Tajemnice stolicy świata/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy służący doniósł Schlewemu, że w kilkakrotnie przechodzącym poznał niewątpliwie pana d’Epervier, wiedział zaraz, że ten d’Epervier byłby dołożył wszelkich starań ku uwięzieniu zbiega, w skutek czego nietylko baron za ułatwienie ucieczki i czynną pomoc byłby stawiony przed sądem przysięgłych, ale nadto zamek Angoulême i hrabina byliby pociągnięci do odpowiedzialności.
Należało więc cokolwiekbądź przeszkodzić temu niebezpiecznemu zamiarowi Eperviera — pojął to baron natychmiast.
Nie tracąc więc czasu na naradę z hrabiną, pośpieszył czémprędzéj do la Roquête, lecz tymczasowo miał. na oku jedyny cel przeszkodzenia téj nocy krokom pana d’Epervier.
Jakoż rzeczywiście było to najważniejsze zadanie chwili.
Wystąpieniu Eperviera zapobiegł tak usilnie i łatwo, że teraz gdy uspokojony w powozie wracał do hotelu, uśmiech tryumfu spoczywał na jego siwém, pomarszczoném obliczu.
Ale przy téj sposobności przekonał się, że Epervier może być dla niego człowiekiem niebezpiecznym, jeżeli go nie uczyni nieszkodliwym.
Von Schlewe wiedział dobrze, że tego rodzaju dobrodusznych ludzi, gdy ich sumienie nagle dręczyć zacznie, wielce obawiać się należy, bo działają na ślepo.
A oprócz tego musiał bronić zagrożonego Furscha, nietyle z powodu szlachetnéj wdzięczności za spełnione dla niego czyny, ile raczéj, że jeszcze dobrze użyć go zamyślał.
Baron wiedział bardzo dobrze, dokąd się uda Fursch, gdy mu się zamek wyda niebezpiecznym: znał dobrze schronienie obu zbrodniarzy.
Może i sam je dla nich przygotował.
Policyanci mogli ich długo szukać po wszystkich cyrkułach Paryża — byli pewni, że ich nikt nie znajdzie.
W domu jakkolwiek odosobnionym, pomimo wszelkiéj ostrożności, zawsze im groziło niebezpieczeństwo zdrady, bo policya, jak wiadomo, zawsze utrzymywała swoich sprzymierzeńców właśnie po kryjówkach — potrzeba zatém było wynaleźć bezpieczniejsze schronienie, znaleźli je na jednym szonerze, stojącym za miastem przy brzegu Sekwany.
Niewielki ten, ale bardzo przyzwoity statek, którym w razie potrzeby dopływano aż do morza i nawet na niém się utrzymywano, baron tanio najął dla Furscha i Rudego Dzika.
Nikt nie domyślał się obecności dwóch zbrodniarzy na tym zdala od zgiełku miejskiego spoczywającym szoferze, bo Fursch postarał się, aby ten stał na kotwicy w dosyć niezaludnioném miejscu Sekwany.
To tém mniéj uderzało, że w niejakiém oddaleniu, stały jeszcze na kotwicach liczne większe i mniejsze okręty.
Policya portowa nie dokonała na nich rewizyi, dla tego, że stały daleko po za miastem.
Gdy nadszedł najbliższy wieczór, baron na godzinę przed umówieniem się przybył do zamku hrabiny Ponińskiéj, dla należytego przygotowania jéj do odwiedzin i pana d’Epervier.
Właśnie podjeżdżały pod ganek liczne ekwipaże gości Leony, którzy w sali jéj zamku szukali i znajdowali rozkosze życia.
Chociaż po innych salonach usiłowano naśladować jéj widowiska, a nawet oprócz przedstawiania żywych obrazów, kopiowano także drażniące zmysły śpiewki Teressy, tudzież kankan, były to jednak dotąd tylko naśladowania, niewyrównywające oryginałowi.
W zamku Angoulême upajano się szampanem, zmysłowością, pianą pryskającą, świeżą, nieporównaną pianą — w innych zaś miejscach męty, drożdże, gruba zmysłowość, za nadto ich zamiar zdradzały.
U Leony wszystko było grzechem wyrachowanym, zalotnym, wyzywającym grzechem — ale plastycznym, poetycznie przyodzianym i osłonionym.
