Tajemnice stolicy świata/Tom IV/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Anioł Dusiciel.

Marcin niecierpliwie oczekiwał dnia, w którym Sandok dotrzyma swojéj obietnicy.
— W ciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona albo Sandok utonie w Sekwanie! powiedział, a Marcin polegał nieco na słowach czarnego, od czasu jak sié zręcznie sprawił z wiadomymi listami.
Historyę o aniele dusicielu niejasno pojmował, i powiedział sobie, że jeżeli Sandok polegać będzie na bajkach i upiorach, to baron zapewne dłużéj żyć będzie, niż wcale jeszcze nie stary a dosyć silny murzyn, mający tak pełne członki jak pulchna dziewczyna. Lecz spodziewał się, że Sandok nie jest tyle nierozsądnym, i wszystko tak urządzi, iż baron jednego pięknego dnia karę należną otrzyma.
Przy pierwszéj sposobności nie mógł wytrzymać i wieczorem w parku rzekł do murzyna:
— Bracie Sandoku! Jak stoi rzecz między tym bezbożnikiem a tobą?
— O! dobrze sterniku Marcinie, bardzo dobrze, szepnął czarny. Sandok poczekać jeszcze dobry czas, aby schwytać barona! Nie śpieszyć się sterniku Marcinie, lepiéj na pewno barona złapać w sidła!
— Prawda — nie prędzej ściągać mostek, aż wszyscy przejdą z pokładu na pokład! Ale — powiedz-no, bracie Sandoku — czy zaniechałeś już historyi z aniołem dusicielem?
— O! wcale nie, dobrze się nad nią namyślam — jest bardzo ładnie z aniołem dusicielem w pokoju w zamku!
— Daję ci na to słowo marynarza, że ta historya ma w sobie coś niepojętego, bracie Sandoku! Djabeł teraz już nie spaceruje po ziemi jak dawniéj, i nie skręca od czasu do czasu karków temu lub drugiemu ze swoich przyjaciół — a i z upiorami także można żyć w zgodzie!
— Sternik Marcin nie wierzyć? O, sternik Marcin dzisiaj wieczór zemną pójdź i spróbować!
— Niech pioruny zatrzasną — co ty sobie myślisz?
— Sternik Marcin położyć się pod anioła dusiciela, jak on zechce skręcić kark dobremu sternikowi Marcinowi!
— Chciałbym raz widzieć to cudo — ale narażać karku na próbę, wcale nie mam ochoty.
— O! sternik Marcin nie wierzyć w anioła dusiciela, dla tego spróbować!
— Rozumiem już co myślisz, żartował sobie olbrzymi sternik; ale wołałbym, abyś ty sam położył się tam, a mnie tylko patrzeć pozwolił?
— O! sterniku Marcinie, Sandok wierzyć w anioła dusiciela, nie potrzebować kłaść się pod niego — Marcin dobrze radzić! śmiał się z cicha czarny.
— Chciałbym raz widzieć tego anioła dusiciela, ale to nie tak łatwo!
— O, bardzo łatwo — sternik Marcin i Sandok brać konie i pojechać teraz do St.-Cloud. Moro chętnie przyjmie gości — a jutro rano będziemy obaj znowu tu w pałacu.
— Hm, mówił namyślając się sternik „Germanii“ — więc przecięż obaj powrócimy?
— O, Marcin bać się?
— Nie — ale pan Eberhard może nas jutro potrzebować.
— Ach, tak — Sandok rozumieć! Jutro rano znowu obaj tu w pałacu — z zamku tutaj trzy godziny jazdy na rączym koniu.
— Zegary zapowiadają właśnie ósmą wieczorną — o tym czasie już prawie nie ma służby — niech i tak będzie, bracie Sandoku, przyprowadź parę dobrych wierzchowców, zaraz ci służę.
Czarnego bardzo ucieszyło postanowienie Marcina, pośpieszył więc do stajni, w chwili gdy sternik poszedł do pałacu obaczyć, czy jeszcze on i Sandok nie są do usług potrzebni.
Wszystko sprzyjało ich nocnéj wycieczce.
Książę pracował i nie miał już żadnych rozkazów dla Marcina i czarnego — pozwolił też chętnie na ich nocną przejażdżkę.
Sandok prędko osiodłał dwa wyborne wierzchowce i czekał sternika na ulicy.
Śmiał się półgłosem, gdy sternik nie bardzo zgrabnie wsiadał na konia, i jak zwykle marynarze, siedział na siodle bardzo naprzód pochylony.
— Oho, czarny, co ty sobie tak pozwalasz? gniewał się Marcin, niby żartem, niby seryo — bądźże tu dobrym dlatego murzyńskiego motłochu! Niech pioruny trzasną — czy sternik Marcin siedzi prosto, czy krzywo, to dla ciebie czarny powinno być wszystko jedno.
— Bracie Sandoku, mówi się.
— Mniejsza o to, bracie Sandoku — dla ciebie sternik Marcin, prosty lub krzywy, leżący i stojący, to osoba godna Szacunku.
— Tak też jest — tak jest! poprawił się czarny, i jechał z mruczącym Marcinem po wieczornych ulicach.
