Tajemnice stolicy świata/Tom IV/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęło kilka tygodni, gdy do pałacu przy ulicy Rivoli zbliżała się ostrożnie lekkonoga postać, śpieszyła zaś tuż przy domach i kratach.
Był to pachnący letni wieczór, a ulice pokrywał zmrok powstający wówczas, gdy miejsce słońca na ciemno-błękitném niebie zajmie księżyc i gdy zabłysną gwiazdy.
Lekkonoga postać, która widocznie korzystała z cienia drzew po części aż do sztachet do ulicy sięgających, prędko zbliżała się do pałacu księcia — nogi miała czarno ubrane.
Ale gdy się bliżéj przypatrzono powoli jak kot podsuwającemu się, poznawano, że nietylko nogi były nieobute, ale i od natury czarną miały barwę, tak jak i twarz nakryta kapeluszem było czarna, a przynajmniéj bardzo ciemno-brunatna.
Gdy przybył do wejścia w kracie i znalazł je zamknięte, namyślał się, czy przechodząc werandę dostać się do Parku, jakby nie chciał aby go widziano.
Namyślał się jednak niedługo, obejrzał się, i gdy nikogo blizko nie było, z zadziwiającą zręcznością i siłą przelazł przez kratę do ogrodu.
Tu przez chwilę czekał i słuchał.
Delikatny słuch dał mu poznać, że w parku jeszcze ktoś chodzi.
Czy Moro co złego zamierzał, że tak starannie unikał, aby go nikt nie postrzegł?
Elastycznie i giętko podczołgał się pod cień drzew i uważał, kto to chodził po aleach parku.
Oko przekonało go wkrótce że to książę i jego dwaj ze stolicy przybyli w liściastych aleach spacerowali, że Małgorzata i Józefina szły za nimi, a nakoniec, że Marcin postępował o kilka kroków w tyle.
— O biedna córka massy! mruknął czarny wspomniawszy o zabitym chłopcu: nosi czarne suknie i bardzo smutna — biedna piękna córka!
Nagle zabłysły oczy Mora.
Znalazł tego właśnie kogo szukał, i dla którego tu przyszedł.
Za Marcinem szedł jeszcze ktoś przez alee — zdawało się, że i on jako wierny sługa idzie za swoim panem.
Moro w tym ostatnim poznał czarnego brata Sandoka.
Cicho i szybko jak myśl przedarł się przez krzaki ku alei i dotknął ramienia Sandoka, tak, że tego przechodzący nie widzieli.
— Ach — dobry bracie Moro!? szepnął Sandok cicho, gdy się szybko obrócił i poznał czarnego.
Moro położył palec na ustach.
— Nikt wiedzieć! szepnął.
— Czekaj tutaj — massa iść do pałacu — Sandok przyjdzie potém tutaj, dobry bracie Moro!
Czarny zrobił nieme, zgadzające się poruszenie, i szybko napowrót poskoczył pomiędzy drzewa, gdy Sandok, jakby nigdy nic nie zaszło, za Marcinem pośpieszył ku werandzie, pomiędzy któréj zielono otwartemi ścianami zapraszająco przeglądał stół wspaniale nakryty i kosztownemi lampami oświetlony.
— Gdy wszyscy zasiedli, a lokaje przynieśli potrawy i napełniwszy kieliszki uwijali się tu i owdzie, Sandok znalazł sposobność szepnąć kilka słów sternikowi Marcinowi, blizko niego stojącemu.
— Jeżeliś przybył w tym celu, to bądżże ostrożny Sandoku, wiesz, że baron i hrabina jeszcze cię śmiertelniéj nienawidzą, od czasu jak im zabrałeś listy, powiedział cicho. Robisz minę, jakbyś chciał powiedzieć, żeś szybszy i przebieglejszy niż oni! Mimo to ostrzegam cię, najsilniejszego i najdoświadczeńszego nieraz okpiewają!
— Nie bójcie się, sterniku Marcinie, poszepnął Sandok, obaczymy kto wygra.
