Tajemnice stolicy świata/Tom IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Głęboka żałoba panowała w pałacu księcia de Monte-Vero, żałoba aż do najniższego służącego. Wszyscy bardzo kochali małego Janka, który każdemu w razie potrzeby przychodził z pomocą, a pełny litości i współczucia prosił dobrego wuja Eberharda za potrzebującymi. Był dobrym duchem pałacu, zawsze przychylnym pośrednikiem między podwładnymi a panem — teraz zaś leżał głęboko w chłodnéj ziemi — teraz nie bywał w dobrym humorze, tak go zawsze zdobiącym, a nigdy nie wyradzającym się w nieprzyzwoitość, w pysznie urządzonych stajniach, aby kazać zaprowadzić islandczyka do ujeżdżalni, którą dla niego w głębi parku książę kazał zbudować, teraz nie siadał już w śmiałym podskoku na grzbiet rżącego, gęstą grzywą wstrząsającego zwierzęcia, na którém tak ochoczo harcował.
Islandczyk cicho stojąc w stajni, ciągle oglądał się szukając pana — nadaremnie nadstawiał uszy, czekając na jego zawołanie.
Mały Janek już go nie wołał... w ujeżdżalni było cicho i pusto — w parku nie widziano jak dawniéj igrających Józefiny i Janka — wszystko się zmieniło.
Islandczyk stał smutny ze zwieszoną głową — masztalerz nie mógł na niego patrzeć. Marcin także chodził ze zwieszoną głową, a Sandok złościł się.
Ale murzyn oprócz gniewu wrzał jeszcze inném dręczącém go uczuciem. Ten czarny, czując instynktowo, zkąd poszedł ten nowy cios, podług zwyczaju swojego pokolenia, nie mógł obronić się od najgłębszéj nienawiści, która w nim od tygodnia do tygodnia wzrastała i dojrzewała.
W Marcinie miał zawsze wielkie zaufanie, które jeszcze się wzmogło, odkąd sternik „Germanii“ wiernie dotrzymywał słowa i murzyna zawsze nazywał „bratem Sandokiem.“
Przypomnijmy sobie, że Marcin przyrzekł czarnemu to odznaczenie, gdy rzeczywiście udało mu się dowiedzieć od hrabiny o pobycie Małgorzaty. Sandok dotrzymał obietnicy swojéj i Marcin swojéj także.
Gdy książę w kilka miesięcy po śmierci chłopca przechadzał się z Małgorzatą i Józefiną po letnio-zielonym i cienistym parku, murzyn spotkał sternika „Germanii“ w pobliżu domu służących — ten spojrzał na troje żałobników i właśnie mruczał:
— Już pan Ebehard temu szelmie zapłaci! wtém Sandok dotknął jego ramienia.
— Oho — nie słyszałem cię wcale, bracie Sandoku, zawsze jeszcze przeklęcie cicho chodzisz!
— Ciche kroki dobre, sterniku Marcinie, ciche kroki idą z serca Sandoka! poszepnął czarny, i przewrócił oczy, że aż białka widać było.
— To chyba sam djabeł zrozumie, Afrykaninie! Twoje ciche kroki pochodzą z twojego serca?
— Tak to jest, sterniku Marcinie — Sandok jest pełen nienawiści i pragnie zemsty, a murzyn zawsze się czołga kiedy nienawidzi!
— Niech pioruny trzasną! a więc i za mną Czołgasz się?
— O Sandok nie nienawiedzieć dobrego sternika Marcina!
— No, bardzo proszę!
— Sandok czołga się, bo jego serce jest pełne nienawiści dla morderców małego ulubieńca!
— To prędzéj daje się słyszeć, bracie Sandoku; moje serce jest także pełne nienawiści dla tych łajdaków!
— Sandok nie ma spokojności, nie może spać! Często wstawać Sandok wśród ciemnéj nocy i wściekle zgrzytać zębami!
— Oho! twoja twarz zawsze krwi pragnie?
— Sandok nie może dłużéj czekać, Sandok musi pomścić massa i małego ulubieńca!
— Ty jesteś szczególne stworzenie Sandoku...
— O — bracie Sandoku, mówi się!
— Do tego masz zupełne prawo — a więc bracie Sandoku, ty jesteś dziwne stworzenie! Pozostaw zemstę i karę panu Eberhardowi, on będzie najlepiéj wiedział, co dla przeklętego Furscha, który uszedł rusztowania, i Rudego Dzika, jest najwłaściwsze!
— Dobrze, sterniku Marcinie, massa ukarze Furscha i Rudego Dzika, zbrodniarzy, ale Sandok ukarze innego zbrodniarza!
— Cóż ty znowu zamierzasz? Przewracasz oczami, że aż mnie zatrważasz!
— O, Sandok zrobił dobrą znajomość w zamku cesarza — Sandok poznał jedną tajemnicę!
— Powiedzże, co to za nowy złoczyńca, którego chcesz ukarać, i co to za tajemnica, którą w St.-Cloud wykryłeś?
— Sternik Marcin będzie milczał? spytał murzyn.
— Pewno, bracie Sandoku, daléj, gadaj!