Udali się najkrótszą drogą przez przedmieścia, pragnąc dostać się do lasku Bulońskiego, a potém na drogę do St.-Cloud.
Gdy przejeżdżali obok zamku Angoulême, widzieli, że wszystkie jego okna były oświetlone.
— Zabawa i tańce u hrabiny — o! pięknie w zamku czerwonym, bardzo pięknie!
— Tam pewno baron znowu się rozkoszuje i przez lornetę pięknym dziewczętom przypatruje, choć siwieje i zęby mu kłapią!
— O! prawda, sterniku Marcinie — stary łapacz dziewcząt, baron lubi każdą ładną nóżkę i kolanko!
Marcin musiał się śmiać z czarnego.
— Zdaje mi się, że masz słuszność — on lubi wszystko co widzi!
— Baron lubi każde nagie ramię i łono, nie patrzeć na twarz, ani pytać do kogo piękne ramię należy! Baron nie jak człowiek, ale jak zwierz. O! Sandok z tego korzystać, Sandok Marcinie cudów dożyje!
Czarny chytrze się uśmiechała dostawszy się na drogę do St.-Cloud, jechał prędko obok muskularnego i ciężkiego sternika.
Noc była jasna, księżycowa. W dzień było nadzwyczaj gorąco, tak, że dwaj jadący z wielką przyjemnością napawali się chłodném powietrzem.
Na ulicach i uliczkach Paryża było duszno i cuchną, co — tu za miastem powietrze było orzeźwiające.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy dwaj jeźdźcy przebywali miasteczko, i jak najprędzój zdążali do letniego zamku, spoglądąjącego na nich z dalekiego wzgórza.
Nie rezydował w nim nikt z cesarskiego dworu, prócz marszałka i służby, którzy zimą i latem byli tam obecni.
Do téj służby należał także i Moro, czarny, z którym Sandok zabrał znajomość z powodu polowania, a jak łatwo pojąć, dwaj murzyni weszli z sobą w bardzo poufały stosunek.
Jakkolwiek należeli do różnych pokoleń, z których ich porwano, łatwo się jednak za pomocą rodzinnéj mowy porozumieli, i przez dwie noce wiele się nagadali o swojej dalekiéj ojczyźnie.
Chociaż obu dobrze się powodziło, a z ust Sandoka nie wyszło nigdy słowo tęsknoty do domu, jednakże między sobą zwierzyli się z zamiarem zwiedzenia choć raz jeszcze swojéj ojczyzny.
Aby do niéj wrócić na zawsze, Sandok nigdy byłby się do téj chwili nie przyzwyczaił, bo pana Eberharda i Marcina, słowem wszystkich bardzo kochał i dobrze mu się powodziło — ale łatwo pojąć, obudził się pewny rodzaj tęsknoty, gdy z Morem o swojéj dawnéj ojczyźnie rozmawiał.
Sandok cieszył się, że téj nocy tak niespodzianie obaczy swojego czarnego brata, który mu wyjawił wszystkie tajemnice zamku — a między innemi tajemnicę anioła dusiciela — chociaż stary marszałek surowo zabronił Wspominać o téj, jak nazywał, nierozsądnéj gawędzie.
Wspomniony pokój stał bez użytku, tymczasem cała dziwna sprawa była odroczona. Stary jegomość przy schyłku życia nie chciał się zajmować takiemi szatańskiemi rzeczami, chociaż go to zadziwiało, że ilekroć ktokolwiek w tym pokoju spał, tylekroć w zamku był trup.
Rozkazał więc, aby tego pokoju nieużywane.
Ale rozkaz ten był prawie niepotrzebny, bo z całéj służby zamkowéj nikt nie dałby się namówić na przenocowanie w tym pokoju, a każdy wołałby raczéj sam na najsroższém zimnie pod gołém niebem noc przepędzić, aniżeli na miękkiém łożu pod bujającym aniołem.
Owszem, słudzy starego zamku, prawie do szaleństwa, jak to zwykle bywa, obawiali się upiorów, i żaden z nich nie śmiał przechowywać u siebie klucza od tego pokoju, i ten klucz przechodził z rąk kamerdynerów do rąk lokajów, ci zaś go wkrótce wcisnęli innym sługom aż nakoniec dostał się do czarnego Moro, który go nie miał komu oddać i zatrzymać musiał.
Moro też nie brał téj rzeczy z tak złéj strony.
Cóż mu mógł klucz zaszkodzić, skoro go nie używał? A używać go nie chciał.
Wprawdzie często napadała go ciekawość, ale albo zakaz albo bojaźń zawsze go dotąd przejmowały wtedy nawet, gdy już drzwi otworzył i wszedł do tejemniczego, wilgocią tchnącego pokoju, leżącego na samym dole i szczególniejszym wypadkiem nie mającego okien.
Znajdowały się w nim tylko dwa otwory w kątach, dla przewietrzenia. Oświetlał go tylko ścienny lichtarz.
Jakkolwiek z pozoru okoliczność ta uderza, nie należy jednak jéj się dziwić, zauważywszy, że w zamkach nie tylko sypialnie, lecz i sale bankietowe często nie miewały okien, aby w nich zawsze zastać można było sztuczną noc, którą usuwano według upodobania licznemi lichtarzami, dopóki chciano.