Sandok przysiągł, że albo zły anioł udusić barona, albo Sandok umrzeć w Sekwanie!
— Idź już idź — ja tu pozostanę! z lekkim uśmiechem odparł Marcin, bo widział, że czarnego dręczy niepokój.
Kiwnął więc sternikowi głową i wielce uradowany znikł w ciemnych aleach.
Zaraz potém przystąpił do Mora nieruchomo stojącego niedaleko.
— Cóż to, dobry bracie? zapytał błyskając oczami.
— Baron jest w willi hrabiny. Noc sprzyja, marszałek zamku odjeżdża!
— Więc myślisz że powinniśmy schwytać barona?
— Téj nocy bracie Sandoku — noc najlepsza! Baron przyjechał powozem do willi hrabiny, znowu odjedzie z samym tylko stangretem. Sandok i Moro dopędzą powóz, baronowi gębę zawiążą i porwą go!
Albo i stangreta zabija?
— Nie dobrze jest, jeżeli Moro cesarski zabije człowieka, szepnął Moro; stangret musi żyć, a barona potajemnie wziąć do zamku St.-Cloud!
— O, brat Moro ma dobry plan — Sandok ma przyjaciół, przeklęty baron dostanie się do pokoju śmierci, co za wielka radość! — Sandok zdjąć liberyę i także pójść jak brat Moro!
— Ale prędko, bardzo prędko, poszepnął Moro, gdy Sandok śpieszył do mieszkania służących.
— Wkrótce potém Sandok przystąpił znowu do Mora pod cieniem drzew. Zdjął swoją niebieską, srebrem wyszywaną liberyę, przywdział ciemny płaszcz, stary i szary kapelusz, i krótkie po kolana spodnie jak Moro, tak że jego czarne nogi od spodu widne były.
— Można dobrze podsunąć się, i dobrze biegać! mruknął pokazując nogi.
— O, bardzo dobrze, bracie Sandoku! odpowiedział Moro, widocznie w najlepszym humorze będący, jakby i jemu zamierzone schwytanie barona sprawiało największą radość.
Dwaj czarni wleźli łatwo na drzewa, przebyli kratę i spuścili się na ulicę Rivoli, potém prędko pobiegli w stronę lasku Bulońskiego.
Ulice były bardzo ożywione. Powozy i piesi jak szeleszczące koniki polne zapełnili całą szeroką drogę, a kto był nieuważny i niezręczny, ciągle narażał się na niebezpieczeństwo zostania przejechanym lub stratowanym.
Dwaj murzyni bardzo szybko przesuwali się pomiędzy tłumem i wkrótce też dostali się na drogi lasku Bulońskiego.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy się ujrzeli obok parku i willi hrabiny Ponińskiéj. Okna i drogi były tam jasno oświetlone, po drugiéj stronie drogi stał szereg powozów.
Moro pociągnął Sandoka do kraty leżącéj w głębokim cieniu, aby ich nie postrzegli rozmawiający z sobą stangreci i lokaje.
Udało się im niepostrzeżenie przejść przez szeroki wjazd do przodowego parku.
Sandok, jak wiemy, znał nietylko zarośla i klomby, lecz także i wewnętrzny rozkład zamku.
— Dwa wyjścia, poszepnął swojemu towarzyszowi, gdy się ostrożnie pomiędzy drzewami przesuwali. Moro zostanie tu od przodu — Sandok przejść tam do tylnych drzwi!
Moro skinął na znak że zrozumiał i poskoczył ku gruppie drzew, znajdujących się naprzeciw portyku.
Miał tu wyborne, spokojne stanowisko, z którego można i było zauważyć każdy powóz.
Sandok nie tak dogodne miał miejsce. Na terrasie paliły się wielkie kandelabry, w korytarzach paliły się tu świetne klosze, tam balony i lampiony — tam na klombach błyszczały niezliczone palące się kwiaty, a na licznych drzewach jaśniały światła aż do samych prawie Wierzchołków, jak na drzewkach Bożego Narodzenia.