— Furscha i Rudego Dzika ukarać massa, ale to nie oni sami zamordowali Janka!
— Myślisz, że baron von Schlewe jest najgorszy?
— O tak, sterniku Marcinie, baron jest najgorszy! baron musi umrzeć — okropnie umrzeć — umrzeć jak massa czarnego Marcellina!
— Niech pioruny zatrzasną! Murzynie! przecięż nie będziesz zaczynał od przegryzienia gardła?
— Gorzéj umrzeć niż massa Marcellina. Baron musi zdechnąć jak dzikie zwierzę. Baron musi umierać przez dziesięć godzin w męczarniach i boleści!
— Tego warto posłuchać, bracie Sandoku — ten szambelan jest to przeklęty łajdak, najbardziéj wszystkiemu winien, masz zupełną słuszność! Ale co to ma wspólnego z tajemnicą, o któréj się dowiedziałeś w St.-Cloud?
— O, wiele, sterniku Marcinie, bardzo wiele! Sandok spotkał cesarskiego brata, czarnego brata!
— Co, w St.-CIoud jest czarny?
— Moro, służący cesarza, jak Sandok służący massy!
— Ale go nigdy jeszcze nie widziałem?
— Moro rzadko bawić w St.-Cloud i tylko przy cesarzu — ale Moro rozumny i dobry!
— I ten czarny brat powierzył ci tak ważną tajemnicę?
— To się przypadkiem trafiło, sterniku Marcinie! Sandok przybyć do zamku na jeden dzień pierwéj od massy — Sandok zmordowany chciał zasnąć na dole w zamku.
— Niech pioruny zatrzasną! bracie Sandoku, tyś należał do stajni a nie do pokojów!
Murzyn rozśmiał się.
— Sandok wiedzieć dobrze — ale na dole pokój, gdzie Sandok chciał spać, tam nikt nie mieszka — pokój z bujającym aniołem — bardzo piękny sterniku Marcinie, tak piękny, że Sandok nie mógł odejść od bujającego anioła!
— To sam djabeł zrozumie! W pokoju, w którym spać chciałeś, znajdował się bujający anioł?
— O, tak sterniku Marcinie, tak jest! w gmachu pod czerwoną ścianą buja anioł nad ścianą.
— I tam spałeś?
— Nie, Sandok chciał spać w łóżku — Moro przyszedł i wyrzucił Sandoka z łóżka!
— Wierzę temu, śmiejąc się powiedział Marcin. Brat Sandok trochę się zawstydził?
— O, nie dla tego Moro przyszedł, nie dla tego wyciągnął Sandoka. Biały anioł, jest to anioł dusiciel — zamęczy każdego kto pod nim śpi!
— Bracie Sandoku, tyś głupiec!
— Sterniku Marcinie...
— To nic nie pomoże — jesteś głupiec! Dawniéj chciałeś we mnie wmówić, że stara Urszula chodzi po nocy — a nie było w tém ani słowa prawdy! A teraz prawisz mi nowe historye o widmach — dajże mi raz pokój!
— O sternik Marcin może wierzyć i nie wierzyć! Sandokowi to nic nie szkodzi.
— Jakto, Afrykanin uczy się już myśleć? powiedział Marcin; a więc mogę wierzyć albo nie wierzyć, to ci wszystko jedno? Ale kiedy ci powiadam, że pleciesz bez sensu, hę?
Kiedy sternik Marcin nie chce temu wierzyć, to Sandok nic nie poradzi i pójdzie sobie precz!
— Niech pioruny trzasną, murzynie, jaki ty jesteś gorączka! rzekł Marcin zatrzymując czarnego.
— Murzynie? Bracie Sandoku, mówcie sterniku Marcinie!
— Prawda! Więc opowiadajże porządnie twoją historyę, bracie Sandoku! z uśmiechem mówił Marcin, w gruncie rzeczy nieco zniecierpliwiony. Opowiadanie czarnego nie chybiło swojego skutku.
— Moro wyprowadził Sandoka z pokoju, bo biały anioł tak piękny, o tak piękny, był to anioł dusiciel! Kto spał na łóżku, zawsze nazajutrz znaleziony został nieżywy! Anioł schodził i dusił go wśród spokojnéj nocy.
— Moro jest właśnie taki sam głupiec, jak mój brat Sandok.
— Nie głupiec, sterniku Marcinie! Anioł udusił przed dwoma laty cesarskiego lokaja, potém przed rokiem gospodynię zamkową, a następnie w tym roku pijanego lejb-stangreta! Zawsze z rana leżeli tam nieżywi, chociaż wieczorem zupełnie zdrowi pod aniołem zasnęli. Sternik Marcin śmiać się, ale to prawda!
— I chcesz przywabić barona do anioła dusiciela, bracie Sandoku?
— Moro i Sandok tam go zwabią!
— On się będzie strzegł i nie uda się za wami do St.-Cloud!
— O, uda się, sterniku Marcinie, daję ci na to słowo; baron uda się i nazajutrz żyć nie będzie, jak mały ulubieniec massy!
— To byłoby twoje arcydzieło, bracie Sandoku!
