Tajemnice stolicy świata/Tom IV/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Sandok w dzikiéj wściekłości wstrząsał balami i deskami swojego więzienia i zgrzytał zębami, a poznawszy swoją niemoc, zdał się na los. Miał nadzieję, że Moro uszedł szczęśliwie, że wyśledził jego uwięzienie i powiedział sobie, iż Moro niezwłocznie pośpieszył do pałacu księcia, iż mu pomoc sprowadzi.
Przestrzeń pod sterem „Rekina,“ w któréj się znajdował Sandok, była tak ciemna, bez żadnego otworu, że nawet nie był w stanie rozróżnić, czy to była noc czy dzień, lecz po czasie swojego tam pobytu liczył, że się zapewne zbliża wieczór drugiego dnia.
Rudy Dzik dwa razy spuścił mu przez otwór na długich hakach chleb i wodę, ale potém zaraz mocno i szczelnie ten otwór zamykał.
Sandok przejrzał znowu ze wzrastającym gniewem swoje kieszenie i przekonał się, że nie ma przy sobie ani broni, ani, oprócz ogrodniczego noża, żadnego narzędzia do wyłamania się ze swojego więzienia — a oprócz tego nie wiedział, gdzie się dostanie, jeżeli tę stronę trójkątnego więzienia wyłamie, która prowadzi do wnętrza, gdy dwie inne strony oblewa Sekwana. Ucieczka bowiem bez zemszczenia się na Furschu i Rudym Dziku nie zadawalała go, tak był zły i wściekły, że sam siebie gotów był przytém poświęcić, byleby tylko dwóch szelmów mógł sprzątnąć.
Właśnie z zaiskrzoném okiem namyślał się, jak użyć noża, jedynego narzędzia, które posiadał, gdy posłyszał nad sobą na pokładzie nagłe i szybkie bieganie kilku ludzi. Sandok słuchał uważnie — doszły go głosy, ale belki, przestrzeń jego otaczające, nie dozwoliły mu rozróżnić słów — poznał tylko głos Furscha, potém cichszy kogoś tylko co na okręt przybyłego — był to głos znienawidzonego barona.
Murzyn zaniepokoił się — krew burzyła mu się W żyłach, a muskuły czarnéj twarzy gwałtownie drgały.
Lecz cóż było czynić?
Nagle zabłysło mu w ponurych oczach — jego silna, muskularna postać przybrała takie stanowisko, jakby miał zamiar chwycić się rozpaczliwego planu — wyjął wielki nóż ogrodniczy z kieszeni i otworzył klingę — Sandok chciał wyciąć dziurę w dolnych belkach i wpuścić wodę do okrętu — poświęcał siebie chętnie aby tylko przygotować śmierć trzem łotrom, którzy nie przeczuwając jego myśli, znajdowali się na okręcie.
Już się położył na ziemi — już zaczął utrudzającą pracę, przebicia nożem grubego drzewa — wtém przyszło mu na myśl, że ci, którym chciał śmierć zgotować, mogą zawsze jeszcze umknąć na brzeg, bo szoner leżał tuż przy nim, a zatonięcie, chociażby nawet czekał na noc i sen znienawidzonych, nie tak prędko nastąpi, aby ich bez ratunku na śmierć naraziło.
— To nic, mruczał sam do siebie, Sandok musi coś lepszego wymyślić! Jak biegają i rozmawiają! Sandok słuchać!
Murzyn zerwał się — trzymał nóż w ręku i wzrokiem przywykłym do ciemności mierzył odległość do sufitu przestrzeni — rękami dostać jéj nie mógł. Słowa mówione na górze, już jednak zapewne usłyszy, gdy zrobi w bocznéj ścianie dziurę, dla tego też śpieszył się, aby wykroić takową w belkach jak można najwyżej.
Sandok był zręczny i wprawny we wszystkich tego rodzaju robotach, udało mu się też prędzéj niż komu innemu swój zamiar wykonać.
Już po kilku minutach wydobył kawał drzewa i zaczął świdrować!