Kłamała tylko małemi szatańskiemi szponami i rękami ukrytemi po za firankami z brokatu, a czarować tém więcéj, im się mniéj pokazywała.
I dla tego wieczory pięknej hrabiny nie traciły nic na swojéj przyjemności, chociaż ich pustoszące tchnienie coraz się bardziéj rozprzestrzeniało i zarazę roznosić.
Leona sama nigdy się nie pokazywała, nie należała nawet nigdy do gości w salonie — podobna do szatańskiego bóztwa, z ukrycia kierowała zgubnemi przedstawieniami — była duszą wszystkiego — użyciu dodawała powabu, ale tylko kierując niém, urządzając i wymyślając.
Miała do tego talent, którego jéj piekło udzieliło.
Czuła to — wiedziała — że cel swój osiągnęła. Wykonywała władzę, była despotką — a jéj siepaczami były: użycie, grzech, czar i zmysłowość.
Panowała — z zamku rozszerzała się jéj władza coraz daléj a daléj... ona, córka owego pierwszego Napoleona, owego chciwego władzy Korsykanina, posiadała tę samą żądzę panowania, którą po nim odziedziczyła.
Nie przebierała w środkach dopięcia swojego celu — podobnie jak jéj ojciec, który swojéj ambicyi poświęcał życie milionów ludzi.
Co ją obchodziły zatracone dusze?
Siniała się szyderczo, gdy jéj o tém mówiono — śmiała się, jakby chciała powiedzieć: Czémże są dla mnie ci głupcy? Pragnę bądź co bądź panować — oni wszyscy mają być niewolnikami mojéj woli — w prochu u nóg moich tarzać się, a nogą grzbiety ich przygniatać pragnę.
Powodziło się Leonie — radowała się tém powodzeniem.
Siedziała w przymkniętéj niszy salonu, z któréj niewidziana przypatrywać się mogła przedstawieniom i gościom, z któréj wychodziła na korytarz idący po za Ułudnie urządzonemi pozostałemi niszami, altanami i grotami.
Wiemy już, że z tego ukrytego korytarza mogła zaglądać do wszystkich nisz na pozór nie dających się podpatrzyć i ukrytych.
Lubiła widzieć oddanych grzechowi w całém ich odurzeniu — bo się cieszyła — na taki widok doznawała rozkoszy — czuła przytém zaspokojenie, użycie, wstrząśnienie nerwów.
Dało się słyszeć lekkie pukanie i spłoszyło pulchną hrabinę z ottomanki, na któréj w niszy spoczywała, gdy czarowne tony do jéj uszu dochodziły.
Pukanie przestraszyło ją — jednemu tylko człowiekowi wolno było wchodzić na korytarz za niszami, był nim baron von Schlewe — on też ukłonił się i wszedł do matowo czerwonawo oświetlonéj rotundy, gdy się drzwi otworzyły.
— Jesteś pan wzruszony baronie, jakieś różowe tchnienie spoczywa na twoich policzkach, z uśmiechem poszępnęła pani z Angoulême — co słychać? Ale przypominam sobie, że wczoraj wieczorem wyjechałeś z zamku niezmiernie wzruszony?
— Niezmiernie, moja łaskawa hrabino, z pewnością niezmiernie, bo dzisiaj przybywam z gotowemi planami jako zwycięzca!
— Jak zawsze, baronie! Kiedyż to uległeś, ilekroć tylko chodziło — o roztropność i chytrość?
— Bardzoś łaskawa, moja najszanowniejsza przyjaciołko! poszepnął von Schlewe i podniósł, kłaniając się, miękką, białą rękę Leony do ust swoich — ona nie broniła mu tego — ale na jéj pulchnie pięknéj twarzy zadrgał ironiczny uśmiech.
— Któż tym razem jest tym nieszczęśliwym zwyciężonym? spytała hrabina, wskazując baronowi, aby usiadł.
— Podziwiam swobodę i spokojność mojéj łaskawczyni, powiedział siadając z odpowiedniém poruszeniem głowy — mnie się zdaje, że pani słyszałaś wczoraj w wieczór doniesienie mojego służącego?
— Co do pana d’Epervier?
— Tak jest!