Przytém wszędzie przechadzały się pary, rozmawiający panowie, śmiejące się tancerki, które śmiało swawoląc często wpadały w najgęściejsze zarośla, goniły się i drażniły.
Niełatwo zatém było znaleźć dobre ukrycie, z któregoby bez przeszkody można było uważać na wyjście obok terrasu.
Sandok musiał zaufać swojemu szczęściu, bo nigdzie nie był pewien i wkrótce to poznał, bo miłośne pary żadnego skrytego miejsca nie pozostawiły bez użytku, i właśnie najmocniéj ocienione najchętniéj wybierały na krótkie sielankowe chwile.
Nie pozostawało nic innego do czynienia, jak poprzestać na miejscu odleglejszém, gdyż byłoby wprost szaleństwem, gdyby Sandok chciał wyszukać sobie miejsca w blizkości czarownie oświetlonego terrasu. Nie ulegało wątpliwości, że tam by go znaleziono i uwięziono jako nieproszonego, z powierzchowności bardzo źle wróżącego gościa, a potém wkrótce poznanoby w nim znienawidzonego murzyna księcia.
To wszystko żadną miarą nie powinno było nastąpić.
Sandok więc umieścił się w pewnéj odległości tak ochroniony, że go niełatwo można było zamknąć, on zaś mógł widzieć dobrze, czy zbliża się jaki powóz ku tylnemu wyjściu, i czy to powóz barona, który on znał doskonale.
Goście już po części zaczęli się rozjeżdżać. Wychodzili na terras — a daleki trzask piasku świadczył, że wyjeżdżali, że powozy zbliżały się dla zabrania swoich znakomitych panów i odstawienia ich z powrotem do miasta.
Lecz Sandok pilnujący tylnego wyjścia, musiał także uważać na znak, który mógł dać w każdéj chwili Moro, w razie gdyby baron, podobnie jak inni goście, wsiadał do powozu we frontowym ganku.
Piękne balleryny, tu i owdziéj jeszcze jak elfy przechadzające się i swawolące po zielonych aleach, z cichym uśmiechem rozmawiały o swoich zdobyczach, o księciu de Montfort, o uprzejmym margrabi de Chalbert, o marnotrawnym perskim księciu Ulughu i stu innych. Oczy i uszy Sandoka były wszędzie.
Wtém nagle na wysokości terrasu spostrzegł dumną, wysoką kobietę — była to hrabina — a obok niéj jakiegoś nieco kulawego pana. Czarny porwał się — oczy jego ponuro zabłysły, pokazały się ich białka.
Sandok poznał barona — ten zdawał się na coś czekać — wtém potoczył się powóz po żwirowéj drodze — zbliżył się do terrasu, aby koło niego objechać. To byłe dosyć dla patrzącego, chciał zawiadomić Mora i czekać z nim na drodze, aż powóz z baronem przejedzie.
Szybko i zręcznie przebiegł przez puste już teraz alee — w rogu postrzegł niecierpliwego już Mora, który szedł za powozem i na wszelki przypadek chciał zwrócić nań uwagę swojego towarzysza. Radość i niecierpliwość zrobiła go jednak nieco opieszałym, tak iż można było przypuścić, że stangret Schlewego postrzegł go — lokaja przy nim nie było.
Dwaj czarni zeszli się i pomiędzy drzewami pośpieszyli do bramy wjazdowéj; nie mogli czekać w parku aż baron wsiądzie, boby jego powóz stracili z oczu.
Zatrzymali się zatém przy kracie ocienionéj drzewami i czekali, aż von Schlewe przejedzie.
— Tak bardzo dobrze, szepnął Moro, powozy wszystkie odjadą! Nie będzie żadnéj przeszkody!
— Masz słuszność, zdaje się, że już wszyscy goście — odjechali do Paryża, a baron będzie ostatni!
— Moro dobrze biegać, dopędzi powóz i wskoczy z tyłu!
— Oho, Sandok także umie biegać! Każdy z nas pobiegnie z innéj strony, nie z tyłu, z dwóch stron napadniemy na barona, a nim stangret usłyszy lub obaczy, baronowi szyję zdusimy i z powozu go wyciągniemy!