— O, to samo mówiliście sterniku Marcinie już przeszłym razem i śmieliście się, z przebiegłą miną utrzymywał czarny, a gdy Sandok przyniósł potém listy i wiadomość, to nie było nic.
— Chcesz przez to powiedzieć, że ci i teraz wierzyć powinienem bracie Sandoku; ale to była inna sprawa! Wtedy szło o twoją zręczność i nic więcéj, teraz zaś są to czarodziejskie historye.
— Sternik Marcin i wówczas nie wierzył, a jednak musiał biednego murzyna nazwać bratem Sandokiem — nie wierzy i teraz, a jednak obaczy wkrótce, że biedny Sandok znowu miał słuszność!
— Niech pioruny trzasną, jakiś ty pewien! No, obaczymy — nie będę ci przeszkadzał! Rób co chcesz! Tylko z tym aniołem daj mi pokój, bracie Sandoku; biała natura nie cofa się i nie wzrusza, chociażbyś mruczał tysiące przysłów. Więc i biała figura nad łożem pana Eberharda w Monte-Vero, musiałaby w nocy schodzić i wyrabiać hokus-pokus! Nie daj się wyśmiewać bracie Sandoku, i nie sprowadzaj barona do St.-Cloud, to się nieopłaci!
— Za dwa miesiące anioł udusi barona!
— Nie tak śpiesznie, bracie Sandoku!
— No, sterniku Marcinie, Sandok nie chce przyrzekać tego, co przeszkody zmienić mogą — w ciągu tego roku anioł w zamku udusi barona!
— Obaczymy! śmiejąc się mówił Marcin i udał się za panem Eberhardem, wracającym do pałacu z Małgorzatą i Józefiną; obaczymy bracie Sandoku!
— Albo biedny murzyn umrze tego roku, albo niegodziwy łotr baron umrze! zapalczywie wołał za nim Sandok: czy słyszeliście sterniku Marcinie? Sandok wskoczyć do Sekwany, jeżeli baron nie umrze od anioła!
— Nie tak zapalczywie, czarny! odpowiedział mu Marcin.
— Bracie Sandoku mówi się — Sandok upomina się o swoje prawo!
Sternik śmiał się serdecznie idąc ku werandzie, a murzyn udał się w stronę wjazdu w kracie, ponieważ zbliżył się tam jakiś powóz. Nie w najlepszym był humorze, bo Marcin znowu mu nie wierzył, a prócz tego, jak się to łatwo u czarnych zdarza, tak był oburzony, że mu aż żyły na czole i rękach grubo nabrzmiały.
— On doczeka tego, że Sandok dotrzyma słowa! albo w ciągu roku anioł udusi barona, albo Sandok zginie w nurtach Sekwany!
I mrucząc z cicha te słowa zbliżył się do kraty.
Sługa zeskoczył z powozu — drugi stał przy nim.
Murzyn wniósł z tego, że ktoś szczególnie znakomity przybył z wizytą.
Otworzył wjazd, a służący przystąpił do niego.
— Czy to jest pałac księcia de Monte-Vero? spytał go po niemiecku.
— O, tak jest, przychylnie odpowiedział Sandok, to jest pałac jego wysokości!
— Zameldujcież zaraz księciu jego królewską wysokość księcia Waldemara, mój przyjacielu, powiedział sługa.
— Bardzo dobrze, Sandok zamelduje! zawołał murzyn i pośpieszył ku werandzie, a ztamtąd do pokoju pana Eberharda. Książę tylko co do niego wszedł, bo zamierzał pracować sam do późnéj nocy.
Marcin miał jeszcze coś do czynienia w pałacowych korytarzach.
Eberhard postrzegł murzyna.
— Co tam nowego, Sandoku? zapytał łaskawie.
— Tam przy kracie stoi powóz dostojnego księcia, massa, odpowiedział murzyn.
— No — więc dla czegóż przeszkadzasz mi?
— Książę Waldemar kazał się massie zameldować!
— Co, książę Waldemar? rzekł Eberhard powstając. Był to ruch szybki, jak zwykle człowieka gwałtownego — potém znowu siadł na rzeżbioném krześle przy biurku — to rzecz szczególna!
Eberhard rozważał przez chwilę, czy ma przyjąć księcia lub nie.
Czuł dobrze, iż byłoby to obrażająco i w obec sług nieprzyzwoicie, gdyby odmówił przyjęcia wizyty niemieckiego księcia krwi, skoro ten sam się mu zameldować kazał i szukał go.
— Proś księcia tu do pokoju! rozkazał czekającemu murzynowi, który wyszedł.
Wysokie czoło Eberharda spochmurniało.
Dla czego człowiek ten naruszał spokojność jego pałacu? Czego jeszcze szukał w tych progach, obciążywszy się wielką winą?
Czy podobna było, aby się dowiedział rzeczy, o których przemilczenie upraszał Eberhard i czego delikatna księżniczka Karolina zapewne także nie wydała?
Gdyby Małgorzata obaczyła księcia!
Gdyby przybył był godziną pierwéj i znalazł ją, która była jego ofiarą, w parku obok księcia!