— Więc, — i czémże się przerażasz z tego powodu <o mnie?
— Wielką odwagą i małą ciekawością!
— Muszę ci wyznać, kochany baronie, że ten pan d’Epervier i jego sprawy prawie mnie nie obchodzą!
— Podzielam to zdanie pani — ale tym razem sprawy jego są naszemi sprawami!
— Mniemasz pan, że ze względu na Furscha?
— Właśnie jak łaskawa pani mówisz!
— Nie wiedziałam, że ta sprawa pana d’Epervier staje się moją...
Schlewe wyglądał mniéj blady i siwy niż zawsze — śmiał się...
— Nie zważając już na moją nic nieznaczącą osobę, która w tę sprawę jest zawikłana...
— Ach, tak, przypominam sobie. Pan ocaliłeś tego człowieka.
— Nie zważając na to, powiadam, byłoby rzeczą wielce fatalną, wielce kompromitującą, moja łaskawa pani, gdyby wczoraj wieczorem była policya obsadziła zamek Angoulême, i zbiegłego więźnia z la Roquête w nim znalazła!
— A to dla czego baronie? Czyżby ów zbieg, aby się czuć bezpiecznym, nie mógłby się równie łatwo wcisnąć i do Tuileries, i dać się w cesarskim zamku schwytać policyantom?
Von Schlewe złośliwie się uśmiechnął.
— Hm — hm! Pani zapominasz, że ów Fursch wie o nas więcéj aniżeli o cesarzu!
— Przystąp pan do rzeczy — co stanowi pańskie zwycięztwo?
— Skutek jego dopiero od pani zależeć będzie, najłaskawsza przyjaciółko!
— Ach, co za galant! zaśmiała się Leona, ciekawam!
— Pan d’Epervier przybędzie tu za godzinę, aby od pani i odemnie dowiedzieć się, gdzie się Fursch znajduje, i naradzić się, jakimby go sposobem pochwycić.
— Nic na to odpowiedzieć nie umiem baronie!
— A jednak musiałem tak postępować, moja łaskaw — czyni, dla zapobieżenia temu, aby niepospolicie dla nas niebezpieczny d’Epervier zeszłéj już nocy nie poczynił kroków, mogących sprowadzić dla pani i dla mnie najgorsze następstwa! Nie ukrywajmy przed sobą dłużéj najłaskawsza hrabino, najgorszych następstw — bo Fursch nie byłby nas oszczędzał!
— Mniemasz pan, że ów d’Epervier skłoni się do zaniechania zamiaru wydania urzędnikom swojéj tajemnicy?
— To nic, dostojna przyjaciółko, on stanowczo załatwi przykrą sprawę, czego pierwéj nie obawiałem się — jeżeli tylko tego dożyje!
— Czy pana dobrze rozumiem, baronie? — D’Epervier będzie nam szkodził, zgubi nas, skoro pozna, że nie jesteśmy jego stronnikami i przyjaciółmi; strasznie nam szkodzić będzie, jeżeli jutrzejszy dzień przeżyje!
—— A więc gotów jesteś...
— Nie dopuścić tego, uzupełnił von Schlewe; nie zapominaj łaskawa pani, że mamy tylko do wyboru między nim a nami!
— Pan jesteś Mefistofil! Z jakąż szatańską spokojnością i zdecydowaniem podpisujesz i uzasadniasz wyrok! rzekła cicho i nadsłuchując spojrzawszy na stronę.
— Nazwiéj mnie pani raczéj przezornym, który nietylko myśli o sobie, lecz też swoją łaskawą i dostojną przyjaciółkę od zguby uchronić pragnie!
— A więc jest także łaskaw i troskliwy! odpowiedziała Leona, a jéj marmurowe rysy usiłowały przybrać minę pokrywającą niepokój, jaki ostatnie słowa Schlewego w niéj wywołały.
— Łaskawa pani zdajesz się być niezadowoloną ze mnie, to mnie mocno zasmuca — ale działam w najlepszym przeświadczeniu! Nie powinno przyjść do tego, aby ten d’Epervier popełnił szalony czyn wykrycia tajemnicy dotyczącéj ucieczki Furscha — nie powinno przyjść do tego aby nas zdradził — niezmierne obawiam się następstw, i dla tego mówię: musimy naczelnego inspektora z la Roquête przyjąć tu uprzejmie i zręcznie zabawić go, coś mu o Furschu powiedzieć, knuć plany — przedewszystkiém postarać się, aby nie przedsięwziął szkodzących nam kroków.