Padło właśnie kilka ciężkich kropli na liście drzew — chociaż nie było zupełnie ciemno, jednak panowała nocna pomroka, czego też sobie dwaj czarni życzyli. Gęste powietrze w koło się rozniosło, a głęboka cisza panowała w alei prowadzącéj do miasta.
Północ dawno już minęła.
Wtém drogą od przodowego parku, trzeszcząc po żwirze, zbliżył się powóz barona ku wyjazdowi.
Moro i Sandok pochyleni stali na czatach, jak dwa tygrysy, naprężone do rzucenia się na swoje ofiary.
Już widzieli ciemne zarysy powozu. Ponieważ deszcz zaczął padać, więc zawieszono w górze powozowe nakrycie, boków jednak z oknami nie wstawiono — zapewne aby wewnątrz powietrze przewiewało.
To się bardzo podobało dwom czarnym, którzy się trącili, bo to zasłaniało ich robotę przed wzrokiem stangreta.
Już powóz przybył do wyjazdu — już Moro i Sandok czekali, aby po ich stronie skręcił w alee — już zamierzali pozrzucać stare płaszcze przeszkadzające im w biegu.
Wtém postrzegli zdziwieni, że powóz kieruje się nie ku nim, lecz w stronę przeciwną.
Co to znaczyło?
Czy baron przeczuł, że go w alei czeka niebezpieczeństwo?
Czy stangret postrzegł Mora i ostrzegł swojego pana?
Te pytania lotem błyskawicy przebiegły po głowach dwóch czarnych; jednak mimo tego, nie tracąc czasu i nic nie mówiąc, przejęci tą samą myślą, poskoczyli na pokrytą ciemnością i bezludną drogę, dążąc za powozem barona, który szybko pędził w stronę odległéj Sekwany.
Wiadomo jak murzyni lekkie mają nogi, kiedy im chodzi o schwytanie ofiary.
Stangret Schlewego gwizdnął biczem dla popędzenia koni; nigdy tego nie czynił i czynić nie potrzebował — czy wiedział, że tu chodzi o wyścigi?
Sandok i Moro wnet postrzegli, że odległość między nimi a pędzącym powozem zmniejsza się — ale mimo tego tak się wysilali, że dla innych przebyć tę odległość byłoby niepodobieństwem.
Sandok przypuszczał już także, iż wie, że jest ścigany, bo nie mógł pojąć ani tego kierunku, ani pośpiechu powozu. Być więc może, że wypadnie i stangreta uczynić nieszkodliwym. Lecz to nie mogło w niczém zmienić raz ułożonego planu. Dla murzyna Eberharda było to niezrównaném dobrodziejstwem, módz nakoniec ukarać i uczynić nieszkodliwym tego łotrowskiego barona.
Moro i Sandok coraz bardziéj zbliżali się do powozu — coraz prędzéj śpieszyli za nim, zaledwie końcami nóg dotykając ziemi — biegli w równéj linii, tak jednocześnie dostać się mogli na stopnie powozu. Za kilka minut mieli dosięgnąć celu, bo już rękami mogli dotknąć powozu. Wtém zdało się Sandokowi, że ktoś wyjrzał z głębi powozu.
Mógł się bardzo mylić. Ciemność nocy i pośpiech mogły spowodować taki łudzący obraz.
Sandok nieco wyprzedził, bo chwytał za stopień. Moro usiłował uczynić to samo. I tak byliby po dwóch stronach go dopadli.
Sandok o jeden krok był na przedzie — pochylony wskoczył z boku na żelazny stopień przy drzwiczkach i jak kot uczepił się sprężyny przy budzie.
W téj chwili uczuł, że i Moro również dopadł do drzwiczek z drugiéj strony.
Czarna skóra oddzielała ich jeszcze od wygodnie wewnątrz siedzącego barona, a wysoko podciągnięta ściana od kozła nie dozwalała stangretowi spostrzedz ich, musiałby chyba przechylić się na jedną stronę.
Sandok uważał, że teraz czas rozpocząć dzieło.