Dziki uśmiech przebiegł mu po twarzy, gdy przebił się ku niemu pierwszy, jasny promyk światła, i prędko też powiększył otwór, tak że wkrótce mógł przezeń ujrzeć wodę i niebo. Ale na szczęście przedziurawił stronę okrętu do lądu zwróconą tak że i brzeg mógł przejrzeć, musiał tylko pilnować się, aby nikt nie postrzegł téj dziury w bocznéj ścianie, która już miała wielkość talara.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze! mruczał uradowany Sandok i przekonał się, że się nie mylił, licząc, że wieczór nadchodzi.
Ujrzał w dali w cieniu kilku drzew stojący powóz barona, znajdującego się na okręcie i właśnie rozmawiającego z Furschem i Edwardem na pokładzie, po nad miejscem, w którém Sandok podsłuchywał.
Murzyn przyłożył ucho do otworu i słuchał.
— Nie turbuj się mój drogi baronie, słyszał mówiącego Furscha: jesteśmy przygotowani do takich odwiedzin. Jeżeli na prawdę pan de Monte-Vero zaszczyci nas swoją wizytą, może być pewien, że przyjmiemy go należycie!
— Rzecz się ma gorzéj niż myślicie, mówił von Schlewe nieco stłumionym głosem. Doszła mnie za pośrednictwem hrabiny wiadomość, że książę wyjednał sobie u cesarza upoważnienie do wymierzenia kary, bo się przekonano, że naczelny inspektor d’Epervier został otruty!
— Téj trucizny mu nie podawałem — ale wszystko jedno! Co się nie udało cesarzowi, tém mniéj uda się księciu!
Sandok wydał głos zdziwienia, po tych słowach nastała przerwa w rozmowie, a on wyjrzał i w oddalenia dojrzał tuman kurzawy coraz się przybliżający. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że ten kurz powstaje z powodu zbliżania się powozu jego pana.
Słyszał jak von Schlewe mówił do Furscha:
— Oni zdają się być pewni swojéj rzeczy, książę jest to człowiek, który umie przeprowadzać swoją wolę! Jeżeli cię ściga, jeżeli czarnego, którego więzisz bądź co bądź uwolnić pragnie — jeżeli was dostanie i przed swoim sędziowskim trybunałem stawić każę...
— Przewidzieliśmy ten wypadek, drogi baronie, odpowiedział Fursch w szatańsko uprzejmy sposób. Jeżeli nas książę ścigać będzie i pokona tak, że się w jego ręce dostaniemy, wtedy...
— Co wtedy, wahasz się powiedzieć?
— Czy widzisz pan tam powóz? przerwał Fursch rozmowę.
— Przez wszystkich świętych — to on...
— Czego się pan przestraszasz, panie baronie? To ekwipaż księcia de Monte-Vero, i pan niestety! jesteś teraz zmuszony, mimowolnie być uczestnikiem naszéj wycieczki na wodę — nie bój się, drogi baronie! Na „Rekinie” będziesz tak dobrze ukryty jak na łonie Abrahama! Odbijać! rozkazał Fursch głośno trzem marynarzom, których przyjął i którymi jeszcze dopomagał Rudy Dzik; przejedziemy się trochę po Sekwanie, podnieść żagiel! Mówicie, że nie ma wiatru? No, to płyńcie trochę, chociaż powoli.
— Co czynisz? zawołał baron: nie dozwalasz mi powrotu na ląd!
— Myślę, że taka mała przejażdżka powinna być dla pana pożądańsza, niż spotkanie z księciem, którego może nie byłbyś w stanie uniknąć, odparł Fursch. Powierz się pan raz naszéj opiece i naszemu dobremu szczęściu!
— Najświętsza Panno — to ucieczka!
— Jeżeli panu podoba się ta nazwa, to tak jest! twierdził Fursch z podziwienia godną spokojnością duszy; tymczasem cofnięto z lądu pomostoową deskę, okręt zbliżył się na środek rzeki, i o ile można śpiesznie oddalał się od miejsca, w którém ekwipaż księcia do brzegu dojechać musiał.
— To oni zawołał baron, on znajdzie sposób ścigania nas na wodzie!