— Pan już zapewne coś postanowiłeś, drogi baronie? Uprzejmości i zabawy nie zabraknie!
— Wiem o tém najłaskawsza hrabino! Jak mogłem ośmielić się użyć tych słów? Kto wejdzie do zamku Angoulême, ma do zbytku wszystkiego o czém wspomniałem! Widzę karafkę na marmurowym stoliku — zawiera jakiś pięknie zabarwiony płyn.
— To limoniada, baronie, a na srebrnéj podstawce lód, dla chłodzenia jéj, lubię ją, bądź łaskaw nalać mi jéj trochę!
— Szczęśliwy jestem, że mogę pani usłużyć, moja najłaskawsza! poszepnął baron, i wstał, aby przystąpić do małego stolika, stojącego na boku w matowo oświetloné rotundzie. Von Schlewe wziął karafkę z różowym płynem bardzo zimnym, i napełnił jedną z ozdobnych, kosztownych, kryształowych szklanek, obok na srebrnéj tacy stojących.
Poczém podał limoniadę hrabinie.
— Dziękuję — reszta zostaje do pańskiego rozporządzenia!
Leona napiła się ze szklanki i udała, że nie widzi, jak baron ukłoniwszy się znowu przystąpił do marmurowego stolika i coś wsypał do prawie pełnéj jeszcze karafki; limoniada przez chwilę zapieniła się — ale potém znowu zupełnie była jasna.
Zbliżyły się do niszy bujające kroki, cicho otworzyła drzwi jakaś zamkowa bajadera. Piękna Miranda, złotem połyskujący motyl z czarnemi włosami i ciemnemi oczami, z miną zapytującą wytknęła zachwycającą główkę przez otwór.
Leona spojrzała ku niéj — von Schlewe powitał ją siwém okiem.
— Pan d’Epervier, zameldowała półgłosem zalotnie ładna bajadera.
— Jaki słowny! poszepnął baron.
— Wprowadź go tutaj, kochana Mirando! rozkazała hrabina.
Ładna dziewczyna znikła.
— Zdaje się, że już był w salonie, powiedział von Schlewe po cichu, w przeciągu czasu jaki mu pozostał na zrobienie tej krótkiéj uwagi, ten naczelny inspektor jest to bardzo gorliwy wielbiciel utworów mojéj łaskawczyni!
Leona zaledwie powstrzymywała wyraz swojego marmurowego oblicza — gdzie klękali arcyksiążęta i książęta, tam nic nie znaczył poklask takiego inspektora.
Ładna Miranda otworzyła drzwi obicia w niszy — na progu ukazał się z głębokim ukłonem pan d’Epervier.
Hrabina z uprzejmą miną powstała z sofy, na któréj siedziała.
Bajadera zamknęła drzwi.
— Pozwól mi, najłaskawsza hrabino, powiedział von Schlewe wstępując między nią a gościa, przedstawić ci pana d’Epervier, naczelnego inspektora z la Roquête — jest to przyjazny mi pan, o którym właśnie wspominałem pani!
— Witam pana! wymówiła Leona, a na jéj pięknej twarzy zabłysł pogodny, nieprzeparty uśmiech.
Zaślepił on, porwał Eperviera — ujrzał znowu przed sobą hrabinę bez tiulowéj sukni w zimowym ogrodzie zamku, jako wzór Zuzanny wstępującej do kąpieli.
— I mnie niezmiernie zobowiązuje wysoka gościnność pani hrabiny, wyrzekł nieco pomieszany d’Epervier — przedewszystkiém więc moje najczulsze dzięki za takie odznaczenie!
— Pragnę, abyś pan mógł jak najczęściéj u mnie szukać rozrywki! odpowiedziała z uśmiechem i pięknie ukształtowaną, białą ręką, z któréj zwieszał się szeroki rękaw koronkowy, wdzięcznie wskazała blizkie krzesła.
— Byłeś pan już w salonie? spytał von Schlewe, gdy usiedli.