A starożytny też był zamek St.-Cloud, jak to widzieliśmy, według rozmaitego smaku i woli odnawiani zmieniany i przyozdabiany.
Co właściwie zaszło w pokoju z bujającym aniołem, co go tak strasznym uczyniło, nikt nie umiał objaśnić bo wszyscy, którzy kilka nocy pod aniołem spędzili, zachowali jéj tajemnicę i bez wykrycia umierali.
Wprawdzie opowiadano sobie najdziwaczniejsze i najokropniejsze rozmaitego rodzaju historye, ale wszystk0 polegało tylko na domysłach.
We wszystkich tych tajemniczych historyach grał rolę unoszący się piękny anioł, i wszyscy doszli do przekonania, że on w godzinie duchów zstępował i zasypiających pod nim dusił, bo wszyscy — a pomiędzy nimi pięciu czy sześciu w rozmaitych kilkoletnich przerwach — przy towarzyszeniu tych samych nagłych oznak i zjawisk poumierali, lekarze zaś zawsze kiwając głowami mówili o sercowéj apopleksyi i innych podobnych rzeczach.
Nie ulegało żadnéj wątpliwości, że w tém wszystkiém tkwi jakiś dotąd niewyjaśniony powód, jakaś przynosząca śmierć tajemnica — nikt dotąd nie odważył się, od czasu ostatniego trupa, wejść do pokoju i rzecz całą zbadać.
Stary marszałek dworu nie chciał tego czynić, a starzejący się słudzy kontenci byli, że tego czynić nie potrzebowali.
Sam nawet Moro prawie już nie myślał o aniele dusicielu, ale przypadkiem szukając wtedy pomieszczenia dla Sandoka, przechodził koło tego pokoju i swojemu czarnemu bratu przytém opowiedział szczególną historyę tego unikanego miejsca.
Gdy Marcin i Sandok przybyli do wjazdu w murze, przywiązali konie i bez przeszkody weszli na dziedziniec.
Ponieważ cesarz nie bawił w zamku, nigdzie więc nie było ani posterunków ani straży.
Zdawało się, że w zamku wszyscy już spoczywają snem głębokim.
Marcin przeto nie chciał iść daléj — ale Sandok był śmielszy — wiedział gdzie sypia Moro i zapragnął zbudzić go.
— Sterniku Marcinie, poszepnął wiodąc go za sobą po liściastych aleach parku: bardzo dobrze, że wszystko śpi, bardzo dobrze — możemy bez przeszkody do anioła dusiciela, Moro zaprowadzi!
— Mogą nas wziąć za złodziejów! mruknął Marcin.
— O, nie turbujcie się, nikt nas nie weźmie za złodziejów — tu w zamku wielka spokojność, mogą myszy po stołach biegać, mogą robić co chcą, sterniku Marcinie! Gubernator zamku stary, bardzo stary, lokaje także starzy, słudzy starzy, śpią dobrze i pozwalają chodzić każdemu kto chce!
— Tak — no, chodźmy raz obaczyć ten pokój! Muszę ci wyznać, bracie Sandoku, że przeklęcie ciekawy jestem téj twojéj tajemnicy!
— Nie tajemnicy Sandoka, ale tajemnicy zamku — w zamku każdy wie o śmiertelnym pokoju! szepnął czarny, gdy z Marcinem zbliżał się do bocznego lewego skrzydła zamku.
Stanął w rogu i słuchał, ale nic więcéj nie ruszało się na rozległym dziedzińcu zamkowym nic, w dali przy stajniach.
Marcin chciał właśnie zrobić uwagę, że w tém cokolwiek odosobnioném skrzydle, u dołu pod murem, szczególnie czuć się daje, ale nie zdążył, bo Sandok w téj chwili podsunął się do jednego okna prawie w samym rogu bocznego skrzydła i lekko zapukał w szybę.
Była to właśnie sypialnia Mora, który się w niéj znajdował.
— Moro spać mocno, poszepnął Sandok; stracić zupełnie w zamku swój murzyński słuch!
— Zapukaj jeszcze raz, to się obudzi!
Sandok uczynił to, i teraz coś na prawdę poruszyło się w izbie.
W kilka sekund późniéj ukazała się przy szybach czarna głowa, któréj obecność wskazywały tylko białka szukające przewracanych oczu.
To Moro ukazał się w oknie. Wyglądał nieco niższy niż Sandok, i nie tyle barczysty, ale przytém bardzo proporcjonalnie zbudowany.
Miał krótki, wełnisty włos, mocno wywrócone usta, szeroki nos oraz jak Sandok i prawie wszyscy murzyni, był bez żadnego zarostu.
Otworzył okno i poznał dopiero czarnego brata, który zewnątrz stał z drugim obcym.
— Moro iść, szepnął, i znikł z przed okna, a po kilku chwilach ukazał się w cicho otwartych drzwiach bocznego skrzydła.
Moro miał na sobie pstrą koszulę i ciemne krótkie spodnie, więcéj nic.