— Przedtém przerwałeś mi moje sprawozdanie, panie baronie, słuchajże teraz! Jeżeli nas ścigać będzie i tak przeważny będzie, że się ujrzymy zgubionymi, tośmy na taki przypadek należycie przygotowani.
— I na czém, zależy to przygotowanie?
— Na pięciu beczkach grochu, które są przygotowane pod przodowym pokładem!
— Co okrutniku! chciałbyś...
— Wysadzić „Rekina“ w powietrze! Czy pana tak bardzo przeraża ten plan, panie baronie?
— Ależ obaj w takim razie zginiemy? jęknął von Schlewe.
— Cóż ztąd, mój szanowny! W każdym razie pożądaniéj wylecieć w powietrze i zginąć zaszczytnie, niż wytknąć głowę przez okno gilotyny!
Baron stracił głowę i wyglądał mocno wzruszony.
— Każ spuścić łódź — ja chcę na brzegi zawołał, i gwałtownie począł biegać po pokładzie okrętu.
Fursch śmiał się szyderczo.
— Żądasz niepodobieństwa, drogi baronie, a prócz tego zapominasz, że jeżeli teraz na ląd wysiądziesz, to bez ratunku wpadniesz w ręce księcia i jego kreatur, które właśnie wysiadają z powozu, a oni pewno nie tak delikatnie się z panem obejdą! Wznieś się pan do myśli, że w razie gdy książę nas ścigać będzie i doścignie, wyleci w powietrze razem z nami, skoro tylko rzucę pochodnię w przestrzeń z prochem!
— Czy on zginie czy nie, to dla mnie nic nie znaczy, jeżeli przytém mam zginąć! narzekał baron, który załamywał ręce i w niezmiernéj był rozpaczy.
— Ej, ej, mój drogi! miałem pana za mocniejszego i więcéj zdecydowanego, rzekł Fursch, widocznie napawający się trwogą Schlewego — załóżcie żagiel! Ciemność sprzyjać nam będzie — pod zasłoną nocy ujdziemy ścigań księcia!
— Nigdy — nigdy! wołał baron; to moje nieszczęście! Puśćcie mnie z okrętu, zaklinam was na miłość Boga!
— Wspólnie uwięziony — wspólnie powieszony! szydził Fursch z humorem szubienicznika, który tchórzliwemu baronowi obosiecznie krajał przelękłą duszę.
Sandok, chociaż mu podobny los zagrażał, śmiał się serdecznie mocno uradowany, gdy posłyszał rozpacz znienawidzonego barona, który teraz gdy mu śmierć w oczy zajrzała, drżał i truchlał.
— Stary złoczyńco, mruczał, stary biały z czarną duszą! Jakże on drży i biega jak szczur po rozbitym okręcie! Massa przybędzie, a okręt z baronem i Furschem, a także i z Sandokiem wyleci w powietrze! Żeby tylko i massa nie wyleciał! Massa musi mieć ratunek!
Sandok usiłował wyjrzeć przez dziurę w bocznéj ścianie — ale nie mógł już dostrzedz na brzegu ani powozu ani wysiadających z niego, bo „Rekin“ za bardzo się już od tego miejsca oddalił.
— O przeklęta rzecz! rzekł murzyn zgrzytając zębami i zaczął gorliwie i szybko rozszerzać dziurę, wielkim nożem dzielnie krając drzewo, trzeba massę ratować! O czarnym widocznie zapomniano. Nikt nie otwierał luki dla podania mu chleba i wody jak co wieczór, a murzyn Eberharda właśnie tego pragnął, bo mu nikt nie przeszkadzał w pracy, która też szybko postępowała. W godzinę późniéj dziura już była tak wielka że mógł przez nią wytknąć głowę i widzieć, jak jego pan, któremu towarzyszyli Marcin i Moro, układał się z jakimś żeglarzem, którego statek znajdował się niedaleko od miejsca, gdzie „Rekin“ stał na kotwicy.
— Bardzo dobrze, mruczał Sandok, najmą okręt i ścigać będą — ale się nie domyślają niebezpieczeństwa!
— Słońce zaszło, a wieczór coraz bardziéj rozpościerał swoje głębokie cienie.