— Nie mogłem oprzeć się pokusie; czarownie piękne wszystko, co się tam słyszy i widzi!
— Ale przez to już tu pana zauważano? spytał von Schlewe nieco spokojny, ale jednak nie tyle, aby to uderzało.
— Rozumiem, co pan baron chcesz powiedzieć! Pamiętałem słowa pańskie i nikt mnie nie widział, prócz świecącego złotem motyla, który na moją prośbę wprowadził mnie do jednéj z nisz, a potém tutaj.
— Wybornie drogi panie d’Epervier! Nie byłbym mianowicie w stanie zaręczyć panu, że ów zręczny a niebezpieczny człowiek nie ukrywa się w sali pod maską jakiego generała lub posła. Wiesz pan że tu w Paryżu a dworze nawet często nie jesteśmy pewni czy nie siedzimy obok jakiegoś w najgorszym rodzaju niegodziwca.
— Urząd mój niestety! aż nadto dobrze poznajomił mnie z nimi! Wyznać muszę, iż ma tę niekorzyść, iż zamiast swobody wszędzie nieufność wzbudza. To tak częste i stwierdza się nieraz tak trudnemi do uwierzenia doświadczeniami, że są towarzystwa, które odwiedzam tylko skrycie uzbrojony i w których nic do ust nie biorę.
— Czyś pan tę nieufność i tutaj z sobą przywiózł? z zimnym uśmiechem spytała Leona, patrząc na Eperviera skamieniałym wzrokiem.
— W obec kwiatów i motyli, w obec najad i dryad trzeba się tylko uzbrajać we wstrzemięźliwość! z uprzejmością odpowiedział naczelny inspektor.
— I mimo tego myślę, że pański pancerz pękł, że pańska ostrożność, niedowierzanie i uzbrojenie nic panu nie pomogły, szelmowsko zaśmiał się baron — z tego, kto go głębiéj przejrzał, djabeł w owéj chwili naśmiewał się.
— Słyszę, przerwała rozmowę Leona, że chcesz dopomagać baronowi w pozbyciu się i zabezpieczeniu od owego niewdzięcznika i niepoprawionego, nad którym i ja niestety! za długo miałam miłosierdzie — straszny to złoczyńca!
— Wierzyłem równie długo, że przynajmniej dotrzyma słowa i niezwłocznie wyjedzie z Europy, dodał von Schlewe, ale oszukał mnie!
— Dla tego to postanówmy niezwłocznie, aby go uczynić nieszkodliwym i naprawić nasze bezprawie! z zapałem na seryo powiedział d’Epervier.
— Chętnie, ale pizedewszystkiém — pozwólcie mi panowie małéj przerwy! wtrąciła Leona i poruszyła złotym dzwoneczkiem, który przed nią stał na stoliku.
Ukazała się złotem błyszcząca bajadera.
— Każ, kochana Mirando, aby nam podano szampana!
Czarująca, lekka, jak sarna tancerka miała już zniknąć i rozkaz wypełnić, gdy von Schlewe szybko podniósł rękę.
— Za pozwoleniem, powiedział uprzejmie: pan d’Epervier jest nieco cierpiący — lekarz zakazał mu używać wina!
Leona napiła się stojącéj przed nią limoniady.
— Za nadto pan jesteś łaskaw, drogi baronie. Rzeczywiście wołałbym prosić o trochę limoniady!
— Lękam się, czy pan tylko przez grzeczność nie chcesz podzielać mojego gustu! z uśmiechem rzekła Leona, gdy bajadera, jedną z kosztownych kryształowych szklanek napełniła chłodnym płynem z karafki i na srebrnéj tacy podała ją panu d’Epervier, który wypił.
— Jakże orzeźwiające, chłodne i smaczne! wyznał.
Miranda chciała napełnić drugą szklankę dla barona — ale podziękował prędko, widocznie aby piękną bajaderę jak najprędzéj wyprawić.
— Przystąpmy do rzeczy, rzekł przytłumionym głosem, gdy się drzwi zamknęły — czy mogę przełożyć mój projekt?
Leona odpowiedziała zapraszającém poruszeniem ręki.
Pan d’Epervier przyłączył się do niéj.
— A więc, uważam za najlepsze, abyśmy tego człowieka uprzątnęli, to jest abyśmy go na zachodnio-indyjski okręt wsadzili — środki i drogi po temu łatwo znajdziemy!