Niesłyszany od nikogo, szedł na żwirową drogę.
— He Moro, szepnął Sandok: sternik Marcin, który nazywa Sandoka bratem.
— O! bratem nazywa, bardzo dobrze, pochwalił Moro i podał obie czarne ręce tak późno przybyłym gościom; bardzo dobrze!
— Sternik Marcin nie wierzyć w anioła śmierci i chcieć obaczyć zły pokój tu na dole! mówił daléj Sandok.
— Jeżeli to wam nie zrobi żadnych ambarasów i nieprzyjemności — dodał Marcin.
— Nic nie szkodzi, poszepnął Moro, bardzo ruchliwy i zwinny: możecie widzieć pokój zmarłych, Moro ma klucz i może zaprowadzić!
— Czy nam nikt nie przeszkodzi?
— Do tego skrzydła nic przyjdzie żaden człowiek, tam gdzie jest anioł śmierci i gdzie tylko Moro sypia!
— A wy nie boicie się anioła?
— O nie! Moro nie bać się! Anioł zamknięty w pokoju i nie wychodzi z niego — ani się ruszy z miejsca, czeka na ofiarę, ale jéj nie szuka!
— Hm! uśmiechając się pomruknął Marcin: wasz anioł musi być dziwnie święty!
— Sternik Marcin nie chce wierzyć! objaśnił Sandok czarnemu bratu, który mocno ucieszony odwiedzinami Sandoka śmiał się pokazując zęby z kości słoniowéj.
— Uwierzy, o to się nie boję, odpowiedział Moro; dawniéj także nie wierzyłem, ale uciekłem gdy anioł ożył i zstąpił na ziemię!
— Niech pioruny zatrzasną! skończcież z temi czarodziejskiemi historyami i zaprowadźcie mnie przecię!
Sandok śmiał się do upadłego — cieszył się, że mógł raz okazać sternikowi Marcinowi, iż ma słuszność.
— Sandok powiedział, poszepnął, że w ciągu roku albo anioł udusi barona, albo Sandok utonie w Sekwanie!
— Gdzie są konie? spytał Moro, który jako wszyscy czarni, o wszystkiém myślał.
— Tam przywiązane stoją? odrzekł Marcin.
— Bardzo dobrze, chodźcie! szepnął czarny i skinął.
I poszedł naprzód, nic nie mówiąc, ku drzwiom niezamieszkanego prawie, jak powiadał, zamkowego skrzydła.
Otworzył drzwi po cichu, wprawną, ręką, i unikając ich zdradzieckiego skrzypnięcia, przytrzymywał je mocno, póki Marcin i Sandok nie weszli w korytarz.
Dopiero potém zamknął je.
W tym korytarzu było bardzo ciemno. Moro więc poszepnął gościom, aby chwilkę zaczekali.
Pobiegł do swojéj izdebki i wrócił wkrótce, niosąc w ręku jasną świecę.
Teraz postrzegł Marcin, że po obu stronach tego korytarza znajdowały się wysokie białe drzwi.
Moro skinął — i poprowadził gości długim korytarzem.
Nakoniec, gdy według zdania Marcina musiał się znajdować w pobliżu swojego pokoiku, stanął i czekał.
Zdawało się, że to są ostatnie w korytarzu drzwi z lewéj strony; postrzegano tam siwe mury.
Moro uśmiechnął się, a raczéj tajemniczo cieszył się» gdy trzymał w ręku klucz na pogotowiu.
Sandok i Marcin przystąpili ku niemu.
Na lewo znajdowały się na pół uchylone drzwi, prowadzące do małéj izdebki czarnego — na prawo szerokie podwoje z rzeźbą — białą olejną farbą pomalowane.
— Oto jest pokój zmarłych! powiedział Moro i wskazał owe drzwi — potém zbliżył się i włożył klucz w zamek.
Marcin z oczekiwaniem śledził każde jego poruszenie.
Sandok wziął świecę od swojego czarnego brata, aby tenże mógł otworzyć drzwi bez łoskotu i trudu.
— Mieć rewolwer? spytał Moro, wpół obrócony do Marcina.
— Mam go przy sobie!
— Bardzo dobrze — ale nie strzelać! Rewolwer obudzi gubernatora i całą służbę!
— Rozumiem, odpowiedział Marcin, tylko ze zwyczaju noszę przy sobie takie rzeczy!
Moro otworzył drzwi — Sandok niedowierzająco zajrzał w ciemne wnętrze pokoju, Moro odebrał mu znowu świecę i wszedł pierwszy.
Marcin poczuł, że go za wejściem do pokoju uderzyła jakaś niezwykła, szczególna woń, lecz przypisywał ją temu, że pokój od dawna nie był otwierany.
Udał się za przyświecającym murzynem — Sandok wszedł ostatni i zamknął drzwi za sobą.
Był to dosyć wązki, podłużny pokój. Na stronie wązkiéj znajdowały się drzwi wchodowe, a daléj drzwi balkonowe z dwoma otwartemi oknami. Przy dwóch długich ścianach znajdowało się na lewo łóżko z ozdobnym marmurowym stołem nocnym, na prawo sofa i stolik, tudzież kilka krzeseł.