Murzyn rozmyślał, w jaki sposób najlepiéj mógłby ostrzedz swojego massę i dobrego sternika Marcina, tudzież brata Mora o zgubie. Miałże czekać aż się zbliżą i dopiero wtedy wołać?
To było bardzo niepewne. Gdyż najprzód przy szybkiém płynięciu nie usłyszanoby jego głosu, a powtóre był pewny, że przy wszelkim zamiarze uratowania księcia, przeszkodzą mu tém, iż bez namysłu go zabiją — bo i bez tego Fursch pozostawił go przy życiu tylko dla wyciągnięcia z niego korzyści.
Ale Sandok powiedział sobie, że cokolwiekbądź ratować musi odbijający od brzegu okręt z niedomyślającymi się nic ścigającymi, a czarny w takich razach zawsze umie sobie dać radę. To też zapewne i murzyn księcia musiał nagle powziąć myśl szczęśliwą, bo z nowym pośpiechem zaczął krajać otwór w boku okrętu i wyłamywać go, tak że ten otwór zaledwie o stopę po nad wodą będący, coraz się powiększał. Wprawdzie była to praca męcząca i utrudzająca, ale dla silnéj ręki czarnego nie za ciężka. Chciał tak rozszerzyć dziurę, aby się przez nią mógł wyśliznąć — elastyczne członki murzyna potrzebują tylko małego otworu, który dla nas byłby bezpożyteczny. O to się tylko obawiał, aby na górnym pokładzie nie postrzeżono pierwéj jego roboty, aż mu się uda rzucić w nurty Sekwany.
Ale nie zaniechał swojego zamiaru, lecz krajał i wyłupywał belkę coraz bardziéj.
„Rekin“ rozwinąwszy kilka żagli, szybko ślizgał się po żółtawo siwéj wodzie, a Fursch stojący z tyłu przy sterze, widział z zadowoleniem, że jego okręt znacznie wyprzedzał statek księcia. Poznał też wkrótce, iż ten statek o wiele był mniejszy od „Rekina.“ Rudy Dzik stał na przedzie, majtkowie, nie wiedzący, komu podają pomocną rękę i o co chodzi, gorliwie pracowali za otrzymane pieniądze i jeszcze zajęci byli przy żaglach i linach — a baron stał na środku okrętu i trwożliwie spoglądał to na brzeg, to na ścigających. Zimny pot wystąpił mu na czoło — śmiertelnéj doznawał trwogi, która odznaczała całą nędzotę tego nikczemnego tchórza. Kiedy chodziło o wymyślenie z obronnéj zasadzki jakiéj zemsty, jakiego nienawistnego czynu i o wykonanie go, ten blady, nędzny von Schlewe zawsze okazywał największą odwagę, zawsze knuł najhaniebniejsze plany; ale gdy szło o otwartą walkę, o jego życie, wtedy ulegał śmiertelnéj trwodze, której nawet nie miał siły ukryć przed innymi. O ile był wyrachowanym i okrutnym, chytrym i złośliwym, gdy chodziło o zaspokojenie żądz swoich, o poświęcenie młodych dziewcząt swoim grzesznym chuciom, o tyle znowu przedstawiał obraz tchórzliwego łotra, był bezradny i pogardy godzien, gdy przyjść miało do jawnego spotkania, gdy za mordercze i chytre plany miał być pociągnięty do odpowiedzialności.
Ucieczka, szczęśliwa ucieczka, było to ostatnie źdźbło słomy, którego się chwytał baron. Prędko pojął, że jeżeli przy wysadzeniu okrętu na prawdę przez to uniknie śmierci, że odważy się skoczyć w Sekwanę, co już dla niego było okropnością, to czekał go widok dostania się w ręce księcia, który podług jego rachuby, bardzo sprawiedliwie na nim się pomści. Wiedział przecięż najlepiéj co zawinił i na co zasłużył, i dla tego przejmowała go tak wielka trwoga, że zupełnie nieumiał nad sobą panować. Trząsł się i w swojéj nieradnéj rozpaczy nie czuł nawet zimnych kropli, z czoła jego spadających — doznawał śmiertelnéj trwogi, wszelki opis przechodzącéj. To spoglądał — na okręt ze ścigającymi, to znowu na „Rekina“ i na wodę.
