Tajemnice stolicy świata/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Tajemnica pana d’Epervier.

W kilka dni późniéj przybyli do Eberharda dwaj goście, których przyjął otwartemi ramionami — dwaj przyjaciele, którzy dotąd jeszcze w jego duchu w odegłéj stolicy działali. Byli to doktór Wilhelmi i Justus Von Armand.
Malarz Wildenbruch znowu był w podróży, i oświadczył Justusowi, iż najmocniéj pragnie raz jeszcze zwiedzić posiadłości księcia de Monte-Vero, i zastać tam samego Właściciela, którego mocno poważał.
Eberhard wkrótce domyślił się, że podróż Wilhelmiego i Armanda, oprócz chęci zwiedzenia Paryża, miała jeszcze inny, bardzo poważny cel, który też obaj wkrótce księciu objawili.
Ulrych cierpiący na nieuleczoną konsumpcyę, który W ostatnich czasach szukał ulgi w Palermie, przed kilku tygodniami uległ swojej powolnéj chorobie, która niegdyś tyle silnego, pełnego, mocnego człowieka, w ciągu lat kilku w nieszczęśliwy szkielet przemieniła.
— Podziękuj Bogu Eberhardzie, że go nie widziałeś, ze zachowałeś jego dawniejszy obrazi powiedział Wilhelmi — my mieliśmy bardzo smutny widok — częstokroć z zakrwawioném sercem wyznawałem sobie, gdy mu nic pomódz nie mogłem, że my lekarze jesteśmy nędzni partacze, którzy w ciemnościach macamy i mało co umiemy — ale przy nim dopiero najciężéj bolałem, że mu nic pomódz nie mogłem! Chętnie jeszcze byłby żył — aż do ostatnich dni pocieszał się nadzieją — ale potém wszystko się skończyło!
Wiadomość ta mocno zasmuciło Eberharda. Armand i Wilhelmi nie domyślali się, że blizko był ze zmarłym spokrewniony.
— I nie było mi dopuszczono, widzieć go jeszcze raz i pomówić z nim?! boleśnie powiedział książę.
— Jego ostatnia myśl, ostatnie słowo było o tobie, donosił Justus von Armand; przywozimy ci jego ostatnie pozdrowienie!
— Obawa śmierci spowodowała, że kazał mnie zawołać, a zarazem pewność śmierci, o któréj przez chwilę był przekonany, aby potém znowu nabrać nadziei wyzdrowienia, sprawiła, że zaprosił Armanda do swojego łoża, opowiadał Wilhelmi, odemnie spodziewał się ratunku — sądził, że przyjaciel więcéj potrafi niż obcy lekarze! A przecięż gorzko się zawiódł; gdy przystąpiłem do niego, widziałem już śmierć w jego rysach — krewni płakali, bo czuli, że już nie ma żadnéj rady! Przywołał do siebie naszego Justusa von Armand, aby mu poruczyć zarząd swojego majątku i objawić swoją wolę. Aż do śmierci był szlachetnym, podobnie jak ty myślącym, Eberhardzie, był godzien nazywać się twoim przyjacielem! Zostawił po sobie wielki spadek, tak, że nietylko rodzina jego żyć może bez troski, ale nawet i biedne, niezdolne już nic zapracować robotnice, mają sobie zapewnioną znaczną summę!
— Poznaję po tém mojego brata Ulricha, poszepnął książę, miał wielkie, szlachetne serce!
— Każde choćby najmniejsze jego życzenie wypełnię sam z największą troskliwością; jest to mój najświętszy obowiązek, rzekł Justus von Armand; obowiązek podwójny, gdyż twój to wysoki duch, książę Eberhardzie, temu wszystkiemu przyświeca.
— Według życzenia, jakie umierając wynurzył, ciało jego jest już w drodze z Palerma do Niemiec — bo chciał spoczywać we własnéj ojczyźnie, zakończył Wilhelmi, a spoczywać będzie błogosławiony, bo życie jego było czyste!
Eberhard zaprowadził przyjaciół do córki, a także i Marcin ośmielił się przystąpić i powitać tych panów, którzy wnet z radością postanowili jakiś czas pozostać w gościnie u księcia.
Była to dobroczynna rozrywka nietylko dla zranionéj duszy Eberharda, ale i dla Małgorzaty, mocno cierpiącéj od śmierci małego Janka.
