w stajniach w Saint-Cloud dobrze wypoczęły.
Nadeszła mocno przez Janka upragniona godzina odjazdu.
Opływał w rozkoszy i zachwyceniu.
Wyglądał pysznie w myśliwskim stroju, i gdy obok księcia wyszedł z pałacu na werandę, tam pożegnać Małgorzatę i Józefinę, można go było wziąć za syna księcia.
Wszystkie pozory wskazywały, że z czasem nabędzie takiéj saméj wysokiéj i wspaniałéj postawy jak Eberhard, zdradzała to już teraz wielce jak na czternastoletniego chłopca rozwinięta budowa jego ciała.
Eberhard ucałował córkę i małą zasmuconą Józefinę, i polecił wiernemu Marcinowi, aby na wszystko miał baczne oko.
To nie było wcale potrzebne, bo zacny sternik „Germanii“ rzetelnie czczący łaskawą córkę pana Eberharda i Józefinę, gotów był dla nich bez zwłoki w każdéj chwili poświęcić życie.
— Nie turbujcie się, panie Eberhardzie; skoro Marcin czuwa, okręt idzie należytą drogą!
Książę wstrząsnął ręką poczciwego, starego, wiernego sługi, który z nim wytrzymał niejedną burzę, a Janek tymczasem żegnał Małgorzatę i Józefinę.
Żartował i był bardzo wesół.
Józefina płakała.
Dla czego bolała milutka dziewczynka, kiedy przecięż Janek i wuj Eberhard za kilka dni wrócić mieli z Saint-Cloud? Czy przeczuwała, że tylko jeden z nich do domu wróci.
Czy pożegnanie z ukochanym wujem Eberhardem i dobrym Jankiem, drogim towarzyszem zabaw, tém cięższe dla niéj było?
Pyszny myśliwski powóz księcia, zaprzężony w parę karych ogierów najszlachetniejszéj rasy, oczekiwał przy okratowanéj bramie pałacowéj.
Bogato wygalonowany stangret siedział na koźle: służący mający towarzyszyć księciu i małemu myśliwcowi którego wszyscy kochali, bo dla każdego był uprzejmy i życzliwy, stał obok powozu.
Kosztowne konie ubrane były w bogate, ale nie z przepychem srebrem wykładane szory — a zdawało się, że lekki powóz ciągniony przez dwa rumaki uleci na prawdę.
Eberhard i Janek wyszli z werandy i wsiedli — służący umieścił się na koźle.
Małgorzata i Józefina wionęły chustkami — Marcin trzymał w ręku swoją marynarską czapkę.
Myśliwski powóz ruszył przez ulicę, i w kilka sekund znikł z przed oczu patrzących.
Marcin odszedł dla objęcia obowiązków nadzorcy domu, a Małgorzata i Józefina przechadzały się po aleach parku.
Każdy mógł poznać, że to była matka i córka.
Mała, prawie czternastoletnia dziewczynka, któréj jasne włosy ozdobnie lecz naturalnie spadały na ramiona, pięknie wzrastała i rozwijała się. Była i wysmukła i pięknie zbudowana, a skromna w każdym ruchu, jak matka, która często z badawczą troskliwością i miłością na nią spoglądała.
Małgorzata teraz jeszcze w całéj swojéj postaci przedstawiała obraz pokutującéj Magdaleny. Teraz jeszcze miała blade policzki i bolesny wyraz na delikatnie wykrojonéj twarzy. Mocno błękitne oczy i ocieniające je powieki zamyślona często spuszczała w ziemię — jasny włos w prostych, silnych splotach okrywał jéj skronie.
Czarna suknia, aż po szyję zamknięta, w fałdach spadała na jéj piękne ciało — nie znalazłeś ani jednéj ozdoby na córce najbogatszego księcia — ani jeden błyszczący pierścień nie jaśniał na jéj białych, delikatnych palcach — wiodąc Józefinę za rękę, jak żałobna dama szła po tchnących już blizką wiosną ulicach parku.
Księżniczka de Moute-Vero miała srodze ciążącą na niéj przeszłość.
Nie mogła zapomnieć obrazów, przeciągających zawsze jak karawana duchów przed okiem jéj duszy, znalazła ojca, do którego z boleścią tęskniła — ale jakaż zasłona okrywała tę, co była jéj matką?
Nie śmiała pytać, a Eberhard uważał, że jeszcze nie czas wyjawiać jéj bolesnéj tajemnicy.
Sądził, że lepiéj będzie, skoro Małgorzata przetrwa pierwéj boleści i bez tego duszę jéj przejmujące — kiedy dla podzielania zgryzot ojcowskich, nabędzie pierwéj sił potrzebnych i nauczy przezwyciężać siebie.
Marcin wzruszająco przywiązany był do córki swojego pana, do téj prawie delikatną nazwać się mogącéj istoty. Sądził, że powinien oddawać całą czołobitność téj, która tyle nieszczęść przetrwała, że powinien jéj dowieść, że i on żywi dla niéj głęboką cześć i miłość.
Często wyglądało to dosyć komicznie i śmiesznie, ale Małgorzata pojmowała bardzo dobrze, jak on to rozumiał i z serdeczną wdzięcznością przyjmowała dowody jego życzliwości.
Nieraz kiwając głową stał w oddaleniu, kiedy piękna bolejąca księżniczka z Józefiną przez park przechodziła, niepostrzeżony spoglądał na nią i szeptał do siebie:
— Ona zawsze jeszcze uspokoić się nie może. Niech-no tylko dostaniemy się do Monte-Vero, gdzie nie zawsze odzywać się w niéj będą rozmaite wspomnieniu! Niech pioruny zatrzasną — Panie odpuść grzechy — ale taki widok boli! Tam, za morzem zapomni ona o księcia i o wszystkiém co zaszło, tam będzie miała rozrywkę! Ona uśmiecha się — piękném, łagodném obliczem spogląda na swoje dziecię, które za rękę wiedzie — zdaje się, że jak promień słońca tak przebiega blask szczęścia po jéj niegdyś tyle poważnych rysach — a dobrze rzeczy zważywszy, pan Eberhard wiele już dokazał! Jeżeli teraz wszystko tak pozostanie, to wszystko da się jeszcze naprawić! Ale mi jakiś głos mówi, że prędzéj czy później przybędzie tu książę Waldemar, a wtedy rozpoczną się nowe kłopoty! Książę nie może się z nim widzieć, ani ja także! Niech jasne pioruny trzasną! kiedyś także kochałem pewną dziewczynę, ale kiedy nie mogłem jéj dostać, przemówiłem do siebie rozsądnie. Przecięż to także była miłość — ale nie doznaje nic podobnego jak łaskawa córka pana Eberharda! Cicho bądź Marcinie, nie tobie o tém rozumować, a jeżeli tylko książę nie przybędzie, to rzecz zrobi się sama przez się, a ona odzyska spokojność.
I gdy Małgorzata i Józefina zbliżyły się do kraty, oddzielającéj park od ulicy Rivoli, Marcin zwrócił się ku zabudowaniom gospodarskim.
Tam miał rozmaite rzeczy do uporządkowania, a potém chciał wrócić do pałacu, aby w nocy czuwać z blizka, tak, iżby o tém nikt nie wiedział, nad spokojnością i bezpieczeństwem córki pana Eberharda.
Gdy Małgorzata z dzieckiem przechodziła koło złoconéj kraty, postrzegła nagle na ulicy małą, starą, zgarbioną kobietę, tak fantastycznie ubraną, że ją to uderzyło.
Była to stara cyganka, wodząca małemi, błyszczącemi oczkami po wszystkich domach i ogrodach i powoli idąca koło kraty.
Miała na sobie pstrą suknię, sandały na nogach i narzutkę podobną do hiszpańskiéj kapy. Włożyła ją na głowę, nad któréj czołem widać było różnobarwną chustkę. W jednéj kościstéj ręce trzymała miskę z węglami, drugą przytrzymywała kapę mocno pod szyję.
— Ach, piękna pani! zawołała nagle złamaną francuzczyzną, którą Małgorzata już po trochu rozumiała, bo obcując z Józefiną, prędko się poduczyła obcego jéj dotąd języka: stara Zinna chce przepowiedzieć przyszłość i los... i przytém cyganka postawiła swoją miseczkę na ulicy tuż przy kracie i wyciągnęła suchą rękę.
Małgorzata wstrząsła głową, uprzejmie odrzucając prośbę staréj kobiety.
— Dziękuję wam, moja kobieto, ale Józefina da wam za to jałmużnę!