Ucieczka stanowiła jego jedyną nadzieję — ale wnet jego siwe, szeroko rozwarte oczy poznały, że odległość między nim a ścigającymi zmniejsza się, że okręt księcia pod kierunkiem Marcina prędzéj idzie naprzód niż „Rekin“ — trwoga zaostrzyła mu wzrok.
Słusznie twierdzą, że każdy z nas zauważył to na sobie, że trwoga uczy modlić się; że dopiero w godzinie najwyższéj niedoli, zwraca się ku Niebu ten, który dawwniéj nigdy się nie modlił — i co dotąd szatańsko uśmiechającemu się baronowi nigdy się nie zdarzało, co go do szyderstwa skłaniało na innym postrzegał, to go w téj chwili rozpaczą i śmiertelną trwogi mimowolnie przejęło — bez wiedzy złożywszy ręce mruczał modlitwę — może po raz pierwszy w życiu, przelękły i prawie zmysłów pozbawiony, zwrócił się do Boga, błagał go o ratunek, o szczęśliwą ucieczkę.
Baron modlił się. Ten człowiek, w którym nie było ani jednéj dobréj żyłki, ani jednéj uczciwéj myśli, widząc że jego władza i własna pomoc przepadły, zwrócił się teraz do Boga i żądał dla siebie ratunku. Ale czy też ta modlitwa wyklętego, w grzechach i zbrodniach osiwiałego wygnańca, mogła znaleźć drogę do tronu Wszechmocnego Ojca? Czyliż to śmiertelną trwogą natchnione usiłowanie nędznika, mogło spodziewać się wysłuchania u Boga?
Modlił się, nie z prawdziwéj, pobożnéj potrzeby serca, lecz że śmiertelna trwoga nastręczała mu modlitwę jako ostatni środek ratunku — a chociaż może teraz na prawdę modlił się serdecznie — jakąż wartość mogło mieć to nawrócenie, które równie prędko przeminąć i zapomniane być mogło, gdyby nastąpił ratunek?
Młodzi grzesznicy — starzy nabożnisie. Te słowa często się sprawdzają w życiu. Kiedy się starość zbliża, żal zwykle na kulach przychodzi, a ci, którzy niegdyś mocno grzeszyli, gdy upominająca śmierć przed nimi stanie, gdy siły opadają, usiłują pobożnością naprawić popełnione niegdyś złe.
Ale nawet tak taniéj poprawy, tak niebłogosławione — go nawrócenia, po baronie spodziewać się nie można było, bo tylko dla chwilowéj trwogi zaniechał swojéj roli, bo modlił się jedynie dla wymknięcia się z niebezpieczeństwa tak wielkiego, iż nie miał na to innéj drogi.
Gdyby Fursch widział był tę przemianę Schlewego, wybuchnąłby sprawiedliwie szyderczym śmiechem — ale nie widział wcale téj modlitwy nędznika, bo było ciemno, a prócz tego całą uwagę zwrócił na ścigających.
— Héj, krzyknął zuchwały zbrodzień na Rudego Dzika: lubię takie polowanie! Zaciągniéjcie flagi na uczczenie téj nocy i przynieście tu wino i broń! Jak się dostatecznie ku nam zbliżą, damy im do skosztowania kilka pigułek! Teraz ściganie nie powinno im się tak udać, jak wówczas na morzu! Oho, mości książę, nie zapomnieliśmy ci twojéj miłéj przysługi i teraz. Ty albo my! Pisz testament! Bezkarnie nie zbliżysz się teraz do nas!
Rudy Dzik przy tych słowach swojego towarzysza, pogroził ręką i pośpieszył na dół do prochowéj przestrzeni, w kóréj obok beczułek prochu stała broń i inne beczki z winem. Wszystko gorliwie wyniósł na pokład, a mianowicie na tylną część okrętu, a położywszy obok Furscha kilka strzelb i pistoletów, przyniósł wielkie szklanki i tak gwałtownie odbił czop od beczki, że wino strumieniami pokład zalało.
Po tym czynie nastąpił piekielny śmiech — to było stosowne towarzyszenie do modlitw barona.