Byłaby to pełna wstydu, pognębiająca chwila, powiedział sobie Eberhard.
Lepiéj że się obaczy z samym księciem i że się z nim rozmówi — z człowiekiem, na którego bez uczucia pogardy spojrzeć nie mógł.
Życie Eberharda nie było splamione winą, jaką ów książę siebie obciążył.
Przeszłość jego była czystą, otwartą księgą. A jeżeli na jéj kartach zapisane były liczne powikłania i walki, troski i przygody — na żadnéj jednak nie było czarnéj plamy — wszystkie one były czyste.
Chmura zawisła na czole księcia, gdy czekał ukazania się Waldemara — szlachetny był zagniewany — dusza jego była obciążona.
Wtém Sandok otworzył drzwi pokoju.
Waldemar — już nie młodzieńczy, dawniéj blady książę, lecz teraz piękny, silny, poważny człowiek, stał przed księciem, który milcząc badawczo na niego patrzał.
Portyera zamknęła się za nim — przez chwilę stał przed wysokim, zagniewanym księciem nie mówiąc ani słowa — Waldemar budował się wspaniałością szlachetnego męża, przed którym stał milczący — czuł jego obecność — wyglądał jakby same już spojrzenia tego człowieka wywierały na nim głębokie wrażenie — czuł wyrzut niemych zapytań, sprawiedliwe słowa gniewu — i znosił to prawdziwie żałując — jak człowiek.
— Przychodzę, mości książę, oddać moje życie w ręce wasze, przemówił nakoniec wzruszony Waldemar. Przychodzę z daleka, abyś raczył postanowić o moim losie.
— Szczególne słowa, mój książę! Jesteśmy śmiertelni, a los nasz nie pozostaje w naszych ręku! Jak dalece bezwładni jesteśmy, może pan jeszcze się o tém nie przekonałeś, ale ja zbyt ciężko to przekonanie opłaciłem! Cóż mi przynosi zaszczyt pańskich odwiedzin?
Eberhard nie podał krzesła księciu.
Krótko tylko powinni byli rozmówić się — chciał stojąc załatwić formalności.
Waldemar poznał to — i zbladł gwałtownie.
Ale musiał powiedzieć sobie, że to było słuszne. Nie zawrzał gniewem — zniósł upokorzenie.
— Racz mnie wysłuchać mości książę, przemówił cokolwiek niepewnym głosem. Nie sprowadza mnie tutaj żadna chimera, ani krok nierozważny — lecz nacisk mojego serca, przeciw któremu walczyć nie mam siły! Nie przybywam tu jako książę Waldemar — ale jako człowiek, szukający u pana rady, pomocy, zbawienia — nie odmawiaj mi pan téj jałmużny, tego daru twojego wspaniałomyślnego serca, które tylu ludzi uszczęśliwia — nie odtrącaj mnie jak niegodnego! — Książę wymówił1 te słowa głosem przytłumionymi zbliżył się do Eberharda, — przychodzę tu prosząc i z nadzieją, racz książę być łagodnym, jak byłeś zawsze!
— Przez całe życie starałem się zawsze być sprawiedliwym książę Waldemarze — sprawiedliwość i przezwyciężenie siebie, są to główni działacze dla nas ludzi! To było mojém godłem przez wszystkie czasy — zawsze mu dotrzymywałem wiary: Równe prawo dla wszystkich! Mów pan — czego pan żądasz odemnie, wydam wyrok według tego hasła. Ale wyznać panu muszę, iż wołałbym był, abyś go pan odemnie nie wymagał. Dość — jestem gotów słuchać pana!
— Krótko powiem, mości książę, aby mu nie zabierać kosztownego czasu! — W pewnéj niemieckiéj stolicy żył młodzieniec, któremu ojciec umierając wyznaczył opiekuna, którego uważał za człowieka zacnego, wiernenego i mądrego! Pół opiekun, pół doradca, ten bezczelny człowiek na to użył swojéj władzy, aby młodzieńca, nie — znającego jego czarnéj duszy, nie umiejącego gniewać się i ufającego, wszelkiemi siłami ułowić w objęcia grzechu! Młodzieniec musiałby był przerazić się — byłby się wcześniéj przebudził, gdyby ów poufnik nie umiał zarzucać swoich sieci tak starannie, tak delikatnie i zręcznie i tak powoli sprowadzać młodzieńca z prawéj i szlachetnej drogi, że ten nie czuł wcale, iż błądzi. Z jednéj uciechy wabił go w drugą, czynił mu wszystko bardzo przystępném i łatwém — słowem był Mefistofilem młodzieńca, wtrącającym go w przepaść!
Już biedny był blady-i do oporu niezdolny! Potęga grzechu jest wielka a zepsucie przychodzi w nocy.
Wtém pewnego dnia młodzieniec postrzegł na samotnéj drodze modlące się dziewczę — poczuł, że go coś ciągnie do téj dziecinnie pięknéj istoty — chciał ją powitać — ale dziewczę znikło! Kochał to dziewczę — a na prawdę jeszcze nigdy nie kochał — tę miłą istotę kochał gorąco i niewypowiedzianie.