A chociaż widzenie się z Waldemarem wywarło na niéj wrażenie przynoszące ulgę i napoiło wzniosłą ale niepewną nadzieją, jednakże boleść po stracie Janka zawsze i zawsze we łzach się wylewała.
Gwałtowna śmierć tego ulubieńca książęcego, jak się, zaraz przekonamy, sprowadziła za sobą nadto daleko sięgające następstwa.
Wypadek ten tak nieprzyjemnie dotknął cesarza, iż przez kilka tygodni nie mógł o nim zapomnieć, chociaż interesa rządowe czasami na drugi plan go odsuwały.
Głównie zajmowało go i oburzało to, że taki wypadek morderczy mógł nastąpić w jego obecności, a prefekt policyi z tego powodu miał wiele do zniesienia.
Ale sprawa przybrała jeszcze poważniejszy charakter, gdy niewątpliwie udowodniono, że mordercą był nie kto inny tylko Fursch, więzień zbiegły z la Roquête.
Ztąd wrócono jeszcze raz do wniosku, że ucieczka tego zbrodniarza, pierwsza w swoim rodzaju, dopełniona została w pośród okoliczności pokrytych mistyczną ciemnością.
Wprawdzie ścisłe śledztwo prefekta, jeszcze raz ponowione, przekonało, że więzień uciekł jako pomocnik, ale nie zdołano wyjaśnić, jakim sposobem dostarczono przebrania temu niebezpiecznemu zbrodniarzowi.
Śledztwo wykazało, że oprócz brata Furscha nikt nie wchodził do celi, a tego brata przyprowadził naczelny inspektor w la Roquête, pan d’Epervier.
Nikt więc nie wpadł na myśl, że on przyniósł odzież do celi, bo prędzéj przypuszczano wszystko, niżeli-to, że pan d’Epervier liczył się także do współwinnych, ponieważ zaszczycał się rzadkiém i rzeczywiście wielce zasłużoném zaufaniem.
Że na godzinę wyjechał z domu, nikt mu tego nie mógł brać za złe, bo naczelny inspektor nie jest przecięż sam więźniem, któremu la Roquête opuszczać nie wolno. A nawet zachował tę ostrożność, że wyszedł z domu boczném wyjściem.
Całe zatém podejrzenie padło na dozorcę Grila, który, jako biedny podrzędny officyalista, jak to często bywa, musiał pokutować za wszystko, chociaż był niewinny.
Grila osadzono w śledczém więzieniu i zrobiono mu zarzut, iż przekupiony ułatwił więźniowi ucieczkę.
Na zeznanie i zaklęcie biednego człowieka prawie nie zważano, nie miano nawet względu na opowiadanie odźwiernego, że więzień z la Roquête, zuchwale przechodząc obok sędziów, jako oprawca, przytoczył, że go pan d’Epervier bocznemi drzwiami wpuścił — jednak musiało to uderzać, że Fursch o tém wiedział.
Przypuszczano, że Gril go o tém uwiadomił, bez względu na to, iż ten niewinny daleko pierwéj opuścił więzienie niż pan d’Epervier wyjechał, nie mogąc nawet przeczuć, iż naczelny inspektor wyjedzie z domu o godzinie dziesiątéj.
Gril miał pozostawać w więzieniu, dopóki Fursch nie będzie znaleziony i dostawiony.
Biedny Gril niecierpliwie i ze spokojném sumieniem oczekiwał tego dostawienia zbiegłego zbrodniarza, który nietylko szydził z władz, bo śmiał bazgrać na wzniesioném dla niego rusztowaniu, ale nadto tak się rozzuchwalił, że zastrzelił ulubieńca księcia de Monte-Vero, właśnie kiedy był gościem u cesarza.
Lecz najrozleglejsze rozporządzenia i usiłowania policyi pozostały bez skutku — Furscha nie znaleziono. Nie trafiono nawet na ślad jego wspólnika Rudego Dzika, chociaż słudzy prawa zachęceni przyobiecanemi nagrodami, z największym trudem starali się położyć koniec zabiegom obu tych niebezpiecznych złoczyńców.