Wyprostował się i zamierzał zajrzeć do wnętrza powozu, a wtém dwie ręce nagle pochwyciły go za szyję i ścisnęły.
Był to napad tak nagły i okropny, że nawet prędko decydujący się Sandok tylko co ze stopnia nie zsunął się na drogę — i to byłoby jego szczęście. Ale chcąc rękami uwolnić się od niemiłéj tortury, która go tak niespodzianie pochwyciła, gdy barona chciał wydać aniołowi dusicielowi na ofiarę, sam nagle ujrzał się ofiarą jakiegoś dusiciela. Jedno spojrzenie przekonało go, że ma do czynienia nietylko z jednym baronem, ale i z Furschem, który siedząc po téj stronie powozu, może go już oczekiwał, gdy z drugiéj strony Rudy Dzik usiłował to samo zrobić z Morem.
Von Schlewe, niby nie dbając o siebie, siedział między dwoma zbrodniarzami, którzy niezawodnie już przy zamku wsiedli do jego powozu, czego dwaj czarni nie mieli czasu dostrzedz.
Rzeczywiście stangret barona postrzegł i poznał Sandoka, a baron nie przeczuwając nic dobrego, tak umieścił dwóch na wszystko zdecydowanych zbrodniarzy, aby w razie napadu pochwycić mogli murzynów.
Gdy Rudy Dzik ujrzał Furscha mocującego się z takim czarnym djabłem, tak się przeląkł, że wypuścił Mora z rąk swoich, ale Sandok nadaremnie bronił się od uścisków Furscha.
Gdy baron trwożliwie krył się w głąb powozu w ciągu téj walki, pośpieszył Rudy Dzik swojemu wspólnikowi na pomoc, i połączone ich usiłowania zdołały pokonać Sandoka, chociaż ten wściekle się bronił. Rudy Dzik związał mu sznurkiem ręce, i gdy go potém dusił, Fursch dopełnił reszty, bo wciągnął całkiem Sandoka do powozu i związał także mu nogi tak mocno, że biedny czarny schwytany w pułapkę, ani ruszyć się nie mógł, lecz cierpliwie musiał się zdać na los, pełen oczekiwania patrząc na Mora, po którym spodziewał się jeszcze pomocy. Nie wiedział, że Moro z trudnością tylko uniknął tego samego losu, więc myślał, że zeskoczył ze stopnia, aby dokonać nowego napadu na powóz.
Ale przypomniał sobie wnet, że Moro równie jak i on nie był uzbrojony.
Zależał więc zupełnie od trzech łotrów, którzy go całkiem mieli w swojéj mocy, bo mu ręce i nogi tak mocno i pewno związali, że nie można było zgoła pomyśleć o uwolnieniu się lub wysunięciu z pędzącego śpiesznie powozu.
Baron mocno przerażony usiadł na przodzie, gdzie na prawdę nie było dla niego właściwe miejsce, a tylne siedzenie pozostawił dla dwóch zbójców, którzy wzięli pomiędzy siebie Sandoka.
— Otoż mamy ptaszka, tryumfował Fursch i oglądał więzy jego rąk. Ej! patrz-no, to murzyn księcia de Monte-Vero! Cóż cię tu sprowadziło do powozu, przyjacielu Sandoku? Czyś także przystał do krzakowych złodziejów i opryszków?
— Dziwna rzecz, szydził von Schlewe, który teraz odzyskał odwagę, bo widział, że Sandok ma ręce i nogi związane: książę ci winien nagrodę? Wystaw sobie kochany Furschu, że ten złodziej dostał się do sypialń hrabiny i wykradł jéj najważniejsze papiery!
— Ma talent jak wszyscy czarni, śmiał się Fursch; można się od niego czegoś jeszcze nauczyć, dla tego nie zaraz jeszcze nakręcimy mu karku!
— Boże zachowaj tego czarnego człowieka — mniemał von Schlewe.
— Czarni to nie ludzie, przerwał Rudy Dzik, i tak mocno uderzył w twarz bezbronnego Sandoka, że aż krew z nosa poszła.