Widział to nędzny doradca! Niezdolny wierzyć w prawdziwą miłość, znalazł sposób odszukania téj dziewicy i doprowadzenia jéj do młodzieńca.
Zaślepiony ujrzał więc znowu czarowny obraz niewinności — poznał że odpowiadała jego miłości — i w chwili namiętnego zachwycenia poprzysiągł pięknej, ufającéj mu dziewicy wieczną wierność, a ona poświęciła mu swoją namiętność! Był to ostatni grzech jego życia! przezeń miał zginąć — nie! przezeń miał być ocalony, jeżeli książę wolisz!
Haniebny doradca poznał, że serce młodzieńca przez miłość dla dziewicy zobojętnieje dla niego i jego planów; znalazł więc sposoby i drogi rzucenia przed nim tak ciężkich na nią podejrzeń, iż młodzieniec ją porzucił! Owszem, ten nikczemnik, przygotowując młodzieńcowi inne rozrywki, wygnał nawet opuszczoną, biedną, piękną dziewicę na cztery wiatry!
Co większa! zamknął nieszczęśliwą w odosobionym domu, nazwał ją obłąkaną, gdy młodzieniec usłyszał wołania biednéj o pomoc!
Lecz zdawało się, że głos boży woła na młodzieńca: Nie wierz mu — to nędznik!
Od téj chwili ów młodzieniec został ocalony!
Pośpieszył do odosobnionego domu — otworzył drzwi jego — znalazł znowu tę biedną, którą jeszcze bardziej pokochał.
Ale niegodziwy doradca czując, że teraz zagraża mu karząca ręka młodzieńca, czołganiem się i obłudą doszedł do potęgi zaszczytów, i użył ich na pognębienie młodzieńca wyrastającego już na mężczyznę. Młodzieńca wygnano!
Znowu więc miłości i tęsknoty pełnego oddzielono od dziewicy, do któréj jednak na wieki serce jego należało — a kiedy nakoniec mógł powrócić do domu, gdy z boleścią serca szukał téj, co tyle wycierpiała, aby wszystko, wszystko tysiąckrotnie naprawić, co dla niego przeniosła... już jéj znaleźć nie mógł!
Waldemar zamilkł — głos jego drżał — oburącz zakrył twarz, na któréj wypisane było całe wstrząśnienie jego duszy.
Ale książę de Monte-Vero ani się poruszył.
Po przerwie książę mówił daléj:
— Młodzieniec został mężem — a z lepszemi jego przymiotami wzrastała i jego miłość — dla umarłéj! Uważał to za karę bozką, że unikając wszelkich przyjemności, na wieki skazany został na to, aby kochał zmarłą! Zawisł na jéj obrazie — modlił się do niéj — jéj imię we śnie powtarzał — jéj ostatnie pełne duszy słowa bujały nad nim jak święte błogosławieństwo! Kochał tak gorąco i czysto, jakby sprawdzić się miała przysięga, którą niegdyś w pałającém zachwyceniu wyszeptał!
Wtém jedno z cudownych zrządzeń bożych, których wyjaśnienia nadaremnie szukamy, zapragnęło, aby poważny, poprawiony człowiek, postrzegł na bazarze królowéj dziecię, milutką dziewczynkę, która go tajemniczo do siebie przywiązała! Przybył drugi raz — nie wiedział co go do dziecka ciągnie — nie domyślał się, że to było jego własne dziecię, wydostał je z domu podrzutków i z całą miłością wychowywać je kazał!
A teraz dopiero przed kilku dniami dowiedział się ten poważny, zdecydowany człowiek, że i matka także żyje!
Słyszał z mocno bijącém sercem, że Małgorzata, którą ze zranioną duszą jako zmarłą opłakiwał, żyje, że jest pańską córką.
Szlachetny, dostojny książę! Tym zbłąkanym młodzieńcem, tym poważnym, żałującym człowiekiem — jestem ja...
Waldemar przerwał sobie na chwilę — przystąpił do Eberharda i podał mu rękę.
— Czyliż nam ludziom, którzy wszyscy błądzimy, nie ma być wolno naprawiać błędów? Mości książę, pozo — stajesz zimny i milczący — z pełném, głęboko wzruszoném sercem przybywam tu do pana — z promieniem nadziei niebiańsko rozjaśnionym — o! nie dozwalaj mu książę zagasnąć! Uszczęśliw dwa serca, mój książę — oddaj mi rękę twojéj córki, którą wiecznie, wiecznie kocham.
Eberhard wzruszył się — dla znawcy zdradzały to jego oczy.
Milczał — namyślał się...
Potém podał rękę stojącemu przed nim.
Zdawało się, że ten najszlachetniejszy człowiek chciał zawrzeć pokój i przebaczyć, jakby chciał zapomnieć, co go spotkało.
Waldemar ukląkł przed nim, jakby z wyrazem dumy i szlachetném rozjaśnieniem, chciał zawołać: Mój ojcze!
Ale słów tych nie wymówił.
Jeszcze na nie czas nie nadszedł.
Eberhard podniósł księcia — nie lubił, aby ktoś klękał.