Była to hańba, że połączonym usiłowaniom nie udało się wyśledzić ich kryjówki, i groziło niebezpieczeństwo narażenia się przez to na pośmiewisko, gdy cały Paryż i cesarz czekał na skutek.
Można sobie wyobrazić, że biedny Gril wiele na tém cierpiał, bo urzędnicy wywarli na niego całą swoją wściekłość.
Badano go bez liku, i zawsze wracano, wypytywano się, obarczano najcięższemi wyrzutami za domyślne przeniewierzenie się w obowiązkach.
Gril wpadał nadaremnie w bezwładną wściekłość, pozwolił robić z sobą co chciano. Ze stoicką spokojnością powtarzał tylko zawsze, że jest niewinien i o niczém nie wie. Biedny człowiek nie mógł też nic więcéj zeznać, choćby go na śmierć męczono.
Lecz nikt mu nie wierzył.
Kto mógł myśleć, że nie on, ale właściwie pan d’Epervier był winowajcą?
Zawsze znakomity naczelny inspektor wyszedł na czysto, a dozorca musiał pokutować. Jakże często w życiu urzędniczém popełnia się taka niesprawiedliwość!
Ale pan d’Epervier, chociaż bardzo lubiał rozkosze i był już nieco przeżyły, uczuł, wyrzuty sumienia. Nie był jeszcze złym — był tylko lekkomyślnym i łatwo kochającym się. Lecz jest rzeczą doświadczoną, że lekkomyślni są zarazem dobroduszni — jedno z drugiém łatwo się brata.
Pan d’Epervier bolał nad biednym, niewinnie cierpiącym Grilem. Ale miałże go ratować, a poświęcać siebie, ogłaszając się za winnego?
To nawet dla dobrodusznego było za ciężkie zadanie.
Albo miałże powtórnie dopuścić się przekroczenia w urzędowaniu, dozwalając przy pomocy wszelkich swoich doświadczeń i uwodzeń Grilowi uciec z więzienia?
Zły czyn wywołuje, zawsze drugie nowe. Z tego tworzy się zawsze łańcuch, który winnego nakoniec bez ratunku w przepaść pociąga, i co z początku było lekkiém przekroczeniem, to w następstwie wyradza się w coraz cięższe występki.
Pan d’Epervier namyślał się i wahał. Żałował chwili urojonéj rozkoszy w zamku Angoulême, za którą kupił sobie dni i tygodnie wyrzutu. Za widok pięknéj hrabiny Leony Ponińskiéj sprowadził sobie bezsenne noce, a biednemu Grilowi wyjednał ciężkie więzienie.
Zaiste — kara nastąpiła prędko, kara sroga dla pana d’Epervier.
Dojrzało w nim postanowienie nadania innego obrotu téj sprawie; nie chciał od razu oddać się na zatracenie, ale też nie chciał także oszczędzać owego barona, który w gruncie rzeczy wszystkiemu był winien.
Ale zastanowił się nad tém, że gdy skompromituje chytrego i niewątpliwie wpływowego barona, to upadnie z nim razem — nie mógł także zataić przed sobą potęgi hrabiny Ponińskiéj.
Cóż czynić wypadało? Pan d’Epervier postanowił na własną rękę wykonać wycieczkę na Furscha i jego wspólnika, a był to dosyć wytrawny prawnik.
Niewątpliwą było rzeczą, że dwaj zbrodniarze przebywali w Paryżu, bo gdzież indziéj byli bezpieczniejsi, niż w niezliczonych ulicach i domach téj Sodomy? Ale wątpił bardzo pan d’Epervier, aby ich należało szukać w kryjówkach i osławionych domach.
Poznał Furscha jako wielce doświadczonego zbrodniarza i nie przypisywał mu takiéj nieostrożności i głupoty.
Do prywatnych rodzin zapewne nigdzie nie miał wstępu: raczéj przypuszczać należało, iż gdzieś w klasztorze pod płaszczykiem dobrze udanéj obłudy znalazł schronienie.
W każdym razie, mówił sobie naczelny inspektor z la Roquête, zawsze jeszcze pozostawał w stosunkach z baronem von Schlewe i przez niego mógł najłatwiéj gdzieś istnieć.
Tajemnica ta mocno ciężyła pąnu d’Epervier — chciał nie gubiąc wprost siebie samego, pozbyć się jéj i wszystko naprawić.
