Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza wyspa |
Wydawca | Księgarnia Seyfartha i Czajkowskiego |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. Pł. |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Na te słowa człowiek leżący na sofie podniósł się i twarz jego stanęła w pełnem świetle. Była to głowa przepyszna, o wyniosłem czole, dumnem spojrzeniu, zdobna śnieżną brodą i bujnemi włosami w tył zarzuconemi.
Człowiek ten oparł się o poręcz kanapy, z której powstał. Spojrzenie miał spokojne. Widocznem było, że jakaś powolna choroba podkopała go stopniowo, ale głos jego zdał się jeszcze silnym, gdy wyrzekł po angielsku, tonem wyrażającym najżywsze zdziwienie:
— Ja nie mam nazwiska, panie...
— Znam pana!... — odpowiedział Cyrus Smith.
Kapitan Nemo wpatrzył się pałającym wzrokiem w inżyniera, jakby go chciał unicestwić.
A potem osuwając się na poduszki sofy:
— Cóż mnie to już zresztą obchodzi — szepnął — za chwilę umrę!
Cyrus Smith zbliżył się do kapitana Nemo a Gedeon Spilett wziął go za rękę, którą znalazł pałającą. Ayrton, Pencroff, Harbert i Nab stali z uszanowaniem na boku, w rogu tej wspaniałej sali, której powietrze przesycały wyziewy elektryczne.
Kapitan Nemo cofnął jednak natychmiast rękę i skinieniem zaprosił inżyniera i korespondenta, aby usiedli.
Wszyscy spoglądali nań z podziwem i wzruszeniem. To więc był ów tajemniczy, którego nazywali „genjuszem wyspy,“ istota potężna, której wdanie się w tylu okolicznościach im posłużyło; dobroczyńca, któremu winni byli tak wielką wdzięczność! Przed sobą mieli tylko człowieka, tam, gdzie Pencroff i Nab spodziewali się znaleźć bóstwo prawie, i to człowieka bliskiego śmierci.
Jakżeż się to jednak stać mogło, że Cyrus Smith znał kapitana Nemo? I dla czegóż kapitan powstał tak żywo, słysząc wymówione imię, które sądził być tajemnicą dla wszystkich?...
Kapitan zajął znowu poprzednie miejsce swoje na sofie i oparty na ręku spoglądał na siedzącego obok inżyniera.
— Znasz więc pan nazwisko, które nosiłem? — zapytał.
— Znam je — odpowiedział Cyrus Smith — tak jak i nazwisko tego godnego podziwu podmorskiego przyrządu.
— Nautilus? — rzekł z pół uśmiechem kapitan.
— Nautilus.
— Wiesz-że pan jednak... wiesz-że, kim jestem?
— Wiem także...
— A jednak od trzydziestu lat już nie mam najmniejszego stosunku ze światem zamieszkałym; trzydzieści lat już jak żyję w głębokościach morza, jedynem miejscu, kędy niepodległość znalazłem! Któż więc mógł zdradzić moją tajemnicę?
— Człowiek który nie przyjął nigdy na siebie w obec pana, kapitanie Nemo, żadnych zobowiązań pod tym względem, a więc nie ulegający oskarżeniu o zdradę.
— Więc to ów Francuz, którego przypadek rzucił na mój pokład, szesnaście lat temu?
— Tak, to on.
— A zatem on i jego towarzysze nie zginęli w Maëlstromie, w który Nautilus się dostał.
— Nie zginęli — i pojawiło się pod tytułem „Dwadzieścia tysięcy mil pod morzem“ dzieło zawierające historję pańską.
— Historję moją z kilku miesięcy tylko, panie — odrzekł żywo kapitan.
— To prawda — rzekł Cyrus Smith — ale kilka miesięcy owego osobliwego życia wystarczyło, ażeby pana poznać.
— Jako wielkiego winowajcę, nieprawdaż? dokończył kapitan Nemo i po ustach jego przesunął się uśmiech wyniosły. O tak, jako buntownika, wywołanego przez ludzkość.