Moro postawił świecę na małym marmurowym stoliku przy łóżku, nad którém unosił się biały anioł utrzymujący jedwabną kotarę. Ta bardzo ładna figura nie miała w sobie nic uderzającego. Marcin utrzymywał, że widział już takiego samego anioła w jakimś pałacu. Nie był wyciosany z marmuru, nie był arcydziełem, lecz zrobiony był z białéj, delikatnéj massy — w prawéj, wysoko podniesionéj ręce trzymał pierścień, z którego na obie strony łóżka spadała jedwabna zasłona, tworząc tło anioła. Lewa ręka unoszącego się ładnego posągu niby błogosławiła.
Sandok z daleka niedowierzająco spojrzał na unoszący się posąg.
Moro, stojąc tuż przy miękkiém, jedwabném puchowém posłaniu, wskazał go palcem:
— Oto anioł śmierci! rzekł do Marcina, który spojrzał nań kiwając głową.
— Obaczymy, odpowiedział, już północ, bez wątpienia wielka to korzyść dla waszéj dziwnéj historji — zapewne i godzina duchów będzie tu wpływała?
— Nie godzina duchów! Anioł dusił i przed północą i po północy!
— Czy on prędko schodzi, choćby nikt nie spał.
— Moro próbował — anioł przychodzi dopiero kiedy sen przychodzi!
— Więc będę musiał długo leżeć i czekać?
— Sternik Marcin chce spróbować! objaśnił Sandok.
— Nie długo leżeć i czekać, o wcale nie długo! Anioł zstąpić bardzo prędko — Marcin krzyczeć, jak anioł przyjdzie, wtedy Sandok i Moro go wystraszą!
— Niech pioruny zatrzasną, to mi się podoba! To coś brzmi awanturniczo! To mi się nigdy w życiu nie zdarzyło, a nie na jednym już okręcie pływałem.
Moro przystąpił do drzwi balkonowych znajdujących się w głębi pokoju — Marcin poszedł za nim, aby się należycie przyjrzeć wszystkiemu. Lubiał zawsze przedewszystkiém rozpoznać grunt, na którym się znajduje.
Drzwi balkonowe, po za których oknami znajdowała się krata ozdobiona wielkiemi roślinami, były zamknięte, Oba zaś okna po bokach tych drzwi balkonowych otwarte.
Moro je zamknął. Wychodziły na zielone drzewa i zarośla. W dwóch długich ścianach pokoju, nie było żadnego okna. Zatém wentylacya nie bardzo była tam korzystna. Ale co wentylacya miała obchodzić sternika Marcina? Nie postrzegł tego nawet, że teraz szczególniejsza woń, która go pierwéj uderzyła i do któréj już przywykł, teraz coraz bardziéj wzrastała.
— Bardzo tu wygodnie, mruczał. Ottomanka, jakiéj tylko dla wypoczynku pożądać można — poduszki na łóżku miękkie, jedwabiem kryte — wcale to nieźle!
— Bardzo źle, twierdził Moro bardzo miękkie i piękne, a jednak bardzo złe, sterniku Marcinie!
Marcin uśmiechnął się. Spojrzał na anioła i na odsłonione firanki łóżka — widział, że kiedyś obicie pokoju było ciemno-czerwone, a firanki ciemno-błękitne — ale barwa dziwnie się zmieniła. Wypłowiała, a po wielu miejscach nawet pożółkła, pozieleniała; wszystko to przypisywał starości.
— Figura tam w górze zapewne się porusza, mruczał mimowolnie, patrząc na nieżywą postać anioła, ma zejść i zadusić? Jednak to mnie obchodzi! Głupstwo zrobiłem, że tu przyszedłem!
— Spróbować, sterniku Marcinie, spróbować! mniemał Moro klepiąc po ramieniu muskularnego człowieka.
— No, trzymać się ostro, sterniku Marcinie, wołał Sandok z właściwym sobie uśmiechem: dusić także anioła, pojedynkować się z nim!
— Moro i Sandok przyjdą w pomoc!
— Niech pioruny trzasną, czy wy łajdaki chcecie mnie na głupca wystrychnąć? śmiejąc się rzekł Marcin; czy myślicie, że sobie nie dam rady? Mam przecię ścięgna i muskuły.
I barczysty Sternik „Germanii,“ nim się Moro spostrzegł, silném ramieniem podniósł go w górę.
— Moro wierzy, wrzasnął czarny, który podczas téj pieszczoty dech stracił; o! Moro wierzy. Ale nawet taka wielka siła nie poradzi aniołowi!
— Wynoście się! powiedział Marciu, i przyparł murzynów do drzwi.
Moro chciał zabrać świecę, widocznie aby doświadczyć i podrażnić takiego śmiałka.
— Oho, to nie uchodzi, zawołał Marcin biorąc szeroką ręką za lichtarz: bez światła rzecz nic nie warta; chcę widzieć, jak ten tam na górze zabierze się do dzieła?
I wskazał białego anioła unoszącego się nieruchomie nad łóżkiem.
— Dobrze, niech sternik Marcin zatrzyma świecę, ale tu na boku, na wielkim stole!