— Poczytuję to sobie za dobrodziejstwo, mości książę, że tu pośpieszyłeś i wszystko wyznałeś! Słowa twoje, jak wiem, tchnące prawdą i szczerością, przejednały mnie — i ile to być może, pogodziły z panem! Wracaj książę do swojego zamku w zwierzyńcu i tam szukaj uspokojenia! Ja wkrótce z mojóm dzieckiem odpływam za morze do Monte-Vero...
Waldemar powstał, a na twarzy jego wybiła się głęboka boleść.
— Więc książę chcesz na prawdę zgasić ten promyk nadziei, z którym przybyłem, i odrzucasz najświętszą w mojém życiu prośbę, najwierniejszą w świecie miłość?
— Lepiéj, że wyznam panu wyraźnie, odparł Eberhard, że ręki mojéj córki nigdy nie oddam księciu. Oszczędź mi wyjaśnienia tych słów, bo znasz dobrze całą przeszłość! Niech pokój będzie między nami, mój książę! Nie tłómacz na złe słów moich — są one rezultatem dojrzałéj rozwagi i wiernéj troskliwości!
— I nie ma dla mnie żadnéj nadziei — żadnego wyjątku?
— Żadnego, mój książę — wszyscy na całe życie rozłączyć się musimy! Myśl pan, że ta nieszczęśliwa na prawdę umarła i że jéj wcale nie znalazłeś — dla ciebie książę ona umarła!
— Bądź pan zdrów! chwiejąc się wyrzekł Waldemar: — życie bez Małgorzaty skończyć się musi.
— Nazwałeś się książę człowiekiem, upomniał Eberhard; maszże okazać mniéj odwagi i siły niż ta, co tyle przeniosła i dla któréj tu przybyłeś?
— Żegnam cię mój książę — przeznaczenia nasze spełnić się muszą.
Po upływie kilku sekund powóz jego odjechał z przed pałacu.
Eberhard stał nieporuszony — namyślał się...
— To było moim obowiązkiem, poszepnął. Sam to kiedyś przyznasz! Dzisiaj wzruszony spokojnie o tém sądzić nie możesz — ale po kilku latach powiesz mi: Inaczéj być nie mogło! Małgorzata kocha go, a przekonałem się, że nawzajem i on ją kocha — ale dla nich nie ma mostu — rozdziela ich przepaść zbyt głęboka i zbyt wielka! Jakkolwiek mało winni jesteście temu co zaszło i na przebaczenie zasługujecie, jakkolwiek błąd wasz spowodowała miłość, a główna wina jego cięży na owym przeklętym — lecz po tém co się stało, lepiéj że będziecie rozłączeni! Książę nie potrafi znosić i przetrwać dni ciężkiej twojej przeszłości, z tobą Małgorzato, moja nieszczęśliwa córko, a prócz tego pragnę oszczędzić ci bólu i upokorzenia, gdyby znakomici współziomkowie z wysoka na ciebie patrzeć mieli! Tam, za morzem, co innego — tam, dokąd cię uprowadzę, spotka cię wszędzie miłość i współczucie — tam będą umieli uszanować twoje — ciężkie przygody i doświadczenia, kiedy przeciwnie tutaj nierozsądna pycha tylkoby je krytykowała i wyśmiewała.
Małgorzata nie powinna wiedzieć, że z nim rozmawiałem — nie powinna słyszeć o tém, że książę był tak blizko niéj. Po co odnawiać dawne rany, nie dające się uleczyć? Mam nadzieję, że biedna przy mnie nauczy się przezwyciężać wszystko!
Tak myślał książę de Monte-Vero, pragnący uchronić córkę od nowych ciężkich walk.
Ale Małgorzata, któréj serce ożywione prawdziwie niewieściemi uczuciami prawie nauczyło się powierzchownie przezwyciężać siebie, jeszcze i dzisiaj kochała księcia całą głębią duszy — raz tylko kochała, i ta miłość nie opuściła jéj aż do śmierci.
Nie chciała zasmucać ojca — czuła, że miał słuszność kiedy wskazując amulet powiedział:
— Naucz się przezwyciężać samego siebie, jest to najwyższa, najszlachetniejsza dążność człowieka — wierzyć i nie lękać się śmierci — kto umiał sobie to przyswoić, ten dosięgnął prawdziwego szczęścia!
Ale jakkolwiek przezwyciężyć umiała tęsknotę i żal, pomimo tego jéj miłość dla Waldemara ciągle wzrastała, nie mogła jéj nigdy pokonać, nigdy zapomnieć; zdawało się, że Bóg ją taką miłością wiecznie i wspaniale obdarował. Była ona prawdziwą pociechą dla zranionéj duszy — wschodziła świecąco i wzmacniająco, jak odwieczne światło słoneczne po smutnych dniach przebijające się przez chmury — było jéj gwiazdą wśród ciemnéj nocy.
A laka miłość, czysta, bezinteresowna, wierna i nic nie pragnąca, czyliż nie uszlachetnia serca ludzkiego? Czyliż nie podnosi tyle wypróbowanéj duszy?