Milutka dziewczynka wyjęta z małego, ładnego woreczka, który przy sobie nosiła, jakiś pieniądz i podała go staréj cygance.
— O, dobra pani, bardzo dobra pani! zawołała uradowana cyganka, i nim Józefina zapobiedz temu mogła, pocałowała ją w rękę — piękna córka! Stara Zinna chce podziękować dobréj pani!
I wyciągnęła chudą, brudną rękę tak daleko przez kratę, że się pokazało jéj chude ramię, na którém można było policzyć każdą żyłę, każde ścięgno.
Widząc to Małgorzata ulitowała się nad starą cyganką i podała jéj swoją rękę.
— Stara Zinna nie ma domu — nie ma żadnego dziecka — stara Zinna jest bardzo uboga i nieszczęśliwa! wołała cyganka mocno trzymając rękę Małgorzaty w swojéj dłoni.
— Pozwól biednéj kobiecie, aby ci co powiedziała o przyszłości! z dziecinną niewinnością prosiła Józefina.
— Małgorzata uśmiechnęła się na tak naturalne życzenie dziecka.
— Lewa ręka, dobra pani — lewa ręka! z zapałem wołała teraz stara cyganka, i wskazywała na nią, nie prędzéj puszczając prawą, aż po zamienieniu jéj na pożądaną.
Zaciekawiona Józefina przystąpiła tuż do kraty — twarz staréj Zinny tak szczególnie wyglądała, że się jéj długo z podziwieniem przyglądała.
Była ona mała i jakby żółtym pargaminem obciągnięta. Nos miała tak wielki, chudy i garbaty, że jego koniec prawie stykał się z brodą, gdy bezzębna gęba prawie całkiem zapadła. Głębokie, brudne zmarszczki poorały jéj twarz, a małe oczka chytrze błyszczały. Widać było jéj chudą szyję, gdy kapę pod brodą rozpuściła.
W zagłębieniach téj napiętnowanéj twarzy wypisany był niedostatek, i przygody, zapełniające przeszłość cyganki.
— O, stara Zinna wiele widziała i słyszała, stara przepowiadała także przyszłość wielu książętom i hrabiom i wszystko się sprawdziło! Stara Zinna wywróżyła także przyszłość nawet królowi Franciszkowi hiszpańskiemu, wysokiemu małżonkowi królowéj Izabelli — stara Zinna przepowiedziała przyszłość marszałkowi Serranie — było to wówczas nowonarodzone dziecię, ale stara Zinna postrzegła koronę w ręku tego dziecka — wszystko przyjdzie — wszystko jeszcze przyjdzie!
Małgorzata ze wzrastającém zajęciem słuchała opowiadań staréj, i chociaż nie wszystkiemu wierzyła co powiadała, bo wiedziała dobrze, że cyganie kłamią i oszukują, lecz słuchała jéj chętnie. Podała jéj żądaną lewą rękę.
Stara Zinna nim spojrzała na dłoń, mruczała niby jakąś modlitwę i zaklęcie — można to było postrzedz po jéj oczach w niebo wzniesionych.
— Niechże dobra pani słucha, co się stanie! Dobra pani niech uważa na każde słowo staréj Zinny — każde słowo jest prawdą i wszystko się sprawdzi! Małéj sennoricie potém los jéj przepowiem! rozmownie gawędziła stara i obracała dłoń Małgorzaty patrząc na nią uważnie.
Przeżegnała ją, a starannie przypatrzywszy się, przybrała zatrwożoną minę.
— O, dobra pani — biedna, dobra pani — zła przyszłość, wiele łez, — bardzo wiele łez! — O, Boże kochany co się stało, że biedna donna miała tak wiele ciężkich godzin?! Dostojna donna, widzi stara Zinna tu u góry! — bardzo dostojna donna — stara Zinna powinna powiedzieć infantka: bo ojciec dostojnéj donny bardzo bogaty i z koroną!
Małgorzata nie mogła wstrzymać się od lekkiego westchnienia, słysząc te słowa staréj cyganki.
— Wysoki infant kocha dostojną donnę i przyjdzie do nowych łez! mówiła daléj gorliwa wróżka — dostojna donna kocha także infanta, ale on daleko, bardzo ztąd daleko! — Dwoje dzieci — o! dostojna donna, jesteś zapewne żoną dostojnego infanta? Dostojna donna masz dwoje dzieci — jedno, tu stara Zinna małemi, błyszczącemi oczkami spojrzała na Józefinę — i jeszcze jedno...
Te słowa cyganki tak zdziwiły Małgorzatę, że nie miała siły przeszkodzić dalszéj jéj mowie, chociaż widziała, że stara o żółtéj pomarszczonéj twarzy z przerażenia na chwilę zamilkła.
— O, biedna dostojna donno! zawołała; biedny chłopczyk jutro umrze, i wiele łez będzie tu w pałacu! Wielki los, wiele linij — bardzo wielki los! Tak zawikłany jak ulice Madrytu! Ale tu na dole, tu nakoniec dostojna donna będzie szczęśliwa — stara Zinna widzi tu nakoniec przybywającego dostojnego infanta!
Małgorzata słuchała słów cyganki z wzrastającém wytężeniem — mówiła ona o dwojgu dzieciach — mówiła, że jej chłopczyk jutro umrze...
— Co wy mówicie? rzekła bez głosu — jutro umrze chłopiec?
— On ma złego nieprzyjaciela, bardzo złego nieprzyjaciela, dostojna donno — i jutro wykryje się tajemnica chłopca — o, stara Zinna wie wszystko, stara Zinna widzi rozłożoną przed sobą przyszłość jak ogród kwiatów, i umie wszystko wyczytać, co jest napisane! Wiele jeszcze łez, dostojna, piękna donno, bardzo wiele łez jeszcze! Linie na ręku są powikłane i oznaczają ciężkie godziny!
Małgorzata zamyślona upuściła rękę, a stara cyganka ujęła rękę Józefiny.
— Mała córka dostojnego infanta, z tajemniczym uśmiechem rzekła stara do Małgorzaty: także dawniéj było wiele łez, ale one zamienią się w same perły, perły promienieją w przyszłości! Przybędzie młody infant, przybędzie za trzy dni z żałobną wiadomością — o! dostojny infant, syn królowéj, czy cesarzowéj i kiedyś będzie mężem tej małéj córki dostojnéj infantki! Wiele szczęścia, o! bardzo wiele szczęścia w przyszłości, ale daleko ztąd, w pośród cudzoziemskich drzew i roślin! Wszyscy popłyną za morze daleko — bardzo daleko, i wtedy przyjdzie wielkie szczęście! Mała córka dostojnego infanta będzie widziała przy sobie ojca i matkę, i pięknego, szlachetnego małżonka — ale przedtem wiele łez, jeszcze bardzo wiele łez! powtórzyła stara cyganka.
Małgorzata teraz znowu zdołała zapanować nad sobą, chociaż słowa cyganki głęboko w duszę jéj wniknęły — usunęła z przed niéj Józefinę i w nagrodę podała jéj sztukę złota.
— O, to za wiele dostojna donno — stara Zinna to tylko powiedziała, co napisano w liniach ręki!
— Zatrzymajcie to sobie, dobra kobieto, nie bez politowania odpowiedziała Małgorzata; chętnie wam to ofiaruję!
Cyganka jeszcze po hiszpańsku dziękowała lub też błogosławiła przez kratę, wreszcie znowu podniosła miseczkę i podążyła daléj, rzucając w koło małemi, bystremi oczkami.
Tego rodzaju cyganki, przychodzące z Hiszpanii aż do Paryża, nie są rzadkie, i w ogromnéj nadsekwanskiéj stolicy zwykle zbierają obfite żniwo.
Przepowiednie starej Zinny wywarły wielkie wrażenie na Małgorzacie, szła więc cicha i bardzo poważna, gdy się ściemniać zaczynało z Józefiną do werandy, wracając do pałacu.
Chociaż słowa staréj cyganki były powikłane, Małgorzata jednak wydobyła z nich pewny sens, który nabawił ją rozmaitych trosk.
Miałżeby na prawdę żyć jeszcze ten chłopczyk, którego niegdyś wśród zimowéj nocy opuściła?
Ta myśl napełniała Małgorzatę obawą i nadzieją — obawą, bo stara Zinna powiedziała, że on jutro umrze.
Gdzież on przebywa? Czyż niepodobna, aby go znalazła jeszcze i ocaliła?
Jeszcze raz pobiegła ku kracie.