Inżynier nic nie odpowiedział na to.
— Cóż, czy nie tak, panie?
— Nie do mnie należy sąd o kapitanie Nemo, — ozwał się wreszcie Cyrus Smith — przynajmniej w tem, co się tyczy przeszłego jego życia. Nie znane mi są, jak i całemu światu, czynniki tego osobliwego bytu, niepodobna mi więc sądzić o skutkach, nie znając przyczyn; to jednak wiem, że dobroczynna ręka wyciągała się wiernie nad nami od chwili przybycia naszego na wyspę Lincolna, że wszyscy winniśmy życie istocie dobrej, wspaniałej, potężnej, i że tą istotą potężną, dobrą i wspaniałą pan jesteś, kapitanie Nemo!..
— Tak, to ja — odrzekł z prostotą kapitan.
Inżynier i korespondent powstali. Towarzysze się zbliżyli i wdzięczność przepełniająca im serce już miała się wyrazić gestami i słowy...
Ale kapitan Nemo powstrzymał ich skinieniem, i głosem silniej wzruszonym, niż tego chciał niewątpliwie:
— Skoro mnie wysłuchacie!...[1] — rzekł.
I tak zacząwszy, w kilkunastu treściwych i pospiesznych słowach dał im poznać całe swoje życie.
Historja jego była krótka a jednakże musiał skupić resztę energji, aby módz ją dokończyć. Widocznem było, ze walczył przeciw niezmiernemu osłabieniu. Kilkakrotnie Cyrus Smith prosił go, aby odpoczął, ale kapitan potrząsał głową jak człowiek, do którego jutro nie należy, a gdy korespondent zaofiarował mu się z pomocą;
— Na nic by się nie przydała — odrzekł — godziny moje policzone.
Kapitan Nemo był to Indjanin, książę Dakkar, syn rajaha z terytorjum Bundelkundu wówczas niezależnego, a siostrzeńcem bohatera Indyj, Tippo-Saiba. Ojciec już w szóstym roku życia wysłał go do Europy, aby mu tam dano zupełne wychowanie, i w skrytej intencji uzdolnienia go do walki przyszłej na równą broń z tymi, których uważał za gnębicieli swego kraju.
Od dziesiątego do trzydziestego roku życia książę Dakkar, obdarzony wyjątkowemi wolnościami, wykształcił się w naukach, literaturze, sztukach i zaszedł w studjach swoich bardzo wysoko.
Książę Dakkar zwiedził całą Europę. Urodzenie jego i majątek sprawiały, iż go ogólnie poszukiwano, ale uroki świata nigdy go nie mogły przywabić. Młody i dorodny, pozostał poważnym, ponurym, wiecznie pożeranym pragnieniem wiedzy, z nieubłaganą nienawiścią wrosłą w serce.
Książę Dakkar nienawidził. Nienawidził jedyny kraj, gdzie nie chciał nigdy stąpić nogą, jedyny naród, którego wszystkie oznaki przychylności stale odpychał: nienawidził Anglję i to tem mocniej, że nie w jednym punkcie musiał ją podziwiać.
Bo ten Indjanin streszczał w sobie wszystkie dzikie wstręty zwyciężonego do zwycięzcy. Najezdnik nie mógł znaleźć łaski u najechanego. Syn jednego z owych władców, których służebnictwo Zjednoczone królestwa tytułem tylko ozdobiły; książę wychowany w pojęciach rewindykacji i pomsty, żywiący niezgasłą miłość dla swego poetycznego kraju w angielskich kajdanach, nie chciał nigdy stąpić nogą na ową ziemię dlań przeklętą, której Indje zawdzięczały niewolę.
Książę Dakkar stał się artystą, na którego cuda sztuki wywierały szlachetne wrażenie; uczonym któremu nic z najwyższych sfer wiedzy obcem nie było; mężem stanu, wyrobionym wśród europejskich dworów. W oczach wszystkich, którzy go obserwowali niedokładnie, uchodził może za jednego z owych kosmopolitów ciekawych nowości, a lekceważących pracę, za jednego z owych przebogatych podróżników, z umysłem dumnym i platonicznym, którzy przebiegają bezustanku świat cały, nie należąc właściwie do żadnego kraju.