Lecz komuż miał i mógł się zwierzyć?
Gdyby swoją tajemnicę, to co się stało, mógł powierzyć jakiemu człowiekowi, byłby wolny jak ptak.
Musiał więc w tak krytyczném położeniu być sam swoim sługą i poufnikiem.
Chętnie byłby tę pracę opłacił innemu, chętnie byłby ofiarował znaczną summę, aby się wywiedzieć i zbadać, jakie ma stosunki baron von Schlewe — ale to się nie dało uskutecznić.
Pan d’Epervier pojął jasno, że mą tylko jedną drogę do śledzenia miejsca pobytu więźnia z la Roquête, a mianowicie sam powinien podjąć się roli szpiega.
Postanowił zatém odegrać tę rolę, i wieczorem wyszedł z domu, udając się do hotelu Schlewego.
Ale przekonał się, że rzecz miała swoje trudności.
Nietylko że go utrudzało i nudziło wyczekiwanie na ulicy, póki baronowi nie podoba się wyjechać z hotelu; ale z powodu wielkiego oświetlenia obawiał się, aby go wnet służba nie postrzegła, zachowywał wszelką możliwą ostrożność. Poznał to z téj przyczyny, że zawsze wprzód nim baron opuścił hotel, służba przeglądała ulicę, a sam von Schlewe bacznie siwemi oczkami mierzył każdego, kto mu się zdał podejrzanym.
Atoli pan d’Epervier nie zaniechał tak prędko raz ułożonego planu.
Naprzeciwko hotelu Schlewego znajdowała się kawiarnia, co stanowiło bardzo sprzyjającą miejscowość.
Naczelny inspektor bywał w téj kawiarni co wieczór, pił likier i uważał na hotel.
Dwa razy jeździł już fiakrem za powozem barona, który zawsze udawał się w kierunku zamku Angoulême.
Trzeciego wieczoru postanowił pan d’Epervier, potajemnie czekać przy zamku i przyglądać się temu co się, przed nim dziać będzie.
Wytrwałość jego miała być uwieńczona pomyślnym skutkiem.
Nie poszedł do kawiarni, lecz pojechał wprost da zamku, w którego okolicy wysiadł i niepostrzeżony wszedł do parku.
Przybywali tam rozmaici goście, po większéj części bardzo znakomici panowie, i wysiadali pod gankiem.
D’Epervier uważał na wszystko, okryty wieczornym cieniem, wpośród kilku z boku stojących drzew.
Ponieważ już było ciemno, gdy zamierzał wyjść z ukrycia, zbliżył się do wjazdu jeszcze jeden ekwipaż.
— Miałżeby to być ekwipaż barona? mruczał niecierpliwie oczekujący, i pochylił się naprzód, aby lepiéj mógł widzieć — przez wszystkich świętych, tak jest — zbliża się ku przodowi parku — ale co to znaczy? — nie podjeżdża pod ganek?
D’Epervier widział, że powóz barona cicho po żwirze toczy się i przejeżdża przed zamkiem, aby opóźnionych gości wysadzić w tylnéj stronie jego.
W każdym razie była to rzecz dziwna!
Pan d’Epervier przeto wyszedł ze swojego ochronnego miejsca i udał się za powozem — ale tak był tém gorliwie zajęty, że nie zachował potrzebnéj ostrożności, i aby lepiéj widzieć, zbliżył się do terrasu, przy którym stanął powóz barona.
Teraz był oświetlony, nie zakrywał go cień drzew, wysiadający zatem mogli go tak dobrze widzieć jak on ich, chociaż usiłował ukryć swoją postać za jednym z szerokich postumentów, otaczających u spodu bluszczem obrosłą galeryę.
Służący otworzył drzwiczki ekwipażu. Von Schlewe wysiadł z niego pierwszy i zaraz wszedł do zamku bocznemi drzwiami — po nim zaś wysiadł z powozu jakiś ciemnym płaszczem okryty człowiek, w którym d’Epervier niewątpliwie poznał poszukiwanego.
A tak Furscha skrycie przechowywano w zamku Angoulême — może nawet przeciw albo i bez wiedzy hrabiny.
Rzeczywiście było to najlepsze ukrycie, bo nikt nie domyślał się obecności więźnia z la Roquête w tym domu, w którym dla rozrywki bywały tylko najznakomitsze osoby.