Ale cyganka już się za bardzo ztamtąd oddaliła.
Małgorzata przywołała ją napowrót, odesławszy pierwéj Józefinę do werandy.
— Zlitujcie się, prosiła, powiedzcie mi gdzie się znajduje chłopiec, o którym pierwéj mówiliście, chłopiec, który jutro ma umrzeć? Ja go chcę poszukać — ratować.
— Oj, to nadaremnie, dostojna donno, zupełnie nadaremnie! mówiła stara Zinna — ale pokaz mi pani jeszcze raz twą rękę, obaczę co pani powiedzieć mogę, gdzie się kończy linja chłopca!
Małgorzata w najżywszém oczekiwaniu jeszcze raz podała rękę cygance.
— Powiedzcie mi, zaklinam was — powiedzcie mi! Bo ginę z obawy i żalu! rzekła Małgorzata.
— Pojmuję to, dostojna donno — ale już nie ma ratunku! To, co tu na ręku napisane stać się musi, to czego się obawiacie, nastąpić musi!
— Powiedzcie mi przynajmniéj, gdzie jest chłopiec i czém się to dzieje — że jutro umrze?
— Ma złego nieprzyjaciela, dostojna donno, umrze przez tego nieprzyjaciela, jest od was niezbyt daleko, ale dostojna donna już go nie dosięgniesz, nie obronisz ani ustrzeżesz!
— Niepodobna — wy kłamiecie — jakim sposobem to biedne dziecię ma być blizko mnie? mówiła wzruszona Małgorzata.
— Nie ma nic niepodobnego, dostojna donno, nic skłamanego — wszystko jest prawdą, wszystko nastąpi! Stara Zinna umie czytać w przyszłości!
— O Matko Boża! nie opuszczaj mnie, dozwól ocalić chłopca! jęczała zrozpaczona Małgorzata.
— Kula dla małego chłopca już ulana — on musi umrzeć dostojna donno, musi umrzeć! Nie pomogą żadne modlitwy, dostojna donno, żadne prośby i poszukiwania! Wszystko nastąpić musi! powiedziała stara cyganka i znowu poszła obok kraty. — Oszczędzaj łez twoich — w dali jest promień słońca — ale pierwéj wiele nieszczęścia i bólu!
Małgorzata rękami twarz zakryła, a stara Zioną znikła w wieczornym półcieniu.
— Żyjesz — ty, do którego tęskniłam, aby choć raz jeszcze być szczęśliwą? Ty, którego ja, szalona, zrozpaczona, porzuciłam podczas okropnéj nocy? Ty żyjesz, ale na wieczne udręczenie, za karę przez Boga wyrzeczoną, nie mam cię znaleźć — lecz na zawsze postradać? To okropnie — ale na to zasłużyłam! kończąc rozmowę z samą sobą rzekła Małgorzata, i szła, ocierając łzy z oczu ku werandzie, gdzie Józefina skrycie również plączącą czekała na matkę, aby potém prawie nic nie jadłszy na wieczerzę, udać się do swojéj sypialni.
Obie miały ciężar na sercu — a jednak nie domyślały się wcale, z jaką męczarnią spełnić się miała przepowiednia staréj cyganki.
Czuły tylko jak mocno cięży im to, co im dziwna Zinna w ciemnych słowach oznajmiła — i już żałowały w duszy, że jéj ręce pokazywały.
Wkrótce nad pałacem księcia de Monte-Vero przy ulicy Rivoli zapadła noc.
Świece w pokoju matki i córki pogasły.
Głęboka cisza panowała w parku i w pałacu, do którego przystępy Marcin starannie pozamykał.
Mała Józefina usnęła modląc się za wuja Eberharda i kochanego Janka.
Małgorzata jak zwykle spoczywała jeszcze na jedwabnéj pościeli, na którą ręka ojca zamieniła dawniejsze jéj nędzne łoże.
Słowa cyganki drgały jeszcze w jéj uchu — nie mogła się uspokoić.
Nakoniec około północy usnęła — ale duszę jéj napastowały złe i niespokojne marzenia. Ujrzała się nagle w letnim zamku cesarza — w koło poruszali się sztywnie i urzędownie postrojeni goście — ona sama Uświetniała w okazałéj myśliwskiéj sukni.
Wtém spostrzegła ją cesarzowa Eugenia i przystąpiła do niéj — bardzo była uprzejma dla córki księcia, owszem nawet podała jéj rękę i pozwoliła jechać obok siebie na polowaniu.
Cesarzowa tak pięknie wyglądała, że Małgorzata ciągle ją podziwiać musiała.
Lecz nagle ukazał się obok niéj ów obrzydły nieprzyjaciel jéj życia, ów szambelan księcia Waldemara! A więc i tutaj ten nędznik wchodził jéj w drogę?
Małgorzata zbladła; — sądziła, że padnie — obejrzała się szukając obrony, bo ten niegodziwiec groźnie spojrzał na nią siwém okiem.
Wkrótce pozostała z nim sama...
Chciała uciekać — on ścigał ją — dręczona śmiertelną trwogą wybiegła na dwór — na dół po schodach.
On biegł za nią — słyszała na schodach jego kulejące kroki.
Nakoniec dostała się na otwarte miejsce — von Schlewe stał tuż za nią — podbiegła pod najbliższe drzewo, i tu dopiero zaczęła się obrzydła w koło niego gonitwa.
Już Małgorzata dech traciła — już czuła, że jéj nogi usług odmawiają — chciała krzyczeć, wołać o pomoc, ale gardło miała jakby zasznurowane.
Prześladowca już prawie dotykał jéj odzieży.
Wtém padł strzał — wyraźny — od którego zadrżała — baron w głos się roześmiał.
Małgorzata wstrząsła się i obudziła.
Cała była potem zlana — na czole jéj i poduszkach perliły się krople.
Tak żywo marzyła, że huk strzału jeszcze się w jéj uchu rozlegał, więc zerwała się i trwożliwie po pokoju rozglądała.
Prócz śpiącéj Józefiny nie było tam nikogo — w przyległym przedpokoju spały służące — chciała poruszyć dzwonek stojący przy łóżku na marmurowym stoliku — lecz pokonała zatrważające wrażenie snu i nie chciała bezpotrzebnie przestraszać kobiet.
Marcin znalazłszy wszystko w porządku w parku i pałacu, udał się do pokoju, w którym dawniéj sypiał mały Janek ze starą Urszulą.
Pokój ten stał bez użytku od owéj nocy, po któréj go pożar po części zniszczył i kiedy stara duenna tak okrutnie padła ofiarą tego pożaru.
Wprawdzie odnowiono go znowu zupełnie, podobnie jak wszystkie inne pokoje pałacu, i urządzono jak dawniéj, lecz widocznie unikano go z obawą.
Pokoje Małgorzały mieściły się w drugiém skrzydle obszernego, okazałego domu.
Marcin chciał nocowywać w tym nadliczbowym pokoju, podczas nieobecności pana Eberharda. Spokojniejszy był, gdy czuwając pozostawał w pałacu. Obawiał się, aby te szelmy, które już nieraz usiłowały dopiąć morderczych zamiarów, nie skorzystały z nieobecności księcia dla wykonania swoich planów, a w tém przekonaniu utwierdził się jeszcze bardziéj, gdy się dowiedział, że Fursch przed straceniem uratował się ucieczką.
— Niech pioruny zatrzasną! mruczał, gdy około północy, niosąc świecę w ręku, wszedł do unikanego pokoju, którego okna, jak wiemy, na park wychodziły — gdybym był panem Eberhardem, jużbym tych łajdaków od dawna uczynił nieszkodliwymi! Wszyscy muszą gryźć trawę, prędzéj spokojności nie będzie! Nietylko ten niecnota Fursch i Rudy Dzik, ale także i przeklęty baron, który wszystkim niecnym czynom sprzyja i do nich podmawia — a właściwie i hrabina — ale o tém pan Eberhard i słyszeć nie powinien — on za nadto wspaniałomyślny i dobry! Gdyby nie to, trzech szelmów jużby dawno znaleziono gdzieś zimnych i zabitych! No, ale jeszcze nie mów: hop! mruczał muskularny sternik „Germanii“ stawiając świecę na rzeźbionym, pełnym drobiazgów stole; ja się z nimi kiedyś porachuję! Jeżeli ten morderczy szelma szydzi z cesarskich urzędników i ucieka, aby swoje krwawe rzemiosło daléj prowadzić, to niech-no mi się tylko w palce dostanie! Powiadam wam, łotry, niech wam nie przychodzi na myśl któréjś z tych nocy tu się wsunąć, Marcin nie żartuje! On wam karków ponakręca jak schwytanym kwiczołom!