A jednakże nie był niczem podobnem. Ten artysta, ten uczony, ten człowiek pozostał Indjaninem w sercu, Indjaninem przez żądzę pomsty, Indjaninem przez nadzieję wiernie karmioną, iż zdoła kiedyś upomnieć się o prawa swego kraju, wypędzić zeń cudzoziemców i niepodległość mu przywrócić.
To też książę Dakkar powrócił do Bundelkundu w r. 1849. Zaślubił szlachetną Indjankę, której serce krwawiło się tak jak jego własne nad nieszczęściami ojczyzny. Miał z nią dwoje dzieci, które niezmiernie kochał. Ale i szczęście domowe nie mogło mu wydrzeć z pamięci niewoli Indyj. Oczekiwał tylko na sposobność — i ta się zdarzyła.
Jarzmo angielskie ociężyło się może nieco zanadto nad ludnością indyjską. Książę Dakkar połączył się z niezadowolonymi. Przelał w ich umysł wszystką nienawiść, jaką pałał przeciw najezdnikom. Przebiegł nie tylko okolice jeszcze niezależne półwyspu indyjskiego, ale także i części bezpośrednio podległe zarządowi angielskiemu. Przywołał do pamięci wszystkim wielkie dni Tippo Saiba, ległego bohatersko pod Seringapatam, w obronie rodzinnego kraju.
W 1857 wielki bunt cipayów wybuchnął. Książę Dakkar był jego duszą. Zorganizował niezmierne powstanie. Oddał swoje talenta i bogactwa na usługi tej sprawy. Nie szczędził nawet swojej osoby i walczył w pierwszych szeregach; ważył życie swoje jak najmniejszy z owych bohaterów, którzy powstali dla wybicia się z niewoli; otrzymał dziesięć ran w dwudziestu starciach, i nie mógł znaleźć śmierci nawet wówczas, gdy ostatni żołnierze niepodległości padli pod angielskiemi kulami.
Nigdy władza angielska w Indjach nie była w takiem niebezpieczeństwie, i gdyby, jak właśnie mieli nadzieję, i gdyby cipay’e znaleźli byli pomoc z zewnątrz, kto wie, czy nie byłby to kres wpływowi i panowaniu trzech królestw w Azji.
Imię księcia Dakkar grzmiało wówczas rozgłośną sławą. Bohater noszący je, nie krył się i toczył walkę otwartą. Naznaczono cenę na jego głowę — i chociaż nie znalazł się zdrajca, coby go wydał, — ale ojciec, matka, żona i dzieci zapłaciły za winy jego i to pierwej nim doszło do jego wiedzy grożące im niebezpieczeństwo.
Prawo i na ten raz jeszcze uległo sile. Ale bo cywilizacja nie cofa się nigdy i zda się, że prawa jej zapożyczone od praw konieczności. Cipay’ów zwyciężono a kraj dawnych rajahów popadł na nowo pod władzę jeszcze dokuczliwszą Anglików.
Książę Dakkar, po daremnej gonitwie za śmiercią, powrócił w góry Bundelkundu. Tu, teraz już sam jeden tylko na świecie, przejęty niezmiernym wstrętem do wszystkiego, co nosiło imię człowieka, pełen nienawiści i zgrozy dla cywilizowanego świata, pragnąc uciec przed nim na zawsze, zrealizował szczątki swego majątku, zebrał dwudziestkę najwierniejszych towarzyszy i pewnego dnia wszyscy gdzieś zniknęli.
Dokąd że to więc udał książę Dakkar poszukiwać owej niepodległości, której mu odmówiły zamieszkałe ziemie? Pod wodami, w głębokościach mórz, gdzie nikt nie mógł pójść za nim w pościgi.