Taka miłość, jak córki Eberharda, jest wzniosła i święta — jest dla nas ludzi najwyższém dobrem duchowém.
Małgorzata znała dobrze i od dawna postanowienie ojca i jego słowa: „Nie możesz oddać i nie oddasz nigdy ręki księciu!“ — rozumiała ich znaczenie i przebijającą się przez nie troskliwość — nie myślała także o posiadaniu Waldemara i połączeniu się z nim — ale duszą do niego należała.
Upłynęło kilka dni po rozmowie z Waldemarem.
W miejscu, na którém znaleziono w lesie małego Janka, cesarz kazał postawić obelisk z czarnego marmuru.
Lecz wszelkie z największą gorliwością dokonywane poszukiwania dwóch morderców dotąd pozostały bez skutku, i już prefekt policyi doniósł cesarzowi, że bez wątpienia udać się im musiało ujść za morze.
Małgorzata wynurzyła życzenie oglądania miejsca i pomodlenia się w leśnéj kaplicy, przy któréj dziecię jéj padło ofiarą srogiéj zemsty, a Eberhard chętnie na to żądanie zezwolił — umiał to pojąć, że Małgorzata czuje potrzebę zwiedzenia tych miejsc.
Pewnego więc świetnego poranku ekwipaż księcia zaszedł po Małgorzatę zawsze czarno ubraną, dla zawiezienia jéj do St.-Cloud.
Stosownie do jéj woli, nikt jéj nie miał towarzyszyć — i Józefina musiała pozostać w domu. Żadna służąca nie wsiadła z nią do wygodnego i eleganckiego powozu; tylko Sandok, jako przewodnik, miał siedząc obok stangreta, towarzyszyć temu żałobnemu orszakowi.
Około południa ekwipaż przybył do miasteczka.
Małgorzata rozkazała jechać aż do brzegu lasu, poczém wysiadła z powozu, kazała mu pod cieniem drzew czekać na jéj powrót, i zabrawszy z sobą Sandoka udała się daléj.
W lesie powietrze było orzeźwiająco chłodne i pachnące; żałobnica szła jego ścieżkami, a Sandok postępował za nią w niejakiém oddaleniu.
Małgorzata szła powoli jak cierpiąca — piękna jéj twarz była Wada troską napełniona — w wysokiéj, posuwającej się jéj postaci malowała się gniotąca ją boleść, wolno i cicho przesuwała się w czarnych szatach po pachnącym lesie.
Gdy przybyła do kaplicy zawsze dla przechodzącéj publiczności otwartéj, słuchającemu Sandokowi zdało się, że słyszy w dali tętent końskich kopyt — ale nie bardzo na to zważał, bo musiał pokazać swojéj pani w zieleni lasu na boku znajdujące się miejsce, na którém leżał zabity Janek.
Małgorzata postrzegła czarny pomnik — wznosił się właśnie w punkcie, który krew zbroczyła.
Tam stała długo zamyślona, zapłakana.
Niewinny chłopcze, musiałeś wyzionąć twoją kochaną duszę, kiedym cię znalazła i poznała! Musiałeś niewinnie paść ofiarą srogiéj morderczéj ręki; nie przeczuwając śmierci, biegłeś naprzeciw niéj — tu przybyć musiałeś, abyś mi był wydarty! O! jeżeli to jest prawdą, jeżeli nie samą tylko ziemską pociechą i piękną wiarą, że patrzysz na mnie tam z góry, to spojrzyj: oto wyciągam ku tobie ramiona, oto tęsknię do ciebie — nie było mi dopuszczono, naprawić bezprawie i grzech, jakiego się względem ciebie dopuściłam! Ale jeżeli możesz, to zajrzyj tu w moje serce, a poznasz, że czuję dla ciebie gorącą, wierną miłość macierzyńską — i wtedy przebaczysz mi, bo oko twoje wszystko zbada i pozna — wtedy uśmiechniesz się do mnie i pocieszysz mnie, bo się do mnie uśmiechniesz miłością i powitaniem. Chciałabym być przy tobie Janku, chciałabym jak ty z dziecinném sercem przejść do wieczności — jestem strudzona Janku, zabierz mnie rychło do siebie! Tylko pierwéj chciałabym jeszcze raz go widzieć, pożegnać tego, który jest tak daleko odemnie! Potém zabierz mnie do siebie — na ziemi nie ma już dla mnie żadnéj radości!
Łzy stłumiły głos Małgorzaty.
Sandok stał w oddaleniu za drzewami — nie przeszkadzał płaczącéj — nie poruszał się wcale — smutno mu było i ciężko na sercu — a jednak musiał powiedzieć córce swojego massa, że brzegiem lasu w dali zbliża się kilku jeźdźców.
HAle żałobnica, ale płacząca matka, to osoba święta, powiedział sobie. Nic jéj nie może szkodzić, nic spotkać.“
Ten murzyn miał mocno wrażliwe serce na dobre i złe.
Małgorzata pożegnała smutne miejsce. Zwróciła się ku leśnéj kaplicy tak wspaniale zielonością ocienionéj.
Potrzebowała upaść tam na kolana i pomodlić się.