— Dla czegoż to, Moro?
— Mały marmurowy stolik można obalić, a wtedy sternik Marcin będzie bez świecy!
— Mniejsza o to, postawcie świecę na wielkim stole! A może chcielibyście dać mi trochę szumiącego proszku, czarne łotry? proszek szumiący i trochę opium, ażebym widział wszelkie niedorzeczności?
— Nie, nic więcéj, odpowiedział Moro.
— Ale jakiż nam dasz znak sterniku Marcinie? powiedział Sandok, nim wyszedł z pokoju; znak jak przyjdzie anioł i pomoc będzie potrzebna?
— Zamykaj drzwi, a wszystko będzie dobrze!
Moro pociągnął za sobą Sandoka i szepnął mu:
— Za godzinę zajrzymy tu obaczyć co się stanie?
Sandok poprzestał natém, bo przypuszczał, że za godzinę niebezpieczeństwo nie będzie jeszcze tak groźne.
Dwaj murzyni wyszli z pokoju.
Marcin pozostał w nim sam, i to ciekawie, to niedowierzająco oglądał się po wszystkich stronach.
— Ciekawym jednak co się stanie? mruczał, wyjął rewolwer z kieszeni, położył go obok świecy, która się nieco ciemno paliła, na większym, owalnym stole, przykrytym ciemnym pokrowcem, przystąpił do łóżka i odrzucił kołdrę.
Było zapraszająco białe i miękkie, jak łóżko wszystkich wielkich panów.
— Niechże i ja przez chwilę poleżę na jedwabiu, myślał uśmiechając się dobrodusznie; dosyć już często musiałem członki rozciągać na twardéj ziemi!
Poczém jeszcze raz poszedł do drzwi balkonowych, spróbował czy są należycie zamknięte, obejrzał oba okna i znalazł wszystko w porządku.
Przez białe drzwi prowadzące na korytarz, obcy nie mógł się tu dostać tak łatwo, bo tam dwaj czarni byli blizko.
— Nakoniec myślę, że obaj łotry żartują sobie ze mnie, ale ten żart drogo ich kosztować będzie! Zrobię próbę, ale biada im, jeżeli tu nie zajdzie nic szczególnego! Toż to dopiero poznają się z mojemi pięściami! Zdaje mi się, że słyszę jak się po cichu śmieją. Śmiejcie się, wy czarne djabły, ja śmiać się będę na końcu!
W pokoju dała się czuć jakaś wilgoć i zaduch, tak się, przynajmniéj zdało sternikowi Marcinowi, który rozpiął niebiesko wyszywaną koszulę i zamyślał położyć się na bujających poduszkach.
W koło panowała głęboka cisza — samotnikowi wydało się, że pokój ten słusznie nazywał się pokojem śmierci.
Marcin z pod oka spojrzał raz na anioła w górze — po kilku minutach spojrzał raz drugi, a potém oczy jego mimowolnie i prawie bez jego wiedzy zwróciły się ku pięknemu bujającemu posągowi.
Co się z nim działo?
Marcin miał tego doświadczyć!
Przyszły mu na myśl opowiadania o szczególnych wypadkach, ze wszystkiemi swojemi cudactwami — marynarze prawie bez wyjątku są zabobonni, chociaż mocno się tego zapierają.
Chciał zasunąć wypełzłą kotarę, ale zaniechał tego, bo światło stojące na stole naprzeciw łóżka i bez tego nie zbyt jasne promienie mu przesyłało.
Skończyły się przygotowania. Marcin położył się na poduszkach w ubraniu, jakby na marach; nie dotykał nogami jedwabiów łóżka, lecz je z boku zwiesił.
Leżał sobie bardzo wygodnie i ułudnie na miękkiém, piękném posłaniu! Marcin musiał przyznać sobie, że jeszcze nigdy tak nie spoczywał? Bez żeny i wygodnie pozakładał ręce na głowę i patrzał wprost na unoszącego się nad nim anioła — leżąc pod nim na łóżku, nie można była inaczéj.
— Nim usnę, upłynie jeszcze dobra chwila, mruczał spoczywający; stara to historya, że sen nie bierze tego, kto go wyzywa! Tak, gdyby to było na morzu! Marcinie, z ciebie już zrobił się prawdziwy szczur lądowy, to wstyd! Żebyż niebo raz nam pozwoliło powrócić do Monte-Vero! bo mnie to już niecierpliwi — psie życie na tym stałym lądzie! Woda to mój żywioł, a rudel sterniczy to moja narzeczona! Hej, kiedy burza zacznie gnać i przewracać fałami, tak dzielnie, że aż szumiące ich wierzchołki przez pokład przelatują! niech pioruny zajtrzasną, to dopiero dla mnie prawdziwa uciecha — okręt leży na boku — to jest wysoko na falistéj wieży, to znowu głęboko między — nadpływającemi górami wód — wszystko się dobrze kołysze... to mi muzyka — taka — jak ja lubię...
Marcin uśmiechnął się — oglądał się ku morzu — ono się przed nim burzyło — huczało — leżał z na pół otwartemi oczami i zapomniał, że spoczywa na jedwabnych poduszkach pod pięknym aniołem...