Miejsce wojownika zastąpił uczony. Opuszczona wyspa na Oceanie spokojnym posłużyła mu do urządzenia warstatów, w których zbudowano statek podmorski wedle jego planów. Elektryczność, której nieobliczoną siłę mechaniczną umiał wyzyskać za pomocą środków, jakie się w swoim czasie odkryją — i którą dobywał z niewyczerpanych źródeł, zaspokoiła wszystkie potrzeby jego pływającego przyrządu, już to jako siła poruszająca, już jako oświetlająca i ciepłodajna. Morze ze swemi niezliczonemi skarbami, z myrjadami ryb, z obfitością ziół i galaret, z niezmiernemi ssakami i tem wszystkiem, co w głębiach jego nietylko przyroda utrzymuje ale i ludzie pogubili, wystarczało w zupełności na zaspokojenie potrzeb księcia i załogi, — co odpowiadało właśnie najgorętszym jego życzeniom, nie chciał już bowiem mieć żadnego stosunku z ziemią. Ochrzcił swój przyrząd podmorski mianem Nautilus, sam się nazwał kapitanem Nemo i znikł pod morzami.
Przez ciąg wielu lat kapitan widział wszystkie oceany od jednego do drugiego bieguna, Parja zamieszkałego świata, zebrał w tych światach nieznanych godne podziwu skarby. Miljony zgubione w zatoce Vigo w r. 1702 przez galjony hiszpańskie stały się dla niego niewyczerpaną kopalnią bogactw, którą rozporządzał ciągle a bezimiennie na korzyść ludów walczących o niepodległość swego kraju.[2]
Bądź co bądź jednak, oddawna już nie miał kapitan najmniejszego stosunku z ludźmi, gdy naraz w nocy 6. listopada 1866 przypadek rzucił trzech ludzi na pokład jego. Byli to: pewien profesor francuski, służący jego i rybak kanadyjski. Trzej ci ludzie spadli w morze przy starciu się Nautilusa z fregatą „Abraham Lincoln“ należącą do Stanów Zjednoczonych a ścigającą przyrząd podmorski.
Od tego profesora dowiedział się kapitan Nemo, że na Nautilusa, — którego jedni uważają za olbrzymiego ssaka z rodziny wielorybów, a drudzy za przyrząd podmorski mieszczący w sobie załogę korsarzy, — zarządzono pościgi na wszystkich morzach.
Kapitan Nemo mógł zwrócić Oceanowi trzech ludzi, których los rzucił w ten sposób na jego tajemniczą drogę. Nie uczynił tego jednak, ale zatrzymał ich jako więźniów, i przez siedem miesięcy dał im możność podziwiania cudów podróży, odbytej na przestrzeni dwudziestu tysięcy mil pod morzami.
Pewnego dnia, 22go czerwca 1867, trzej owi ludzie, nie znający bynajmniej przeszłości kapitana Nemo, zdołali się wymknąć, pochwyciwszy łódź należącą do Nautilusa. Ponieważ jednak w tej chwili właśnie Nautilus pędził ku wybrzeżom Norwegji, porwany przez wiry Maëlstromu, kapitan sądził, że zbiegi, pochwyceni w ten przerażający zamęt, znaleźli śmierć w głębiach przepaści. Nie wiedział zaś o tem, że Francuz i dwaj jego towarzysze cudem prawie wyrzuceni na wybrzeże, znaleźli ratunek u rybaków z wysp Loffoden, i że profesor za powrotem do Francji ogłosił dzieło, w którym siedem miesięcy owej osobliwej i awanturniczej żeglugi Nautilusa opowiedziane było i wydane ciekawości publicznej.
Długi czas jeszcze kapitan Nemo, żył w podobny sposób, włócząc się po morzach. Powoli jednak towarzysze jego powymierali i poszli spocząć na swoich koralowych cmentarzach, na dnie Spokojnego Oceanu. Nautilus stawał coraz bardziej pustką i wreszcie kapitan Nemo pozostał sam ze wszystkich, którzy się wraz z nim schronili w głębokościach Oceanu.
Kapitan Nemo miał wówczas lat sześćdziesiąt. Znalazłszy się samotnym, zdołał doprowadzić swego Nautilusa do jednego z portów podmorskich, w których się niegdyś na czas pewien zatrzymywał.