— Przeklęty morderco-podpalaczu! zgrzytnął związany i pokazał białe zęby: przyjdzie i na ciebie koléj!
— Nie zabijajcie go, ale zamkniéjcie w pewném więzieniu, mówił znowu von Schlewe. Czarny pies może nam wyjawić jeszcze niejedno, jeżeli go do tego przymusimy!
— Troszkę gorącéj smoły na piersi albo topniejącego laku, to mu język rozwiąże, mówił Fursch ze zwierzęcym uśmiechem. Nie wyszczerzaj zębów, czarny djable, albo ci je powybijam!
— Zróbcie to — zróbcie tylko! Dzień odpłaty przyjdzie! zgrzytnął Sandok i zatoczył oczami.
Nadaremnie szukał sposobności zwrócenia się do dwóch otwartych stron, aby wyskoczyć, pomimo że miał związane ręce i nogi — Fursch i Edward pilnowali go jak dwa brytany.
— Tak, tak, śmiał się zadowolony baron: nieco gorącéj smoły to rozwiąże język temu zwierzęciu! Z takim czarnym inaczéj nic nie poradzimy, z takim zawsze trzeba gwałtu! Założę się o tysiąc przeciw jednemu, że murzyna nasłał Monte-Vero, aby mnie tu na drodze zamordował bo zkądżeby inaczéj ta czarna bestya; wzięła się tu przy naszym powozie?
— Już my to z łajdaka wydusimy, utrzymywał Rudy Dzik. Czekaj-no mój czarny młodzieniaszku, jak cię weźmie my w naszą kuracyę, to ty i wzrok i słuch stracisz!
— Wy na kuracyę? powtórzył von Schlewe śmiejąc się serdecznie; wy na kuracyę? To żart! Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Jakże się hrabina ubawi, kiedy jéj jutro ten wyborny żart opowiem!
— Już dawno zwróciłem uwagę na tego przeklętego szpiega! powiedział Fursch, gdy Sandok ciągle jeszcze nadaremnie oczekiwał ukazania się Mora. A teraz sam do nas przyszedł!
— Tak niejeden sam wpada w sidła, zaśmiał się budy Dzik wychylając się z powozu i wyglądając. Gdzie to, został drugi czarny złodziéj? Dałem mu porządnie w łeb, ale ci murzyni mają twarde życie jak koty!
— Te czarne psy to tchórze, powiedział Fursch; przekonałem się o tém w Rio i na drodze do Monte-Vero. To są niepewne szelmy, i raz chciałbym spróbować, czy ten tu za sto franków swojego pana nie zdradzi!
Sandok z gniewu ugryzł się w język, ale milczał, choć się w nim gotowało — był związany, uwięziony, coby mu pomogło, gdyby w bezwładnych słowach wywarł swoją wściekłość? nie mógł ich poprzeć siłą ramion. Pilnie tylko uważał, dokąd go wiozą.
— Zrobimy jednak próbę, powiedział baron, to rzecz zajmująca! Tymczasem proszę was, moi panowie, abyście należycie pilnowali murzyna i starali się, by nam nie uciekł!
— Tak mu na sucho nie ujdzie, rzekł Rudy Dzik. Wszystkiego co ma związek z tym Monte-Vero, który nas zaprowadził na galery, nienawidzę jak śmierci i kata! Tak, tak, czarny szelmo, i ciebie nienawidzę, bo ty jesteś murzyn z Monte-Vero!
Fursch śmiał się.
— I zemną dzieje się to samo! pomruknął.
— A więc panu Sandokowi wcale nie będzie się dobrze powodziło, z zadowoleniem powiedział Schlewe; ale to bardzo słusznie, bo się przynajmniéj nie rozpieści! Znieście go z powozu bardzo starannie, moi panowie, bo kto wie na co się jeszcze może nam przydać! Muszę wyznać panom, że nietylko sam chciałbym dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, ale i łaskawa hrabina zapewne zechce wybadać go o to i owo.