Wtém spojrzenia Marcina znowu padły na anioła — przypomniał mu się zamiar, z jakim tu przybył — wielkiemi oczami spojrzał na miłą postać anioła — który niby swobodnie nad nim się unosił — i nieco już drzemiącemu, w niepojętym zawrocie głowy leżącemu wydało się, że anioł się pochyla — że coraz, coraz bliżéj schodzi — że błogosławiąca ręka wisi tuż nad nim — że piękna twarz anioła uśmiecha się łagodnie, powabnie — że jego fałdzista, falująca biała szata niby się porusza...
Czy Marcin marzył? Ależ leżał z otwartemi oczami jak w malignie — a był przecięż najzdrowszym w święcie człowiekiem, gdy wszedł do tego tajemniczego pokoju.
Co się z nim działo? Nie miał siły widzieć jasno, nie mógł się podnieść, a raczéj nie chciał, bo widok anioła żywo nad nim unoszącego się, przecudną pięknością rozjaśnionego, był powabny, rozkoszny nawet dla zawsze nie bardzo miękkiego i czułego Marcina, który wcale nie był przyjacielem malowideł i tym podobnych rzeczy, który nigdy nie dał się oczarować niewieściéj piękności, który przedewszystkiém zawsze był praktyczny i myślący.
Czuł, że krew jego wre jak morskie bałwany podczas burzy — czyliż to wzrastające uczucie zaczarowało w nim myśl o jego ukochaném morzu? Czuł, że ma twarz poczerwieniałą i rozgrzaną, że teraz mocno biły jego pulsa zawsze tak spokojne i zimne, że często naśmiewając się z siebie mawiał: że jest na wpół ziemno-wodném zwierzęciem, rzeczą, która żyć może powietrzem i wodą, jakimś gatunkiem foki w ludzkiéj postaci.
Cóż się tedy z nim działo? Marcin pokonany tajemniczemi wzrastającemi w nim wrażeniami, zapomniał zupełnie o przestrodze Mora, o wątpliwych opowiadaniach Sandoka, zdawało się, że bujający anioł sparaliżował jego członki, odmienił jego wnętrze — patrzał z upodobaniem na piękną postać, która teraz w naturalnéj wielkości unosiła się nad nim jak przecudnie powabna kobieta — widział mile uśmiechając się twarz, która go zachwycała — widział piękne, pełne, na pół odkryte łono unoszącego się anioła — zdało mu się, że porusza ustami, i czuł że jego serce coraz szaleniéj uderza, że krew jego wre coraz gwałtowniéj — widział wszystko wyraźnie przy łagodnym blasku światła — doznawał przyjemnością marząc tak z otwartemi oczami, przyjemności dotąd mu nieznanéj.
Ale zarazem wzrastała w nim powolna trwoga, jakby mu powietrza brakowało — mocno otworzył usta i silnie odetchnął.
Czyliż bajeczne opowiadanie czarnego miało się sprawdzić? czyliż tego miał na prawdę dożyć, on, który się na to jak na bajkę niedorzeczną oburzał?
Już przez pół był Marcin w mocy anioła, bo już sparaliżowany, nie mógł stawić oporu.
Lecz cóż to miało tak tajemniczą, zagadkową potęgę nad spoczywającym człowiekiem, który teraz leżał jak marzący w gorączce?
Sprawiały to jakieś niepojęte, nadziemskie czary. Nie był to cud, ale są cudowne siły przyrody, których najmniejsze poznajemy dopiero po całém ich działaniu.
Upłynęła prawie godzina, gdy Marcin w czujnym zawrocie wyraźnie mniemał, że się anioł ku niemu spuszcza — że otaczający go pokój znikł — że widzi tylko około siebie piękną, uśmiechającą się postać — coraz bardziéj się zbliżającą — zdało mu się, że czuje już dótknięcie jéj, chciał użyć rąk, ale nie mógł — był jak urzeczony, jak odurzony. Anioł tak uporczywie spoglądaj na niego — zaległ jak chmura na jego członkach — a Marcin nie bronił się, czegóż mogła chcieć od niego ta wymarzona istota? dla czegóż miał się jéj obawiać? Czyliż rozjaśnione wdzięki tego anioła sprawiły, że zapomniał o wszelkich przestrogach, że się one rozproszyły?
Zdało mu się, że jakiś cichy, nieopisany i łagodny głos szepce mu:
— Nie bój się — przeprowadzę cię do wiecznéj rozkoszy, walka będzie krótka — bez boleści nie ma żadnéj radości!
Marcin nie ruszał się — ale teraz zaciężyło mu na piersi — dyszał — widział na sobie anioła, czuł jego zimne jak lód policzki na swojéj pałającéj twarzy — chciał wołać, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Wtém — a była to chwila niewypowiedzianej, okropnéj trwogi i męczarni — poczuł Marcin ręce anioła na swojéj szyi objęły ją jak żelazne kleszcze — gniotły ją, że aż powietrze uchodziło — chciał wołać — chciał się podnieść...
Nadaremnie.