Jeden z takich portów wyżłobiony był pod wyspą Lincolna i on to właśnie udzielał obecnie Nautilusowi schronienia.
Od sześciu lat kapitan znajdował się już tutaj, nie żeglując więcej, ale oczekując śmierci, to jest chwili połączenia się z towarzyszami, gdy przypadek zrobił go świadkiem spadnięcia balonu unoszącego jeńców Południa. Ubrany w przyrząd do nurkowania, kapitan przechadzał się pod wodą, w odległości kilku węzłów od wybrzeża wyspy, właśnie w chwili, gdy inżynier wpadł w morze. Szlachetny poryw popchnął kapitana — i ocalił życie Cyrusowi Smithowi.
Z początku kapitan postanowił uciec przed tymi pięciu rozbitkami, ale port jego był zamknięty, — wskutek bowiem podniesienia się bazaltu, co pochodziło z wpływów wulkanicznych, przyrząd nie mógł się już wydostać przez wejście do krypty. Było jeszcze dosyć wody dla lekkiej łodzi, ale za mało dla Nautilusa zagłębiającego się o wiele znaczniej.
Kapitan Nemo pozostał tedy w miejscu, a następnie, zaczął przypatrywać się tym ludziom rzuconym bez wszelkich zasobów na pustą wyspę. Nie chciał być jednak od nich widzianym. Powoli jednak, widząc ich tak uczciwymi, energicznymi, przywiązanymi do siebie wzajem braterską przyjaźnią, począł interesować się ich usiłowaniami. Prawie pomimo swojej woli przeniknął wszystkie tajemnice ich bytu. Przy pomocy swojego stroju do podwodnych wycieczek, łatwo mu było dostać się do dna studni Granitowego Pałacu, a ztąd wdrapawszy się po wypukłościach skały aż do otworu wyższego tej studni, słyszał osadników opowiadających o swojej przeszłości, badających teraźniejszość i przyszłość. Dowiedział się od nich o niezmiernym wysiłku Ameryki przeciw Ameryce samej w celu zniesienia niewolnictwa!... O tak! ci ludzie godni byli pogodzić kapitana Nemo z ową ludzkością, którą tak zacnie przedstawiali na wyspie!
Kapitan Nemo ocalił życie Cyrusowi Smithowi. On to również doprowadził psa do „dymników,“ on do przylądka rozbitków przypławił ową skrzynię wyładowaną tyloma niezbędnemi dla osadników przedmiotami; on odepchnął łódź na wody „Dziękczynnej,“ on zrzucił linę z progu Granitowego Pałacu podczas napadu małp; on to dał znać o obecności Ayrtona na wyspie Tabor przez umieszczenie dokumentu zamkniętego w butelce; on wysadził bryk wybuchem torpilli założonej w głębi kanału; on uratował Harberta od pewnej śmierci, przyniósłszy siarczan chininy, on wreszcie poraził korsarzy kulami elektrycznemi, których tajemnicę znał i używał w swoich podmorskich łowach. Tak to wyjaśniało się tyle wypadków, wydających się nadprzyrodzonemi, a które wszystkie razem świadczyły o wspaniałomyślności i potędze kapitana.
A wciąż jeszcze ten wielki mizantrop uczuwał pragnienie czynienia dobrze. Pozostawało mu jeszcze wiele użytecznych rad do dania swoim protegowanym, a z drugiej strony, czując bicie swojego serca, wracającego do naturalnych właściwości przy zbliżeniu śmierci, wezwał, jak to już nam wiadomo, osadników z Granitowego Pałacu za pomocą druta, którym połączył zagrodę z Nautilusem, posiadającym także przyrząd alfabetyczny. Może byłby tego nie uczynił, gdyby był wiedział, że Cyrus Smith zna dostatecznie jego historję do pozdrowienia go mianem kapitana Nemo.