— Tymczasowo pozostanie przy życiu, a mianowicie póty, pokąd nie zniknie wszelkie dla nas niebezpieczeństwo! Skoro nam coś zagrozi, pozbędziemy się tak uciążliwego towarzysza, stanowczo powiedział Fursch. Pamiętaj to sobie, czarny djable, i módl się pilnie do twojego bożka, aby z dala od nas utrzymywał wszelkie niebezpieczeństwo — to jest twój interes!
Powóz zbliżył się do Sekwany i wjechał w aleę ciągnącą się przez pewną przestrzeń nad jéj brzegiem, ale potém ustępuje miejsca pustéj, piaszczystéj przestrzeni.
Rudy Dzik pilnie baczył na drogę, i wnet poznał, że się zbliżano do kresu.
— Zawiążemy oczy czarnemu albo mu je wyjmiemy, aby nie widział dokąd go zaprowadzimy! mruknął do Furscha.
— Pański stangret będzie świadkiem tego, panie balonie, to rzecz fatalna! rzekł odwróciwszy się.
— Nic nie szkodzi, on tylko to widzi co powinien, moi panowie, uspakajał baron róbcie co tylko za potrzebne uznacie!
— Zawiąż mu oczy, rozkazał Fursch, a potém powiedział do Sandoka: Biada tobie, jeżeli dobrowolnie nie dasz się poprowadzić i nie pójdziesz z nami — przy pierwszém podejrzaném poruszeniu przybiję cię do ziemi!
— Iść? zaśmiał się Sandok; a czy Fursch umie chodzić ze związanemi nogami?
— Nie, mój przyjacielu, szyderczo odpowiedział Fursch. Masz słuszność; ale biada tobie, jeżeli uczynisz podejrzane poruszenie, gdy zdejmę więzy z czarnych nóg twoich!
Schlewego widocznie niezmiernie to bawiło, że szpieg księcia znajdował się w ręku nie bardzo delikatnych zbójców.
Rudy Dzik zwrócił ku sobie głowę Sandoka, wyjął z jego kieszeni chustkę i mocno zawiązał mu oczy, gdy mu Fursch rozwiązywał nogi ze sznurów, aby je potém włożyć na szyję murzyna i prowadzić go jak dzikie zwierzę.
Stangret zatrzymał powóz, gdyż przybyli do końca alei.
Fursch i Edward grzecznie polecili się względom barona, który pozostał w powozie, i zmusili potém czarnego, aby wysiadł.
Sandok uczynił co chcieli, nie opierał się, bo to byłoby szaleństwem.
Fursch trzymał w prawéj ręce koniec powroza jak wąż skręconego około szyi Sandoka.
Von Schlewe pożegnał dwóch zbrodniarzy, uprowadzających z sobą jego ofiarę, i czekał aż odejdą i znikną w nocnéj ciemności, potém zaś wrócił do swojego hotel.
Ale Fursch i Edward zaprowadzili uwięzionego Sandoka nad brzeg Sekwany aż do miejsca, w którém stal szoner „Rekin.“
Rudy Dzik zręcznie wskoczył na jego pokład, zarzucił na brzeg mostek, a Fursch przekonawszy się spojrzeniem, że w pobliżu nie ma nikogo, wprowadził czarnego na statek.
Sandok bardzo dobrze poczuł i poznał gdzie się znajduje, to jest nie wiedział wprawdzie, na którém miejscu Sekwany i na jakim jest okręcie — ale poznał, że dwaj zbójcy zaprowadzili go na pokład okrętu.
Wtrącili go w jakąś głęboką przestrzeń, w któréj zdołał nakoniec pozbyć się swoich więzów, ale o ucieczce nie było co myśleć: Fursch mocno zamknął zwierzchni otwór, a w małéj cuchnącéj przestrzeni nie było żadnéj drabiny.
Sandok poznał że miejsce to znajdowało się w tylnéj części szoneru, pod sterniczém kołem.
Sandok zgrzytnął zębami; tym razem zamiar jego nie powiódł się tak haniebnie, jak jeszcze nigdy. Zamiast dostać barona w swoje ręce, wpadł sam w ręce jego wspólników.