D’Epervier nie mógł się wstrzymać od mocnego wyciągnięcia szyi, aby się dostatecznie przekonać,! przez to wydał się przed uważnym sługą barona; gdy naczelny inspektor szybko wracał do Paryża, ów jak najprędzéj uwiadomił swojego pana o tém co zauważył.
Zaledwie więc pan d’Epervier wrócił do la Roquête, dla przedsięwzięcia kroków, gdy mu zameldowano przybycie jakiegoś pana, który niezwłocznie z nim mówić pragnie.
Naczelny inspektor niedomyślający się, aby go baron już miał odwiedzić, odpowiedział odźwiernemu, że o tak późnéj godzinie mówić z nim nie można.
Ale odźwierny wrócił jeszcze raz z doniesieniem, że pan ten nie odszedł, ale wręczył mu swoją wizytową kartę.
D’Epervier wyczytał na niéj nazwisko von Schlewe, i nim znalazł dostateczny powód do odmówienia, nieprzyjemny gość ukazał się na progu.
Baron von Schlewe wyglądał nieco wzburzony. Pomarszczona jego twarz była bardzo blada, otarł pot z czoła, a siwe jego oczy znowu przybrały zezowate spojrzenie, zawsze świadczące, że baron był niespokojny.
— Przebacz, drogi panie d’Epervier, zawołał, podając zdziwionemu chude palce odziane w nienaganne rę kawiczki: po tysiąc razy proszę, przebacz, że przeszkadzam o tak późnéj godzinie.
Von Schlewe przerwał sobie i pytająco spojrzał na odźwiernego, który jeszcze stał w pokoju.
— Zamierzam wyjechać, panie baronie, chłodno powiedział naczelnik więzienia, nie zważając na spojrzenie Schlewego: niech mój powóz czeka na dole!
Odźwierny ukłonił się i wyszedł.
Von Schlewe czekał, aż się drzwi zamknęły i portyera, potém porywczo przystąpił do d’Eperviera.
— Przybywam śpiesznie i tak późno, aby szanownego pana ustrzedz od pośpiechu, któryby pana szyję kosztował. Chciałeś pan jechać do prefekta policyi.
— A gdyby i tak było, panie baronie?
— To byłoby nieszczęściem — nie, więcéj niż nieszczęściem — to byłaby śmierć pańska!
— Pan mówisz zagadkowo, panie baronie!
— Pozwól mi pan pierwéj tchu nabrać! Byłeś pan w zamku Angoulême?
— Być może — słucham daléj!
— Ujrzałeś pan tam — von Schlewe następujące słowa wymówił bardzo cicho — więźnia z la Roquête?
— Także być może — cóż daléj?
— Chciałeś pan przedsięwziąć kroki ku uwięzienia go na nowo?
— Jak pan dobrze umiesz zgadywać, baronie! Nasza niedawna umowa jest z obu stron dotrzymana?
— Dotrzymana, ale jeszcze niezapomniana!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Że przypłaciłbyś pan własną głową, gdybyś teraz więźnia na nowo chciał wydać prawu.
— Nie jestem bojaźliwym, panie baronie! Mogę więc zezwolić na wszelki zamach na mnie.
— Otóż mój domysł sprawdził się, moja obawa uzasadniona! zawołał wielce rozdrażniony von Schlewe. Słuchaj mnie pan, drogi panie d’Epervier! nie sądź, że mną powoduje osobisty interes. Niedawna umowa dotrzymana już ubiegła, ale zapominasz pan, że obaj przez nią niestety! wydaliśmy się na zawsze owemu Furschowi w ręce!
— Co do mnie, nie wierzę temu! Gotów jestem dopuścić do wszystkiego! z lodowatą spokojnością odparł naczelny inspektor.
— Zaklinam cię drogi panie d’Epervier, przez wzgląd na siebie samego nie próbuj. Mówiono mi właśnie, że ten Fursch gotów w takim razie nas obu wydać sprawiedliwości — pomyśl pan, nas obu!
— Zapewne ów Fursch sam się panu z tém zwierzył?
— No, zgadłeś pan — tak jest!