— Przebacz, szanowny baronie, zapominasz na ten raz, że ten Fursch pierwszym lepszym okrętem powróci?
— Już on niemłody — prócz tego dadzą się poczynić przygotowania, które mu to niepodobném uczynią.
— Ale przedewszystkiém potrzeba, abyśmy dowiedzieli się gdzie przebywa! zauważył Epervier.
— Tę wiadomość, jak już oświadczyłem panu, zawdzięczamy łaskawéj hrabinie! Fursch i kompanista znajdują się w oberży pod „Trzema liliami,” znajdującéj się w końcu Vincennes na lewo od drogi.
— I tam policya nie była?
— Zapewne być musiała, z przelotnym uśmiechem odpowiedział von Schlewe; nie zawsze się to znajduje, czego się szuka! Ta oberża ukrywa w niełatwo odkryć się dającéj izbie, złoczyńców.
D’Epervier rzucił pytające spojrzenie na Leonę.
— Tak jest, jak mówi pan baron, i wyznać muszę, że i ja wołałabym wysłanie niż wydanie sądowi.
— To życzenie rozstrzyga — odrzekł d’Epervier, i gdy mu było gorąco, napił się znowu zimnéj limoniady.
— A zatém — słuchajcie państwo! Na ten przypadek już zebrałem niejakie objaśnienia. Okręt „Rekin“ za trzy lub cztery dni odpływa z Hawru udając się do Kalkutty — ale przy ujściach Gangesu panuje pustosząca cholera, któréj ulegają prawie bez wyjątku wszystkie starsze przybywające tam osoby. „Rekin“ gotów jest zabrać tego człowieka.
— To wszystko byłoby bardzo sprzyjające! wyznał d’Epervier.
— Jutrzejszéj nocy jak najciszej musimy ująć dwóch łotrów i natychmiast ich wysłać do Hawru!
— Mówisz pan, że oberża leży odosobniona — samotna?
— Zupełnie; tam robota pójdzie nam całkiem łatwo, jeżeli będziemy mieli wieczorem w pogotowiu sześciu silnych chłopów — zamknięty powóz ja przygotuję!
— Wybornie, drogi baronie! O czasie i bliższych okolicznościach znajdziemy jeszcze czas pomówić jutro w dzień.
— Zaszczycisz mnie pan swojemi odwiedzinami — cieszę się bardzo, że będę mógł pana przyjąć — lecz dla czego pan się śpieszysz?
— Fatalne uderzenie krwi! wyznał pan d’Epervier wstając.
— Proszę, limoniada sprowadzi krew na dół, radził baron: wybornie chłodzi!
— Bardzo dobrze działa, pochwalił d’Epervier, wypróżniając szklankę; bardzo orzeźwia!
Potém ukłonił się uniżenie ulotnie podnoszącéj się hrabinie, która pozostawiła baronowi odprowadzenie gościa.
— Do widzenia, mój drogi! szepnął von Schlewe, gdy pożegnał Eperviera na terrasie.
— Około południa będę u pana, odpowiedział tamten cicho i odszedł przez park.
— Już z tego nic nie będzie! mruknął von Schlewe, patrząc za nim.
Nazajutrz rano pan d’Epervier uczuł się bardzo cierpiącym, i gdy przywołany lekarz wszedł do jego pokojów, znalazł naczelnego inspektora już nieżywego leżącego na podłodze obok fotelu.
Zaniesiono go natychmiast do łóżka, ale lekarz oświadczył, że już dla pana d’Epervier nie ma żadnego ratunku — stwierdził, że śmierć nastąpiła w skutek apopleksyi, i że zapewne pan d’Epervier nie usłuchał jego przestrogi co do wstrzymania, się od rozpalających trunków.
Lekarz mylił się, jak się to często dzieje.
Pan d’Epervier nie w skutek rozpalającego lecz chłodzącego napoju, do którego baron coś domieszał, co za nadejściem śmierci zostawia znaki podobne do skwapliwie za przyczynę skonu podawanéj apopleksyi.
W orszaku żałobnym pana d’Epervier, wielkim i okazałym, widziano także barona Schlewego w bardzo eleganckim powozie.