Marcin nagle słuchał...
— Co to takiego? szepnął stojąc cicho — coś tu w pokoju brzękło jak pieniądz, kiedy po deskach przechodziłem? Ale zkądżeby znowu? Na stole stały srebrne rzeczy?
Marcin poszedł znowu do okna — spojrzał na park — wszędzie było cicho jak w kościele.
Świeca na stole rzucała niedoskonałe, niepewne światło na obszerny pokój, w którym było kilka portyer i firanek.
Sternik „Germanii“ rzeczywiście nie był bojaźliwy, należał do ludzi, o których mówią, że się nawet samego szatana nie ulękną — ale prawie jak wszyscy marynarze był zabobonny.
Sandok, którego pokój, aby był zawsze blizko księcia, leżał w głębi przechodzącego przez pałac korytarza, przed kilku dni; mi opowiadał Marcinowi, że stara Urszula chodzi po nocy.
— Murzynie, ty oszalałeś! odpowiedział Marcin — nie rozgłaszaj takich rzeczy, książę nie lubi podobnych głupstw!
— O, Sterniku Marcinie, cicho mówił czarny: Sandok nie chce być złym chrześcianinem i mówi prawdę o spalonéj!
— No, to gadajże ty duchowidzu, zawołał Marcin żartująca z powagą: możeby można kiedy zobaczyć to twoje zjawisko?
— To nie dobre do widzenia — Sandokowi wszystkie włosy na głowie powstały!
— Ty tchórzu!
— O ja nie być tchórz, sterniku Marcinie, być odważny, wiesz o tém dobrze! Sandok nie boi się ani tygrysa, ani lwa, ani złego człowieka — ale Sandok ma złe uczucie w obec widma!
W saméj rzeczy i sternik „Germanii“ doznawał czegoś podobnego, ale pan Eberhard wywarł na niego już niejaki wpływ i przytém musiał murzynowi okazać swoją wyższość.
— Gadajże przecię murzynie, do pioruna, co widziałeś?
— Słyszałem, że coś jęczało w pokojach, gdzie się spaliła stara duenna, a kiedy się jeszcze raz obejrzałem, to coś za mną, przebiegło wyskakując z pokoju!
— I ty nie zatrzymałeś się, nie przekonałeś się co to było?
— Strzegłem się tego, sterniku Marcinie; czyż nie wiesz, że Sandok i wszyscy z upiorem nic nie poradzą? Czy nie wiesz, że upiór na karki skacze, i nie chce odejść?
— Jesteś czarny głupiec!
— O, żaden głupiec! Sandok żaden głupiec, sterniku Marcinie! Pamiętaj o Klabauterze[1].
— Hm, to co innego, murzynie — na wodzie dzieją się inne rzeczy, niż tu na suchéj ziemi! wyrzekł stary szczur morski, z najkomiczniejszą i zarazem najpoważniejszą w świecie miną; ale znajdę sposobność przekonania się, ile jest prawdy w twoich słowach!
Otóż sposobność ta bardzo się prędko nadarzyła, i Marcin w czasie nieobecności księcia zapragnął czuwając przepędzać noce w pokoju staréj Urszuli.
Pomny skutku jaki strzał pana Eberharda wywarł na okręcie duchów, włożył w kieszeń rewolwer, który jednocześnie mógł mu wyświadczyć wielkie usługi w razie spotkania z nieproszonymi innego rodzaju gośćmi.
Mimo tego wszystkiego, i choć nie chciał sobie przyznać, sternik Marcin zaczął tracić odwagę, gdy nadeszła północ.
Głęboka wszędzie cisza — migające się niepewne światło — myśl o spalonéj Urszuli, którą w duchu widział jeszcze leżącą przed sobą na zwęglonéj podłodze — wszystko to mimowolnie sprawiło, że lekko drżał i był nieswój.
Może i chłodna noc była tego przyczyną, tudzież okoliczność, że Marcin zawsze o tym czasie w swoim pokoju w domu służących mocno spał i dzielnie chrapał.
Położył więc nabity rewolwer obok świecy na rzeźbionym stole i postanowił przechadzać się po pokoju.
Na dworze huczała burza. Gałęzie drzew szumiały i trzeszczały, a wiatr gwizdał przez wszystkie szczeliny i dziurki od klucza.
— Hucz sobie, mruczał dzielny sternik „Germanii“ nie wypędzisz mnie ztąd — chociażby na prawdę ukazała się stara Urszula, Marcin ztąd nie odejdzie! Cóż może mieć do mnie ta stara osoba? Zapytam jéj jak najspokojniéj, czego ludziom przeszkadza? i chętnie wyświadczę jéj usługę, aby spokojnie spoczywać mogła! Oho! przerwał sobie rozmowę, zatrzymując się nagle w swoim pochodzie przez pokój: otoż znowu, coś jeszcze wyraźniéj brzękło jakby pieniądze — co to znaczy? To nie mogą być srebrne sprzęty — trzeba tego dojść!
I sternik wrócił znowu na miejsce pokoju, w któróm pierwéj i teraz znowu posłyszał brzęk — stąpił mocniéj — a teraz i brzęk rozległ się głośniéj.
— To jednak mimo wszystkiego musi się dziać tam na stole! mruknął Marcin i znowu próbował tupnąć z tym samym pomyślnym skutkiem.
Niech pioruny trzasną! Czy tu jest gdzie jaki skarb schowany? To trochę dziwne — na stole albo w stole nikt podobnych rzeczy nie chowa — stara Urszula nie miała też żadnych skarbów!
Takie robiąc uwagi Marcin zbliżył się do starego, rzeźbionego stołu, na którym stała świeca i leżał rewolwer.
Znajdowały się na nim jeszcze rozmaite rupiecie srebrne i porcelanowe, które w czasie pożaru, razem ze stołem uratowano, a późniéj po naprawieniu spustoszenia napowrót do pokoju przyniesiono, i nietykalnie na tém samém miejscu pod ścianą ustawiono, gdzie dawniéj ze stołem pozostawały.
Marcin badawczo przypatrywał się małym wazonom, kloszom i figurkom, i biorąc na pomoc światło, schylił się aby stół z pod spodu obejrzeć.
Stół nie miał ani szuflady ani filunku, składał się raczéj jak po większéj części wszystkie kosztownie rzeźbione stoły, z płyty, czterech boków i czterech sztucznie rzeźbionych nóg.
Marcin badał pilniéj, bo rzecz wydała mu się komiczną, i chciał podnieść się prędko, aby świec ępostawić na stole, a potém jeszcze raz spróbować tupnąć.
Ale ślepa gorliwość zawsze szkodzi. Marcin za prędko podniósł świecę nieostrożnie — i przeciąg powietrza ją zgasił — poczciwy sternik „Germanii” znalazł się w ciemności.
Świeca jeszcze wprawdzie tliła si,ę ale nadaremnie, jak to czynił za młodu nieraz z łojowemi świecami, usiłował ją znowu rozdmuchać.
— Przeklęte te nowe wynalazki! Świec woskowych nie trzeba objaśniać! mruczał zakłopotany, bo nie miał przy sobie zapałek, i teraz bez ratunku ciemność go otoczyła; dawniéj bywało inaczej!
Marcin postawił świecę na stole, spuszczając się przytém na zmysł dotykania, bo też naprawdę w pokoju nic widać nie było.
— Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz grzechy! pomruknął — ale to już i żart przechodzi! Wszystko śpi, nie mogę wchodzić do drugiego pokoju po zapałki, bo mogę obudzić łaskawą córkę pana Eberharda, która mnie weźmie za upiora! Co tu robić? Czekać cierpliwie do rana to niełatwe zadanie, bo już po północy, a przed szóstą godziną jeszcze nie będzie widno! Musisz spróbować, czy tu gdzie w tych koszykach i rupieciach nie znajdziesz zapałek, które cię z téj ciemności wybawią! — Oho, rewolwer muszę bardzo ostrożnie i bezpiecznie położyć na ziemi, inaczéj potrącisz go i — wystrzeli!
Marcin długo macał po stole, znalazł rewolwer i ostrożnie położył go na boku na ziemi — potém próbował otwierać srebrne pudełka i porcelanowe rzeczy.
W ciemności człowiek jest niezręczny i niepewny swoich ruchów, tém bardziéj, jeżeli kto ma tak wielkie i twarde ręce jak nasz sternik, które nie umieją obchodzić się z małemi i kunsztownemi rzeczami. Musiał się niezmiernie strzedz, aby czego nie stłukł, albo na ziemię nie zrzucił.