— Rzeczywiście dobre źródło, z nieco szyderczym uśmiechem zauważył naczelny inspektor; mimo tego, ponieważ raz dałem się uwieść i zapomnieć obowiązku, teraz nie powinienem wahać się naprawić pośpiechu!
— Pan gubisz siebie i mnie.
D’Epervier wzruszył ramionami.
— Jeszcze czas możesz pan powziąć postanowienie i przygotowania! powiedział zimno.
— Ależ posłuchaj mnie pan tylko! Byłby to krok przedwczesny, bez żadnego celu! Pan może myślisz, że ów Fursch znajduje się jeszcze w zamku Angoulême?
D’Epervier dopiero teraz uczuł, że popełnił nieprzebaczony błąd przez to, iż nie kazał natychmiast dostatecznie obsadzić zamku. Rzeczywiście byłoby to napotkało największe trudności i przeszkody, a prócz tego wina jego nie była tak wielka, bo nie uważał, iż obecność jego postrzeżono.
Von Schlewe poznawszy zaraz, że jego słowa wywarły wrażenie, mówił daléj:
— Chcesz pan uwięzić Furscha w zamku, ale zapominasz szanowny panie d’Epervier, że gdy my tu rozmawiamy, on od odawna już wyniósł się ztamtąd. Krokami swojemi zatém nic nie dopniesz, a siebie samego wtrącisz w podwójny kłopot, który cię bez ratunku zgubi!
— Chociaż czuję, że pan masz słuszność, pragnę jednak dowiedzieć się od pana, na czém zależy ten podwójny kłopot? nieco ponuro powiedział naczelny inspektor, bo widział, że go chytrze oszukano. Pan z jednéj strony mniemasz o mojéj winie, którą panu z powodu ucieczki zawdzięczam?
— Z jednéj strony — tak jest, drogi panie d’Epervier; ale z drugiéj mianowicie zemstę samego człowieka, który się niczego nie lęka i w takim razie zaprzysiągł panu śmierć. Jest to okropny człowiek! Jestem w tém samém położeniu, w tém samém co pan straszliwém niebezpieczeństwie — zważ pan zatém zamiar, jaki mnie tu sprowadza!
— Ale jeżeli mnie wszystko nie myli, pan i teraz przyczyniasz się do ukrywania zbrodniarza?
— Na miłość bozką, czyżem nie zmuszony? Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w świecie, bo ten niegodziwy Fursch na to tylko używa przysługi, jaką mu wyświadczyłem, aby mnie napiętnować i zmusić do czynienia wszystkiego czego żąda, gdyż mi grozi, że wyda i mnie i pana, drogi panie d’Epervier. Cóż sobie robi taki szubienicznik z tego że nas zgubi? Jest to najniebezpieczniejszy człowiek, jakiego ziemia nosi, a ja najnieszczęśliwszy, dopóki się nie wyrwę ze szponów tego okrutnika!
Baron wypowiedział te słowa z tak naturalną trwogą i tak wzruszonym głosem, że d’Epervier nie mógł się wstrzymać od uwierzenia jego opowiadaniu, tém bardziéj, że brzmiało bardzo naturalnie.
— Więc pan dla tego tylko ukryłeś i broniłeś złoczyńcy, że obawiałeś się jego zemsty? spytał.
— Rzeczywiście! naturalnie, mój jedyny panie d’Epervier! zawołał von Schlewe, ściskając rękę Eperviera aby swoim słowom dodać wartości.
Przychodzę tu przeciąż dla zasiągnięcia pańskiej rady, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się od tego okropnego człowieka? Żałuję mojéj dawniejszéj dobroduszności, w którą pana wplątałem jak najgłębiéj. Ale to się już stało i pozostaje nam tylko połączyć się i wspólne mi siłami uczynić tego człowieka nieszkodliwym.
— A wiesz pan dokąd się udał?
— Nie, drogi panie d’Epervier; nie miałem czasu dowiedzieć się o tém, bo niezwłocznie tu pośpieszyłem,, aby przeszkodzić najgorszéj rzeczy. Pomyśl pan tylko, gdybyś nas obu bezpotrzebnie był wydał prawu — ach, to okropna myśl! A wszystko przez niewczesną dobroduszność! Daj mi pan na to rękę, że mi nie odmówisz pomocy w uwolnieniu się od tego okropnego człowieka; daj mi pan słowo honoru, że potajemnie i ostrożnie razem obmyślimy właściwe środki do uczynienia nieszkodliwym tego nędznika.