Skinęła na Sandoka, aby ją pozostawił samą w tém miejscu poświęconém Bogu.
Leśna kaplica podobna była do małego kościółka w gotyckim stylu. Drzwi jéj były otwarte — a przez cztery arkadowe okna wpadało na jéj podłogę zieloném liściem złagodzone światło. W głębi stał modlitewnik na kilku stopniach, a nad nim unosił się obraz Matki Bozkiéj.
Na modlitewniku stał mały krucyfiks.
Małgorzata ze schyloną głową weszła do kaplicy. Powoli dążyła po jéj flizach.
Blado zielony promień, wpadający przez okna, rozjaśnił jéj postać, a szlachetnie wykrojone jéj oblicze wydało się jeszcze bledsze.
Zbliżyła się do stopni i uklękła przy pulpicie, opierając na nim drżące ręce — oczy wzniosła ku Madonnie.
Małgorzata modliła się — usta jéj szeptały serdeczne słowa, a cała dusza tak dalece uniosła się ku Matce Bozkiéj, że nie słyszała powolnych, cichych kroków, które przy zapadającym już dniu w kaplicy zbliżały się do niéj i do pulpitów.
W téj chwili obcą była dla świata — bujała gdzieś tam, w wyższych sferach — zmysły jéj służyły tylko niebiańskim wrażeniom.
Nieznajomy, który wszedł do kaplicy, na jéj widok stanął nieporuszony.
Złożył ręce... modlili się oboje.
Książę Waldemar w żałobnej damie modlącéj się przy klęczniku poznał — swoją Małgorzatę.
Rozkoszne światło zabłysło w jego oku — błoga radość odmalowała się na jego pięknej, męzkiéj postaci.
Nie śmiał przystąpić blizéj — musiał również modlić się — powstrzymywała go jakaś bożka przestroga, jakiś znak łaski tak wzniosły i piękny, że został nieporuszony.
Długo tak pozostali oboje — długo panowało w leśnéj kaplicy cudnie wieczorném czerwoném słońcem rozwidnione połączenie.
Nakoniec Małgorzata powstała — złożyła ręce, jeszcze raz z nabożeństwem wzniosła oczy w górę i zwróciła się wreszcie ku wyjściu.
Z boku — wznosząc ręce — z wilgotném okiem — stał książę Waldemar.
Zresztą, oprócz Matki Bozkiéj, nie było nikogo w leśnéj kaplicy czerwono oświetlonéj.
— Małgorzato! jęknął głęboko wzruszony.
Widział przed sobą pokorną żałobnicę.
Małgorzata przelękła się — zdawało jéj się, że śni, a w téj chwili stojący książę wyciągnął ręce.
Stanęła także nieruchoma — nie wierzyła sobie — ani ruchem, ani słowem nie chciała spłoszyć upragnionego zjawiska.
— Małgorzato — to jest wola Boga, rzekł nakoniec Waldemar, przystępując krokiem bliżéj i ujmując jéj rękę — powinniśmy byli znaleźć się i widzieć!
— Więc to nie sen — nie widzenie niebios? — szepnęła wieczorném złotem rozjaśniona.
— O! nie sen, moja Małgorzato, to rzeczywistość! Przeznaczeniem mojém było ciebie tu spotkać, znaleźć, tu, gdzieśmy weszli oboje dla modlitwy! Czy poznajesz w tém rękę Boga?
Małgorzata spojrzała na ukochanego — słów jéj zabrakło — dziwnie wzruszona spojrzała mu w oczy i łzami się zalała.
— Tyżeś to... i ja znowu cię widzę! wyszeptała.
— Uklękniéjmy tu razem Małgorzato, w obec Matki Bozkiéj, jeszcze raz przyjmiéj moją przysięgę, że wiecznie, wiecznie do ciebie należę!
— My się nigdy posiadać nie możemy, mój książę!
— Więc jeżeli cielesne nasze powłoki mają być rozdzielone, zawrzéjmy przynajmniéj związek dusz, Małgorzato, uklęknijé razem zemną — przysięgniéj podobnie jak ja — że dusze nasze do siebie należeć będą.
Małgorzata bez oporu poszła za księciem.
Oboje uklękli przy modlitewniku.
Wieczorne słońce przecudnie oświecało ich postaci.
Zdawało się, że błogosławieństwo Niebios spływa na nich, na Małgorzatę i Waldemara, którzy w téj świętej wieczornéj godzinie, w samotnéj leśnéj kaplicy, w obec Maryi i Jezusa dusze zaślubiali.
— Przysięgam na to, poszepnęła Małgorzata: że dusza moja na wieki twoją będzie!
Padła w jego objęcia. Nikt ich nie podpatrywał. Nikt im nie przeszkadzał. Tylko Duch Boży unosił się nad kochankami, którzy się w leśnéj kaplicy spotkali.
Gdy słońce zapadło, pożegnali się.
Małgorzata wróciła do Paryża.
Książę Waldemar znikł ze swoim orszakiem wpośród ciemności późnego wieczoru.
Byłoż to ostatnie widzenie się? i czy na prawdę nasi kochankowie nie mieli już nigdy połączyć się ostatecznie?