Kapitan skończył swą opowieść. Wówczas Cyrus Smith zabrał głos i przypomniał wszystkie zdarzenia, które na osadę wywarły wpływ tak zbawienny i w imieniu towarzyszy zarówno jak i w swojem własnem złożył dzięki wspaniałomyślnej istocie, której tyle byli winni.
Ale kapitan Nemo ani myślał wymagać jakiejkolwiek nagrody za tyle oddanych przysług. Ostatnia myśl niepokoiła jeszcze jego duszę i nim ścisnął jeszcze rękę, podawaną mu przez inżyniera:
— A teraz, panie — rzekł — teraz, skoroś poznał moje życie, osądź je!
Mówiąc to, kapitan robił widocznie aluzję do znaczącego wypadku, którego trzej cudzoziemcy, rzuceni na pokład Nautilusa byli świadkami, zdarzenia, które profesor francuski musiał niewątpliwie opowiedzieć w swojem dziele i to na pewno nie bez wywołania straszliwego rozgłosu.
W istocie, na kilka dni przed ucieczką profesora i dwóch jego towarzyszy, Nautilus ścigany przez jakąś fregatę na północy Atlantyku, uderzył na nią jak taran i bez miłosierdzia ją zatopił.
Cyrus Smith zrozumiał to napomknięcie, ale powstrzymał się od odpowiedzi.
— To była fregata angielska, panie — zawołał kapitan Nemo, stawszy się na chwilę znowu księciem Dakkarem — angielska, czy mnie pan rozumiesz!... Uderzała na mnie! Przyparty byłem w zatoce ciasnej i niedosyć głębokiej!... Musiałem przejść i... przeszedłem!...
A po chwili spokojnym już głosem:
— Po mojej stronie była słuszność i prawo — dodał. — Wszędziem robił tyle dobrego ile zdołałem, i tyle złego, ilem był powinien. Cała sprawiedliwość nie mieści się w przebaczeniu.
Kilka chwil milczenia nastąpiło po tej odpowiedzi — i kapitan Nemo powtórzył po raz drugi...
— Cóż więc myślicie o mnie, panowie?
Cyrus Smith wyciągnął rękę do kapitana i na pytanie jego odrzekł uroczyście.
— Kapitanie! Całą twoją winą, żeś wierzył w możność wskrzeszenia przeszłości, i że walczyłeś przeciw konieczności postępu. Był to jeden z owych błędów, które jedni podziwiają, drudzy ganią; ale sam Bóg tylko sędzią ich być może, a rozum ludzki musi je odpuścić. Kto się myli w intencji, którą za dobrą uważa, można z tym walczyć, ale przestać go szanować nie wolno. Błąd twój należy do takich, które nie wykluczają uwielbienia, i imię twoje nie potrzebuje się obawiać niczego od sądu dziejów. Lubią one bowiem bohaterskie szaleństwa, choć jednocześnie potępiają skutki ich wypływem będące.
Pierś kapitana Nemo wzniosła się westchnieniem, a ręka wyciągnęła się ku niebu.
— Miałżem, czym nie miał słuszności? — szepnął.
Cyrus Smith ciągnął dalej...
— Wszystkie wielkie czyny powracają do Boga, bo od niego pochodzą! Kapitanie Nemo, uczciwi ludzie tutaj zebrani, a którym tylekroć pomagałeś, nigdy cię opłakiwać nie przestaną.
Harbert zbliżył się do kapitana. Przykląkł, ujął go za rękę i pocałował.
Łza się stoczyła z oczu umierającego:
— Błogosławię ci, dziecię moje! — wyrzekł.
- ↑ Historja kapitana Nemo była w istocie ogłoszoną pod tytułem: „Dwadzieścia tysięcy mil pod morzem.“ Tutaj także należy powtórzyć ostrzeżenie, już raz umieszczone przy okoliczności przygód Ayrtona, co do niezgodności niektórych dat. Czytelnicy zechcą łaskawie zajrzeć do powyższego przypisku. (Przyp. autora.)
- ↑ Mowa tu o powstaniu Kandjotów, któremu istotnie w powyższych warunkach kapitan Nemo pomagał.