Już nadaremnie otworzył był kilka pudełek, gdy poczuł w palcach szeroką, porcelanową urnę.
— Tu nie znajdę wcale zapałek! pomruknął właśnie i chciał daléj macać palcami; wtém znowu w tyle urny dał się słyszeć brzęk podobny do pierwszego — podniósł więc nakrycie urny i wsunął w nią rękę.
Ale wyjął ją równie prędko, jakby się dotknął czegoś złego.
— Pieniądze, mruknął, zimne jak lód pieniądze — i papiery na nich i pomiędzy nimi! Co to znaczy — zkąd się to wzięło?
Marcin stał nie wiedząc co począć.
Ciemność jeszcze bardziéj mu dokuczała! Musiał koniecznie dowiedzieć się, co było w téj urnie. Pozostawił ją otwartą i daléj żwawo szukał palcami. Wtém ujął za jakieś pudełko, w ktôrém coś wiele obiecująco szeleśćło... otworzył je czémprędzéj — jego ręka poczuła małe drewienka — niewątpliwie, znalazł nakoniec czego szukał.
Uradowany bardzo Marcin wyjął drewienko i starał się zapalić je — nadaremnie — palić się nie chciało.
Drugie złamało się.
— Niech pioruny trzasną — ty znowu myślisz, że masz do czynienia z wiosłami. Nie tak porywczo!
To napomnienie samego siebie pomogło. Marcin szczęśliwie zapalił trzecie drzewko, a potém świecę.
Teraz skończyły się wszelkie kłopoty.
Gdy bliżéj przysunął świecę, jéj blask padł wewnątrz staréj, chińskiéj urny, której zapewne żaden człowiek nie tykał.
Błysło mu z niéj czerwone złoto.
Marcin zaledwie wierzył swoim oczom — jeszcze bliżéj przysunął świecę. W rzeczy saméj były to złote pieniądze, a pomiędzy niemi leżały, jak się zdawało, zapisane papiery.
— A to szczególne znalezienie! mruknął i namyślając się spojrzał w urnę. Zkąd się tu wzięło złoto? Może papiery mnie w tém objaśnią?
Marcin wyjął leżący na wierzchu, trzymał go przy świecy i z trudnością wyczytał nakoniec te słowa:

„Testament staréj Urszuli!“

Gdy wymruczał te słowa, dziwnie mu się zrobiło na sercu i mimowolnie obejrzał się po całym pokoju.
— Testament staréj Urszuli? powoli z powagą powtórzył i jeszcze raz spojrzał na papier, zapisany niepewnemi, niewyraźnemi i drżącą ręką kreślonemi literami. Stara osoba swój zapewne z trudem zebrany skarb ukryła w bardzo niepewném miejscu — ale rzeczywiście nie myślała o tém, że tak nagle i nędznie umrze.
Marcin położył ten papier na stole i zaczął wyjmować sztuki złota z urny i układać je na stole — było ich blizko sto — to stanowiło oszczędność staréj Urszuli.
Nakoniec Marcin wziął złożony papier znajdujący się jeszcze w urnie.
Był to wielki arkusz, cały zapełniony niepewném pismem staréj duenny.
Długiego zapewne potrzebowała czasu na spisanie ostatniéj woli — pojedyncze ustępy przekonywały, że często przerywała sobie i dopiero po kilku dniach pisała daléj.
Ale testament ułożyła bardzo rozsądnie i z właściwą sobie rozwagą.
„Ja, Urszula Nesselmannówna, tak brzmią! ten akt, urodziłam się dnia 10 stycznia 1790 r., w..... (tu było wypisane nazwisko stolicy). Rodziców moich straciłam wcześnie, a krewni moi wcale się o mnie nie troszczyli. Usługiwałam u bogatych ludzi aż do pięćdziesiątego roku życia. Potém trudno mi było znaleźć nową służbę, bo staréj osoby nikt przyjąć nie chce.
„Około tego czasu grabarz od św. Pawła, Samuel Bartels, szukał starszéj kobiety na gospodynię domu, bo jak powiadał, za małe miał dochody na utrzymanie żony i rodziny.
„Krewni moi, jak się od czasu do czasu dowiadywałam, wszyscy wymarli; nie pytając zatém o nagrodę, przeniosłam się do grabarza od św. Pawła Samuela Bartelsa, u którego lubo ubogo było w domu, mogłam mieć spokojne miejsce.
„Był to dziwny i nieprzyjemny, ale dobrego serca człowiek.
„Dla tego znosiłam jego chimery a nieraz i głód, lecz nie opuszczałam go — owszem myślałam nawet, że się zemną ożeni.
„Pozostawałam już trzy czy cztery lata w jego domu, pamiętam jak dzisiaj — był dzień mroźny, zimowy — obstalował ktoś grób, który na drugi dzień miał być wykopany.
„Samuel Bartels prędko zabrał się do roboty, ale ta przeciągnęła się aż do nocy, inaczéj robota nie byłaby gotowa na rano, bo ziemia była twarda i zmarzła, a zatém i praca wielka.
„Rzadko zdarzało się aby musiał kopać w nocy — jak teraz widzę, to była noc pełna przeznaczenia.
„Śnieg leżał na cmentarzu i w parku ciągnącym się po drugiéj stronie drogi.
„Nie mogłam spać gdy Samuel pracował, i chociaż było bardzo zimno, otuliwszy się chustką, około północy wyszłam z domu.
„Moje oczy szukały grabarza i nowego grobu, którego czarne ziemne brzegi z daleka, z pomiędzy śniegu wystawały — nie mogłam nic dopatrzyć.
„Sądziłam, że może on stoi wewnątrz grobu, albo chodzi między krzyżami i grobami.
„Nadaremnie zaglądałam w ciemną głębię — nadaremnie wołałam Samuela — nie był przy świeżym, już gotowym grobie.
„Gdzież więc przebywał?
„Tak napróżno, a mianowicie w nocy, nie wyszedłby z cmentarza.
„Wtém postrzegłam przy blasku księżyca, że stoi przy bramie na drodze, która kratami żelaznemi przedzielała od cmentarza drogę wiejską, z miasta do zamku księcia prowadzącą — ukrył się prawie za murowanym filarem i podsłuchywał czy też podpatrywał.
„Co on zamierza? poszepnęłam zaciekawiona i powoli podeszłam bliżéj.
„Było tak zimno, że trzęsłam się mrozem przejęta idąc do bramy.
„Samuel Bartels postawił obok siebie motykę, w chwili gdy się przybliżyłam, odszedł od bramy i przeszedł na drugą stronę drogi.
„Co on robi? pytałam sama siebie — czego tam szuka w parku? Coby tam wyśledził?
„Ale właśnie wracał, gdy przybyłam do bramy — niósł coś na ręku.
„Krzyknęłam głośno...
„Urszulo, poszepnął ujrzawszy mnie, dziecko!
„Co? zawołałam, co to ma znaczyć? co chcecie z niém robić?
„Słuchaj Urszulo, powiedział cicho, okrywając na w pół skostniałe, nowo narodzone dziecię — jaką nędzę widziałem! Oto przyszła jakaś młoda, biedna kobieta położyła tam dziecię pod drzewem.
„I wyście je zabrali?
„Inaczéj byłoby zmarzło, Urszulo — już prawie na wpół skostniałe!
„Samuel Bartels, zawsze tyle nieprzyjemny, opryskliwy człowiek, był w téj chwili miększy niż ja.
„Co z tego wyniknie? czémże je wyżywicie Samuelu? zawołałam — bierzecie na swój kark dziecię — obcych ludzi! Co sobie o mnie ludzie pomyślą?
„Niech sobie myślą co chcą! odpowiedział, wziął szpadel i sam poniósł dziecię do domu.
„Poszłam za nim, i raz głośno, drugi raz cicho robiłam mu wyrzuty.
„Dzisiaj to mnie boli, lecz wtedy tak mi serce dyktowało.
„Często sami nie mieliśmy co jeść, a teraz przybyło jeszcze dziecko — dziecko cudze, o którém każdy mógł myśleć, że jest moje.
Marcin przerwał czytanie i rozśmiał się — przypomniał sobie starą Urszulę, która go ciągle zapewniała, że jéj nie tknęła ręka żadnego mężczyzny i że mały Janek na prawdę jest podrzutkiem. Tu w jéj testamencie wszystko było rzetelnie i szczegółowo opisane. Ale mimo tego Marcin nie wątpił, że tak się wszystko stało.