— Chodźcie tu, zawołał Fursch na majtków, którzy zaczęli rozmyślać o swojém położeniu, bo jego grozę dopiero teraz poznali; chodźcie i pijcie! Wino dodaje odwagi i rozwesela serce człowieka! Trąć się zemną Edwardzie, na zniszczenie naszych prześladowców! Dawno już przyrzekliśmy im pamiątkę na całe życie.
Fursch napełnił szklankę, Rudy Dzik uczynił to samo — uniosła go wściekłość i odwaga jego wspólnika, który się z nim trącił.
— Precz z nimi z tego świata, zawołał grożąc, niech Bas poznają! — i nalał wina, tak że majtkowie, poczuli pragnienie i przystąpili bliżéj, aby wziąć udział w uczcie, po za którą uśmiechała się śmierć.
Fursch znowu napełnił szklanki i trącił się z nimi — twarze zarumieniły się, głosy stały się silniejsze. „Rekin“ wyglądał jak okręt piratów, taka na nim panowała dzikość i spustoszenie, taka ponurość. Beczka, z ktôréj bezprzestannie toczono i broń przy niéj, wzrastająca ciemność i groźne wołania, wszystko to pomnażało okropność wrażenia, jakie sprawiał okręt śpieszący po szerokiéj rzece.
Tu i owdzie stały dotąd przy brzegu większe i mniejsze statki — teraz „Rekin“ przybył na otwarte miejsce i wkrótce na przodzie i z tyłu nie widziano innego prócz okrętu ścigających.
Fursch był w dobrym humorze. Wino go rozgrzało — wyglądał jak potwór, mordujący z zimną krwią i dziką rozkoszą. Wychylił jeszcze jedną szklankę i zaśmiał się do Rudego Dzika, który zagłuszył powstające w nim myśli i chęci ratunku i zachowania życia.
I majtków odurzyło użycie wina, dzikiemi okrzykami życzyli Furschowi długiego życia, a ten cieszył się takiemi honorami.
Wtém nagle rozległ się trzask, jaki powstaje gdy kto drzewo łamie. Pomimo głośnéj wrzawy ucztujących, Fursch usłyszał ten uderzający łoskot, bo przez użycie wina zaiskrzyły się jego zmysły — zerwał się — oczy jego zabłysły — porwał jednę z leżących koło niego nabitych strzelb — słyszał dobrze że trzask rozległ się blizko niego. Prędko przejrzał pokład — potém przystąpił do poręczy i spojrzał na jedną stronę okrętu — nie mógł nic dostrzedz.
Ale jeszcze raz rozległ się ten sam trzask i teraz Rudy Dzik poskoczył do drugiéj poręczy, aby wyjrzeć, bo odgłos dał się słyszyć z téj strony.
— Murzyni krzyknął — przeklęty czarny ucieka! Widział, że Sandok dostatecznie rozszerzywszy otwór w belkach, wysunął się przezeń prawie aż po biodra i teraz zamierzał, wyciągnąć za sobą jak kot resztę ciała, i skoczyć w wodę, ktôréj ręce jego już sięgały.
Krzyk Rudego Dzika działał gwałtownie. Nim sam odskoczyć zdołał i pochwycił jedną ze strzelb stojących przy sterze, Fursch już stanął przy poręczy po jego stronie. Postrzegł od razu niepewne ciemne zarysy czarnego, który tylko co zanurzył się w falach i już w téj chwili przyłożył strzelbę... padł strzał — po nim nastąpił gwałtowny plusk, jakby Sandok rozpaczliwie robił rękami.
Rudy Dzik przyskoczył — i także nie celując strzelił w to samo miejsce — nie było wątpliwości, że jeden z tych strzałów trafił murzyna. Ale jeżeli był nawet tylko raniony lub ogłuszony, to musi zginąc w falach, bo go zgniecie pędzący okręt Eberharda, na którego maszcie wisi latarnia.
— Będzie miał dosyć! zawołał Fursch: — czarny szelma już nam zawadzać nie będzie na drodze! Dać tu pochodnię, musimy być w pogotowiu — może Paryżanie obaczą fajerwerk, jakiego jeszcze nie widzieli!