Zimny pot przerażenia wystąpił na jego czoło. Chciał rękami odtrącić od siebie postać co z uśmiechem szyję mu ściskała.
Nadaremnie.
Ręce jego leżały po nad głową, jakby już nie jego były — był zgubiony.
Chrapał — jego wyniosła, szeroka, silna pierś, gwałtownie podnosiła się i opadała.
Był to stan, którego całéj okropności opisać nie podobna... a zawsze jeszcze męczony widział anioła tuż przy sobie — nie, na sobie.
Wtém nagłe zdało mu się, że jakieś dalekie, niezrozumiałe głosy dochodzą do niego coraz bliżéj — zdało mu się, że go ktoś uniósł...
Godzina upłynęła.
Moro i Sandok weszli do pokoju — to były ich głosy, które mocno już odurzonemu wydały się z daleka nadchodzące mi.
Dwaj czarni zostawiwszy drzwi otwarte, pośpieszyli do łóżka, na którém Marcin z otwartemi oczami leżał jak w malignie.
— O, zły zapach, złe powietrze w pokoju, zawołał Sandok — o biedny sternik Marcin!
— Będzie wierzył w anioła! mruknął lękliwie spoglądając na spokojnie nad łóżkiem unoszącą się postać prędko zdecydowany Moro, który przedewszystkiém zdjął ramiona Marcina z poduszek i potém wsunął czarne swoje ręce pod barki muskularnego sternika — weź go za nogi i wynieśmy z pokoju.
Sandok prędko usłuchał, i pierwszy za wskazaniem Mora otworzył okno. Wziął Marcina za nogi, i tak dwaj czarni wynieśli omdlałego, który nie bardzo był lekki, z pokoju, który przy niepewném świetle jeszcze bardziéj złowrogie na nich wywarł wrażenie.
Anioł z mile uśmiechniętém obliczem unosił się nieruchomy na ścianie po nad łożem, jakby nigdy nic nie zaszło.
Moro i Sandok, powodowani prawdziwym instynktem, wynieśli chrypiącego sternika „Germanii“ przez korytarz na otwarte powietrze — tam położyli go pomiędzy drzewami na miękkim, pachnącym mchu w parku.
Stary zamkowy zegar ponurym głosem zapowiedział Pierwszą godzinę po północy.
— O! sterniku Marcinie, dobry sterniku Marcinie! Wołał Sandok klęknąwszy obok ciągle jeszcze chrapiącego i ocierając mu pot z czoła.
— Bądź spokojny, Sandoku, sternik już wraca do życia! O! teraz sternik uwierzy, uczuł jak anioł dusi — Moro czuł także, ale nie czekał, uciekł, a wtedy anioł 2uowu zabujał na swojém miejscu!
Świeże, chłodne nocne powietrze rzeczywiście dobroczynny wpływ wywarło na Marcina, a gdy Moro przyniósł przytém kubek zimnej wody i dał mu się napić, zawsze zdrowy i silny człowiek, ocknął się z ciężkiéj niemocy.
Przedewszystkiém musiał przypomnieć sobie, co zaszło — wielkiemi oczami spojrzał na dwóch murzynów.
— O dobry sterniku Marcinie! wołał Sandok, wielce uszczęśliwiony widokiem przychodzącego do siebie Marcina, brat Sandok lękał się o życie...
Marcin uśmiechnął się na tak szczerą troskliwość czarnego.
— Niech pioruny trzasną! mruczał chrapliwym głosem — Boże przebacz grzechy — to był żyjący djabeł — chciał mi zgnieść szyję!
— A czy sternik Marcin wierzy teraz w anioła? powtórzył Moro poważnie kiwając głową.
— Niech cię djabli porwą — zdaje mi się — że wierzę! Moje kości są jeszcze jak rozbite! Już mnie i w dziesięć koni nie przyciągniesz do téj przeklętéj dziury z jedwabnemi poduszkami!
Sandok był nadzwyczaj szczęśliwy i śmiał się zadowolony.
— Dobry sternik Marcin zapewne nie będzie mógł z powrotem jechać do pałacu? zapytał troskliwie.
— Zapewne, że pojedziemy, i to niedługo, tylko cokolwiek odpocznę — to były piekielne męki, w sam raz dostateczne dla łajdaka, dla którego je wymyśliłeś!
— O Sandok będzie dotrzymać przysięgi! Baron przyjdzie do anioła śmierci w pokoju!
— Nie wspominaj mi więcéj tego anioła, nie trzeba wierzyć w bajki o upiorach, ale... w tém tkwi jeszcze coś innego! mruknął Marcin kiwając głową, gdy Moro pośpieszył do pokoju po świecę i rewolwer, aby potém wysokie, rzeźbione, białe drzwi znowu zamknąć bezpiecznie.
W godzinę późniéj Marcin zupełnie odzyskał siły i mógł wsiąść na konia; Sandok uczynił to samo.
Obaj pożegnali Mora i odjechali, aby przed nadejściem dnia stanąć mogli w pałacu przy ulicy Rivoli.
Marcin teraz jeszcze wstrząsał się cały, gdy pomyślał o tém co przebył, ale nikomu nie wspomniał ani słowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.