„Małe nowo narodzone dziecię, czytał daléj, było nędzne i chore. Srogie, nocne powietrze zaszkodziło mu — gdyby jeszcze kilka minut było poleżało na mrozie — o mój Boże!! — byłoby bez ratunku umarło. Z trudnością i biedą udało mi się utrzymać je przy życiu — często ujmowałam sobie chleba, aby mu tylko kupić nieco mleka. Samuel Bartels widział to i kochał małego Janka, jak własne dziecię.
„Ale jednak nie żenił się zemną, chociaż widział, że dziecku zastępowałam matkę.
„Tak przechodził rok za rokiem — mały Janek nie chciał nauczyć się mówić, poznaliśmy wkrótce, że był niemym — był to skutek zimna, które pozbawiło dziecka głosu.
„Nie bardzo cieszyło mnie to, że mieliśmy jedną, istotę więcéj do żywienia, owszem nieraz z tego powoda powstawały między mną a Samuelem Bartelsem sprzeczki i kłótnie.
„Teraz poznaję, że źle czyniłam, bo gdyby nie mały Janek, nie działoby mi się dzisiaj tak dobrze.
„Wtem szczęście chciało — bo stary przesąd mówi, że takiemu podrzutkowi zawsze przyświeca szczęśliwa gwiazda — że mały Janek pewnéj niedzieli, gdy już biegać umiał, wybiegł za bramę i biegał po drodze. Coś go zawsze ciągnęło do drzew, pod któremi leżał — wpadł na niego jakiś ekwipaż i przejechał go; pan, książę de Monte-Vero, nadszedł, podniósł i przyniósł go nam na powrót.
„Dziecko pokochało wówczas nieznajomego sobie i nam obcego pana — rozumiałam jego znaki i myśli — ciągle myślało o księciu.
„I gdy stary Samuel Bartels w kilka lat późniéj zachorował i blizki był śmierci, pośpieszyłam do pałacu przy ulicy Stajennéj i powiedziałam o tém dostojnemu panu, który przybył, i zabrał do siebie małego Janka razem ze starą Urszulą, gdy biedny grabarz od św. Pawła zamknął strudzone oczy.
„Tak się wszystko stało według wiernéj prawdy — Bóg na niebie świadkiem moim.
„O młodéj matce małego Janka nigdy nic nie można było się dowiedzieć — jakżeby się cieszyła, gdyby wiedziała, że przezacny książę zrobił go swoim wychowańcem!
„Dni moje upływają teraz bardzo, spokojnie i szczęśliwie — nie potrzebuję wcale pieniędzy, które mi dostojny co miesiąc wypłacać każe. Gdy to piszę, oszczędziłam już sobie pięknych, czystych ośmdziesiąt dukatów i coraz ich więcéj przybywa.
„Ale bardzo zdarzyć się może, że prędzéj lub późniéj zamknę oczy, podobnie jak Samuel Bartels, którego niech Bóg Wszechmocny zbawi. Wkrótce będę miała lat sześćdziesiąt i pięć, a więc potrzeba przygotować się do ostatniéj godziny.
„Dla tego piszę to, gdy mały Janek śpi, aby według tego postąpiono.
„Wolą moją jest, aby oszczędności moje, tak jak znalezione zostaną w urnie, w któréj je przechowuję, przypadły teraźniejszemu biednemu grabarzowi od św. Pawła — on zapewne ich równie potrzebuje jak Samuel Bartels, a przytém po mojéj śmierci oszczędzono pieniądze staréj Urszuli będą dla niego dobrodziejstwem. Tylko jeden warunek dołączam — aby z tych pieniędzy zmarłemu Samuelowi Bartelsowi, pochowanemu na cmentarzu św. Pawła, wznieść krzyż i na nim złotem wypisać:
„Tu spoczywa w Bogu grabarz Samuel Bartels, a ten krzyż postawiła mu Urszula Nesselmanówna, spoczywająca na obcéj ziemi.
„Taka jest moja ostatnia wola.
„Urna i to co się w niéj zawiera znajdą się — nie mam innego miejsca na zachowanie moich oszczędności.

„Boże błogosław dostojnego księcia i małego Janka!
Urszula Nesselmanówna.“

Marcin skończył czytanie.
Spojrzał na papier, a potém na pieniądze.
— Stara Urszula, która w tak haniebny sposób postradała życie, powiedział sobie, była to dobra, uczciwa osoba. Cóż jéj było po życiu w biedzie i nędzy, w pracy i o suchym chlebie? A gdy nakoniec lepiéj poszły jéj interesa, musiała umrzeć!
Tak to zwykle bywa, mruknął daléj Marcin: kiedy się nareszcie skończy bieda, wtedy nic już użyć nie można. Bobra, poczciwa, stara Urszulo, twoja ostatnia wola święcie spełniona będzie, o to się postaram — jak tylko dzień nastanie, wszystko zaniosę łaskawéj córce pana Eberharda, która to przeczyta i wykona! Marcin napowrót złożył akt i zakrył nim pieniądze.
Świeca już się mocno upaliła — na dworze szarzał już poranek — ducha staréj Urszuli, którego Sandok miał widzieć i słyszeć, nie było ani śladu, prócz jéj testamentu, który Marcin znalazł przypadkiem.
Gdy już było widno, wyszedł z pokoju, aby się przekonać czy i zewnątrz wszystko w porządku.
Poszedł do mieszkania domowników, do stajeń, a chociaż książę nieobecny, wszędzie panowała wesoła ochota do pracy i niewymuszona czynność, tak błogo w porównaniu z poddaństwem i niewolnictwem — wszędzie, gdzie przebywał duch Eberharda, gdzie panowała jego wielkość, istniała tylko swobodna, szlachetna, podnosząca człowieka praca.
Gdy Marcin ujrzał Małgorzatę w oknie, udał się do pokoju Urszuli, zabrał jéj testament i zaniósł łaskawéj córce pana Eberharda.
Wyszedł, a Małgorzata czytała zapis staréj duenny.
Przy każdym wierszu oddech jéj stawał się coraz krótszy, serce się coraz bardziéj ściskało — oczy przebiegały po stronicach — z gorączkowém wzruszeniem młoda matka przyjmowała w siebie każde słowo — a gdy przyszła do miejsca, w którém była mowa o podrzutku, którego Samuel Bartels, w pośród zimowéj nocy zabrał na brzegu parku, Małgorzata pokonana łaską Boga, zawołała:
— To on — to moje dziecię — moje porzucone dziecię, którego z boleścią szukałam, a teraz dopiero znajduję! Janek to twój brat Józefino! O, gdyby tylko Matka Boża pozwoliła, aby wkrótce z wujem powrócił! Janek jest moim synem — a twoim bratem!
I zachwycona tém odkryciem, przytuliła Józefinę do serca, które gwałtownie biło.
Janek był to utracony syn — Janek porzucony, którego szukała i po całych nocach opłakiwała — był tak blizko, a ona się tego nie domyślała — był ulubieńcem Eberharda, a nikt nie wiedział, że to syn Małgorzaty.
Józefina była z razu poważna i cicha — potém zaś śmiała się i skakała po pokoju wołając:
— Janek jest moim bratem! O, gdyby tylko wcale był nie odjeżdżał — tak się boję o niego!
Te słowa ciężko padły na serce młodéj matki.
— Ja, także lękam się i kłopoczę o niego! powiedziała — jakże wielce byłabym szczęśliwa, gdyby wszyscy teraz tu byli — gdybym Janka i ciebie do piersi przytulić mogła!
Małgorzata i Józefina przejęte były błogą radością — jakkolwiek rozmaitą w obu — przejmowała je jednak serdecznie.
Małgorzata całowała pismo staréj sługi i płakała, żałując zmarłéj — onaby jéj mogła jeszcze tak wiele opowiedzieć, chociaż dobra Urszula główne rzeczy tak dokładnie na papierze wypisała. Ileż trudu zadać jéj musiały litery, które wśród cichéj nocy kreśliła! — jak długo przesiadywać musiała przy téj niezwykłéj pracy, teraz tak błogosławionéj, tak obfitéj w następstwa, których stara Urszula nie przewidziała!
W pałacu Eberharda panowało szczęście, wzruszająca nadzieja i wytrwanie, tęsknota i oczekiwanie.
I Marcina wtajemniczono, i on wzruszony załamał ręce, wołając:
— Niech tylko mały Janek i pan Eberhard powrócą — do pioruna — co to będzie za radość! Wtedy dopiero wyprawimy prawdziwą ucztę szczęścia.