Głos Schlewego zdradzał wielką trwogę — drżał.
— Chętnie, powiedział d’Epervier, kładąc swoją dłoń w dłoni barona; nie wiedziałem jaki jest stan rzeczy! Teraz mi pan wszystko objaśniłeś, wierzę że pańskie troski są usprawiedliwione. Mogliśmy byli obaj ich sobie oszczędzić. Masz pan już jaki plan?
— W drodze przyszła mi myśl — bojaźń mi ją podszepnęła. Wyjeżdżając tu z zamku, znalazłem jeszcze sposobność skłonienia hrabiny Ponińskiéj, aby usiłowała dowiedzieć się od Furscha, dokąd się udaje, bo dla mnie było to niepodobieństwem?
— Hrabina — miewa także stosunki ze zbrodniarzem? spytał zdziwiony d’Epervier, bo wyrażenie się barona kazało domniemywać się poufałości.
— Zdaje mi się, że panu kiedyś wspominałem, drogi Panie d’Epervier, że idzie tu o pewną rodzinną tajemnicę — ten Fursch był kiedyś bardzo porządnym człowiekiem, kancelistą, hrabina zna go jeszcze z owego czasu!
— I pan mniemasz, że zwierzył się téj pięknéj kobiecie z tém dokąd się udaje?
— Nie wątpię o tém — ale aby się nawet tego dowiedzieć, musimy postępować z największą ostrożnością; pan nie uwierzysz jak niebezpieczny, mściwy i przebiegły jest ten Fursch!
— Wierzę panu, a jednak nie boję się go tyle co pan! odrzekł pan d’Epervier.
— Tém lepiéj! Jeżeli uda się nam uwięzić podstępem, wtedy uwolnimy się od kłopotów, których niestety! moją dobrodusznością znowu przysporzyłem. Zjedz się pan zemną jutro wieczorem w zamku Angoulême, drogi panie d’Epervier!
— W zamku Angoulême? powtórzył naczelny inspektor z pewną przyjemnością.
— Zasięgniemy rady hrabiny, kobiety równie roztropnéj jak pięknéj — ale gdy się tam spotkamy, pamiętajmy o jak największéj ostrożności — nikt o tém nie powinien wiedzieć! Słyszysz drogi panie d’Epervier? Nikt!
— Zgadzam się — spotkanie nasze nastąpi zupełnie potajemnie!
— Nie przyjeżdżaj pan nawet swoim powozem, lepiéj weź pan dorożkę!
— Tak też zrobię! O ktôréj godzinie będziesz mnie oczekiwał baronie?
— Zdaje mi się, że najstosowniéj około dziesiątéj wieczorem. Będziesz pan widział nieco przedstawienia, sam nie będąc widzianym.
— O, pan jesteś nadzwyczaj łaskaw i uprzejmy!
— Proszę, proszę, kochany panie d’Epervier, poszepnął von Śchlewe, ściskając mu rękę z zobowiązującym uśmiechem — naradzimy się z hrabiną przy szklaneczce wina!
— Winu dajmy pokój, od kilku dni cierpię na dosyć silne uderzenia krwi!
— Ach — i nie radziłeś się pan lekarza?
— Powiedział mi właśnie, że dla uniknienia apopleksji powinienem się wstrzymać od wszelkich rozpalających napojów!
— Dobrze, drogi panie d’Epervier! Do widzenia jutro wieczorem. w czarodziejskim zamku przy. lasku Bulońskim! Odchodzę od pana z przyjemną myślą, iż przekonałem pana, że najlepiéj wyjdziemy działając razem bardzo ostrożnie — zaręczam, że mi pan niedowierzałeś?
— Coś podobnego było w rzeczy saméj — proszę po tysiąc razy o przebaczenie!
Von Schlewe uśmiechnął się uprzejmie.
— Szczęśliwy jestem, że pana nawróciłem, rzekł żegnając się — bywaj pan zdrów, panie d’Epervier!
Naczelny inspektor odprowadził, barona aż do powozu czekającego na ulicy la Roquête, i zupełnie był przekonany o szczerości zamiaru Schlewego.
Ten baron był to zręczny komedyant.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.