— I to wy znaleźliście testament staréj Urszuli! Wam, mój dobry Marcinie, należą się najgorętsze dzięki, mówiła Małgorzata, i podała rękę nieco zakłopotanemu staremu żeglarzowi.
— Ale nie, taka była wola boża! utrzymywał — ale co dopiero na to powie pan Eberhard?
— O, mój dobry Masinie, uwieńczymy werandę, a kraty girlandami ubierzemy!
— A ja będę na wszystko uważała póki ich nie obaczę! z radością zawołała mała Józefina.
— Dzisiaj jeszcze powrócić nie mogą, aż dopiero jutro, uprzedzał Marcin — dzisiaj odbywa się polowanie!
— Obyśmy nie byli wcale im pozwolili jechać! rzekła Małgorzata.
— O, pomyśl-no matko o tém, co powiedziała stara cyganka! poszepnęła w téj chwili Józefina.
Młoda, szczęściem jaśniejąca matka, zbladła — słyszała jeszcze słowa staréj Zinny — a one może właśnie się teraz sprawdzały.
— Nie opuszczaj nas Najświętsza Panno! westchnęła składając ręce i modląc się.
— To cygańska gadanina! perswadował Marcin — gdyby temu wierzyć, toby tylko smucić się trzeba! Tu w pałacu powinna panować radość — przez noc każemy splatać wieńce i girlandy i zbudować bramę tryumfalną, a skoro jutro pan Eberhard z Jankiem przybędzie — niech pioruny trzasną — toż będzie szczęście i radość niezrównana! Pan Eberhard zawsze tak kochał małego Janka! Co też to nie przytrafia się w życiu człowieka! Na prawdę, ktoby to był pomyślał!
Stary Marcin nie posiadał się z radości i sprawił, że Małgorzata i Józefina zapomniały o słowach staréj cyganki i niezasmucone oddały się nadziei cudnego powitania się.
Lecz niezbadane są drogi bozkie — wola Boga niepojęta.
Często to co na nas zsyła, wydaje nam się czarne i ponure — często tak nam ciężko i ciemno, że w rozpacz wpadamy.
Wiecznie, niezbadany duch, unoszący się nad nami, zawsze i na wieki istniejący, dopóki nie przejdą jedne światy a nie powstaną drugie, srogo i strasznie nieraz doświadcza serc naszych.
W podobnych chwilach potrzeba posiadać wielką siłę wiary, aby nie zwątpić lub nie zaprzeć się Boga!
W życiu naszém często napotykamy ludzi, którzy z powodu takich chwil obojętnieją dla wiary — a wtedy potrzeba nowych ciosów, aby ich znowu ukorzyć i do wiary nawrócić.
Życie wśród tak niezliczonych dolegliwości i doświadczeń staje się spiżową Biblią dla większéj części ludzi — z niéj uczą się oni poznawać słowo boże pierwéj, nim znużeni pracą, legną na pościeli, a sen członki ich skrępuje.
Praca i modlitwa — oto dwaj najlepsi, najwierniejsi przyjaciele człowieka, którzy go nigdy nie opuszczają, nie oszukują, którzy bez pobocznych celów do niego należą.
Praca i modlitwa — kto je do swojego domu przyjmie, ten podniesion bywa, ten dobrą obrał cząstkę.
Nie mówimy tu o modlitwie, o któréj krzyczy tak wielu pietystów, — nie o téj modlitwie, którą oni zawsze pokutą nazywają, nie o modlitwie z bojaźni i strachu — nie: lecz o modlitwie miłości i ufności, lecz o modlitwie z serca płynącéj — nie o bezmyślném paplaniu dziwaków i czarnych braci, którzy oczy przewracają, a w sercu djabła noszą.
Praca i modlitwa — każda w swoim czasie — czy to w kościele czy w izdebce. Praca jest już modlitwą, a czarny dym, wydobywający się z warsztatu, wznosi się wyżéj w obłoki, aniżeli pachnące katedralne kadzidła.
A czy nie milszy jest Bogu i Panu na niebiosach? Pobożni gorliwcy powiadają: Nie!
Lecz zapytajmy serc własnych.
Serce nasze powiada nam: Bóg miłości widzi głęboko. Przegląda on wszystko. Praca jest u niego modlitwą, bo do pracy nas stworzył, nie zaś do ciągłéj pokuty, trwogi i nędzy. Praca i modlitwa, to są prawdziwe sługi boże — to są najwierniejsi przyjaciele człowieka.
Poznaliśmy ich — i kochamy ich o tyle, o ile unikamy i walczymy przeciwko owym dziwakom i czarnym braciom, jako najgorszym nieprzyjaciołom ludzkości.
Celem i dążnością życia naszego jest obdarcie z nich owczéj skóry, którą się okrywają, aby wszyscy jeszcze w nich wierzący poznali w nich wilków, naszych najgorszych nieprzyjaciół.
Wszystkie nasze uwagi, wszystkie prace dla ludu, zbiegają się w jeden wyraz, ze wszystkich, jak niegdyś zawsze powtarzanych słów starszego Katona: „Ceterum censeo Carthaginem esse delendam!“ (zresztą, według mojego zdania, Kartagina musi być zburzona), stosujących się do trzeciéj punickiéj wojny, które nakoniec uświetnił najpomyślniejszy skutek, wyrasta u nas sentencya: „Zresztą według mojego zdania, tym dziwakom i obłudnikom koniec położyć należy!“
Nie potrzebujemy powiadać, gdzie ich szukać. Nasze oświecone ludy umieją ich wynaleźć i unikać, bo to są ludzie nocy i zacofania, ciemięzcy, którzy służą owéj nędznéj, zardzewiałéj zasadzie wszelkiéj księżéj kasty: że najlepiéj kierować i panować nad ciemnym ludem.
Precz z tymi fałszywymi apostołami — precz z tymi judaszowskimi pasterzami ludzkości!
Niech świeci słońce boże, słońce wiecznéj prawdy i swobody — a oni niezdolni je zagasić.
Lecz cześć owym kaznodziejom, którzy jak niegdyś siwy Jan, ojciec Eberharda, rozkrzewiali miłość i wiedli ludzi do Boga, bo im nakazywali pracę i modlitwę.
Pokutująca Małgorzata przez łaskę Nieba, przez cudownie łaskawą rękę Boga, odzyskała dwoje swoich dzieci.
Padła na kolana, gdy rozradowany Marcin wyszedł z pokoju, a Józefina przy niéj przyklękła — obie modliły się — coś ich do tego ciągnęło — musiały w słowach wylać uczucie swojéj wdzięczności.
Matka i córka złożyły ręce.
Jedno już tylko miały życzenie: widzieć jak najprędzéj powrót Eberharda i Janka, aby ich oglądać i obchodzić uroczystość niezrównanéj radości.
Rozdziela ich jeszcze tylko kilka godzin — które liczą niecierpliwie.
Długi dzień przeminął — nazajutrz powrócą.
— Co powie książę, myślała Małgorzata, kiedy mu odkryję tajemnicę?
Gdy nadszedł wieczór, Marcin i służba zajęci byli ubieraniem werandy w splecione wieńce i girlandy, oraz przemianą bramy wjazdowéj w strojną kwiatami świetną bramę tryumfalną.
Każdy z radością przykładał ku temu pomocniczą rękę. Zdawało się, że przyjaciele zdobią dom przyjaciela.
Gdy noc nadeszła, promieniał on wkrótce kwiatową okazałością, a Marcin z wewnętrzną rozkoszą przypatrywał się swojemu dziełu. Rozkosz ta odbijała się na jego ogorzałéj twarzy — uprzytomniał sobie radość dnia następnego.
Małgorzata i Józefina czuwały jeszcze w swojéj sypialni — radość i oczekiwanie gardziły snem — siedziały razem jak dwie siostry pełne błogich uczuć i nadziei.
Noc od dawna zapadła, a Marcin zamierzał ze szczególnemi uczuciami wejść do pokoju staréj Urszuli, w którym spotkała go tak wielka radość, wtém na ulicy rozległ się nagle odgłos kopyt pędzącego konia.
Marcin słuchał pilnie i wrócił do werandy.
Małgorzata i Józefina pośpieszyły do okna.
— Co to znaczy? pomruknął sternik „Germanii“ — to nie może być pan Eberhard — to jakiś jeździec — może Sandok?
Jeszcze rozmyślał Marcin i nakoniec osądził, że to jakiś nieznajomy goniec przejeżdżający tylko przez ulicę.
Wtém nagle pięknie zbudowany koń stanął tuż przy wjeździe kratowym.
— To jednak do nasi pomruknął Marcin i zbiegł ze schodów, a potém na dwór.
— Kto to przybywa? prawie jednocześnie zawołały pełne oczekiwania Józefina i Małgorzata.
— Zaraz obaczę, nieco z wahaniem przeciw zwyczajowi odpowiedział poczciwy Marcin i doszedł do kraty.
— Hej! zawołał głos młodzieńczy — to jest jeźdźca — czy to jest pałac księcia de Monte Vero?
— Do usług, szlachetny panie! odpowiedział Marcin, poznając w pianą okrytym jeźdźcu młodego hiszpańskiego oficera.
— Proszę zameldować mnie księżniczce Małgorzacie, rozkazał przybyły. Stoicie zdziwieni, a bez wątpienia jesteście Marcin, o którym mi wspominał książę?
Po sterniku Marcinie gdy usłyszał te słowa, mimowolnie przebiegło zimno.
— Ja to jestem dostojny panie — czy się co stało? spytał Marcin półgłosem i otworzył wejście. O tak późnéj godzinie...
— Czy księżniczka jest w sypialni? Tak, tak, nie można było prędzéj, spojrzyjcie na mojego konia! Musicie zameldować mnie księżniczce, mam dla niéj wiadomość od księcia!
— Dobrze, szlachetny panie — a kogoż mam zameldować?
— A, prawda — straszny wypadek odebrał mi zmysły! Zameldujcie dostojnéj księżniczce hrabiego Ramira de Teba! I — może potraficie mi być pomocnym przy spełnieniu trudnego polecenia, jakie otrzymałem — książę nazwał was swoim zaufanym sługą!
— Chętnie, dostojny panie — stało się jakieś nieszczęście — czytam to z pańskiéj twarzy! powiedział Marcin oddając spienionego konia nadbiegłéj służbie i wchodząc do parku z młodym hrabią.
— Rzeczywiście ciężkie nieszczęście.
— Może książę raniony?
— Nie — jego wychowaniec...
— Mały Janek?...
— Zabity... kula jakiegoś złodzieja leśnego albo zbrodniarza, dosięgła go dzisiaj o południu na polowaniu w St.-Cloud.
Marcin nie mógł ani słowa przemówić — zbladł jak marmur werandy.
— Zabity — pomruknął a głos jego zadrżał.
— Książę ściga winnych — węglarze mieli widzieć w lesie dwóch obcych ludzi! Dopiero więc jutro wieczorem będzie mógł tu przybyć z ciałem swojego wychowańca! Książę de Monte-Vero, którego przed kilku dniami nauczyłem się kochać i poważać, prosił mnie, abym w jego pałacu krewnych o wszystkiém uprzedził.
— Ciężkie polecenie — cięższe niż sam pan Eberhard pojmuje, pomruknął mocno wzruszony Marcin — myśmy budowali tryumfalną bramę — dla trupa!
— Podzielam waszą boleść, mój przyjacielu, i książę doznaje nieopisanéj boleści! Lecz — nie było to prawe dziecię księcia, więc poźniéj się pocieszy! mówił młody oficer hiszpański, około szesnastu lat wieku liczący, a w obejściu pełen dworskości i elegancyi, jak jego ojciec don Olozaga. Nie ociągajmy się dłużéj — damy ukazują się już w werandzie! Młody don Ramiro miał słuszność.
Małgorzata i Józefina, pełne wzrastającéj obawy, ubrały się i wyszły do werandy.
— Nie był dzieckiem księcia, z cicha rzekł Marcin, gdy mu boleść język rozwiązała; ale dzieckiem księżniczki Małgorzaty!
— Matko Bożka... to zbyt ciężkie! przyznał hrabia. I z wojskowo-eleganckiém pozdrowieniem zbliżył się do dwóch kobiet.
Marcin postępował za nim z zakrwawioném sercem.
— Pan hrabia Ramiro de Teba — z poleceniem od księcia — zameldował bez głosu.
— O mój Boże — stało się coś okropnego! wyrzekła Małgorzata, blada jak trup witając wysłańca.
— Niech Najświętsza Panna będzie z nami, księżniczko, przemówił Ramiro do córki Eberharda; niech nam udzieli odwagi i siły!
— Wejdź pan, panie hrabio, rzekła Małgorzata drżącym głosem, a Józefina wybuchła łzami — opowiedz nam wszystko — przywykłam do najcięższych doświadczeń...
Don Ramiro wszedł za damami do pałacu — przybyli do salonu, którego świeczniki już służące zapaliły.
Don Ramiro z głębokiém współczuciem spojrzał na Małgorzatę i Józefinę — a gdy służące oddaliły się, rzekł:
— Zbyt smutny powód dozwala mi łaskawie zbliżyć się do pań! Książę de Monte-Vero, który dopiero jutro wieczorem wróci do domu, polecił mi przygotować panie do wypadku, który nawet cesarza tak głęboko wzruszył, iż polowanie smutno się skończyło.
— Wiem wszystko, jęknęła Małgorzata — oczom jéj łez zabrakło — wyglądała blada i przerażona — wiem wszystko — Janek zabity...
Józefina padła na kolana i płacząc objęła matkę.
— Wszelkie usiłowania uratowania, utrzymania przy życiu, były bezskuteczne! donosił don Ramiro, którego widok klęczącéj dziewczynki mocno wzruszył.
We drzwiach salonu ukazała się przygnębiona postać Marcina.
— O, to najcięższa w życiu mojém klęska! jękła Małgorzata, drżącemi rękami twarz zakrywając.
Hrabia de Teba uszanował boleść młodéj matki — odwrócił się.
Może i w jego oku zabłysła łza?
W pokoju nastała chwilowa cisza — na zebranych osobach zaległ mglisty, tłoczący spokój.
Tylko łkania Józefiny i cięższy jeszcze wzdychający głos z ust Małgorzaty przerywał tę ciszę.
Zebrała myśli — przezwyciężyła boleść — posłaniec księcia był obcą osobą — należało zachować pewne względy — ale nie broniła dziecku, które jeszcze tak jak ona boleści pokonywać nie umiało.
— Mój dostojny, ukochany ojciec prosił pana hrabiego, abyś dla mnie poniósł ofiarę tak śpiesznéj podróży — ofiarę podwójną, bo wiem o tém, jak trudno być pośrednikiem tak smutnego posłannictwa! Pan czujesz wespół z nami — a chociaż w téj nocnéj godzinie widzimy się po raz pierwszy, mam głębokie w panu zaufanie! Boleść wielce zbliża dusze ludzkie! Przyjm pan moje dzięk1 za takie współczucie!
I Małgorzata podała rękę panu de Teba.
Don Ramiro ugiął kolano przed piękną dla niego jak święta wyglądającą córką Eberharda i ucałował jéj rękę.
— Dla dostojnego księcia de Monte-Vero, od pierwszego z nim spotkania, czuję cześć głęboką — i taką samą cześć składam u nóg pani, księżniczko! Oby Matka Bożka otoczyła cię swoją łaską, gdy cię boleść przemódz zapragnie, oby cię pocieszyła i umocniła! Zaiste takie tylko dusze, panijak dusza pani ciężkie ciosy losu jak ten! Zabieram — a nie broń pani klęczącemu przed waszą dostojnością — zabieram z tego żałobnego pałacu obraz wzniosły i święty, który mi wiecznie towarzyszyć będzie! Może — pragnę tego naj- goręcéj — szczęśliwe przeznaczenie wprowadzi mnie znowu kiedy na drogę pani, księżniczko; może doznam błogiego przekonania, że ciężki cios, o kktórm uwiadomić cię byłem przeznaczony, zdołałaś przezwyciężyć!
Małgorzata podniosła don Ramira i przytuliła do siebie Józefinę.
— Dziękuję, panie hrabio, za te słowa pełne głębokiego współczucia — okropnie to jest otrzymać coś upragnionego i wnet stracić na wieki! Żegnam pana — i niech wszyscy święci oddalają od pana wszelkie podobne zgryzoty!
Hrabia de Teba oddał ukłon Małgorzacie, a potém Józefinie, i wyszedł z salonu.
Obaczmy teraz, co się stało na polowaniu.





  1. Tak nazywają upiora, który jakoby pojawia się na okrętach, w rozmaitych postaciach, i według przesądu marynarzy, zapowiada rozmaite nieszczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.