Tajemniczy ogród/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.

CZARY.

Dr. Craven od dość dawna już czekał, gdy dzieci wróciły do domu. Zaczynał się już zastanawiać, czy nie byłoby rozsądniej wysłać kogo dla zbadania, gdzie się znajdują. Gdy Colina wniesiono zpowrotem do pokoju, biedny doktór począł mu się bacznie przyglądać.
— Nie powinieneś był zostawać tak długo w ogrodzie — powiedział. — Nie trzeba się przemęczać.
— Ani trochę nie czuję się zmęczony — odparł Colin. — Doskonale mi to wyjście zrobiło. Jutro wyjdę znów rano i po obiedzie.
— Nie wiem, czy mogę ci na to pozwolić — rzekł znów dr. Craven. — Lękam się, że będzie to bardzo nierozsądnie.
— Byłoby bardzo nierozsądnie chcieć mnie zatrzymać w domu — powiedział Colin zupełnie poważnie. — Tak, czy owak — pójdę.
Nawet Mary zauważyła, że jedną z głównych właściwości Colina było to, że zupełnie sprawy sobie nie zdawał, jak głupi i nie na miejscu był ten jego ton rozkazujący względem otoczenia. Żył dotąd jakby na wyspie odludnej, a ponieważ na niej panował niepodzielnie, przeto wyrobił sobie własny sposób postępowania — nie mając się zresztą z kim porównać. Mary była ogromnie do niego postępowaniem swem podobna, a odkąd przybyła do Misselthwaite, poczęła stopniowo przekonywać się, że maniery jej nie są wcale podobne do ogólnie w świecie przyjętych. Zrobiwszy owo spostrzeżenie, uważała je za dość ważne, by je oznajmić Colinowi. Skoro zatem dr. Craven wyszedł, usiadła i poczęła się chłopcu przyglądać. Chciała, żeby się spytał, dlaczego na niego patrzy, i dopięła celu.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — spytał.
— Bo sobie tak myślę, że jednak mnie bardzo żal dra Craven’a.
— Mnie również żal — spokojnie, lecz z widocznem zadowoleniem odparł Colin. — Teraz, jak będę żył, musi biedak skwitować z odziedziczenia Misselthwaite.
— No, tak, dlatego też mi go żal — odparła Mary — ale teraz to myślałam sobie, że dla niego musiało być okropnie męczące być przez dziesięć lat uprzejmym dla chłopca, który był zawsze grubjański. Jabym nigdy nie potrafiła tego dokazać.
— Uważasz, że jestem grubjański? — zapytał Colin zupełnie niewzruszony.
— Gdybyś był jego synem, a on takim tatusiem, co to lubi bić — odparła — toby cię porządnie przetrzepał.
— Ależ mu nie było wolno — rzekł Colin.
— Nie, nie było mu wolno — odpowiedziała Mary, rozpatrując tę sprawę bez uprzedzeń. — Nikomu nie było wolno robić tego, czegoś nie chciał — bo niby miałeś umierać i inne jeszcze głupstwa... Takiś był biedny!
— Ale teraz wcale nie będę biedny — oświadczył Colin z uporem. — I nie chcę, by ludzie tak o mnie myśleli. Przecież dziś po południu stałem na własnych nogach.
— I to ta własna wola we wszystkiem zrobiła z ciebie takie dziwadło — ciągnęła Mary, głośno myśląc.
Colin odwrócił się, brwi zmarszczył.
— Uważasz, żem dziwadło? — spytał.
— Tak — rzekła Mary — straszne. Ale nie powinieneś się gniewać — dodała spokojnie — bo wszakże i ja jestem dziwadło, i Ben Weatherstaff. Ale nie jestem już takiem, jak byłam, zanim zaczęłam lubić ludzi i zanim odkryłam ogród.
— Nie chcę być dziwakiem — rzekł Colin. — I nie będę — dodał, marszcząc czoło z silnem postanowieniem.
Był to chłopiec bardzo dumny. Chwilkę leżał cicho, rozmyślając, poczem Mary dostrzegła cudny uśmiech, zwolna rozjaśniający się i przemieniający mu zupełnie twarzyczkę.
— Przestanę być dziwakiem, jeśli codzień chodzić pocznę do ogrodu — mówił. — Tam są czary — wiesz — takie dobre czary. Pewien jestem, że są.
— Ja także pewna jestem — odparła Mary.
— Jeżeli to nawet nie są prawdziwe czary, to może nam się zdawać, że są. W każdym razie Coś tam jest — jest Coś.
— Są czary — odrzekła Mary — ale nie czarne, tylko białe jak śnieg.
Nazywali to zawsze czarami, i istotnie czarami zdawać się mogły miesiące następne — owe zadziwiająco cudne, promienne, pogodne miesiące. Mój Boże! Ileż to rzeczy cudnych w ogrodzie tym się zdarzyło! Jeśliście nigdy ogrodu nie posiadali, to zrozumieć nie zdołacie; jeśliście zaś mieli ogród, to zrozumiecie, że potrzebaby było grubym tomem objąć to wszystko, co się tam działo. Najpierw zdawało się, że nie będzie końca kiełkowaniu i ukazywaniu się coraz to nowych roślinek w ziemi, w trawie, w klombach, a nawet w zagłębieniach muru. Potem owe zielone roślinki poczęły okrywać się pączkami, pączki poczęły się rozwijać i ukazywać kolory — wszystkie odcienie błękitu, wszystkie odcienie purpury, karmazynu, złota i fioletu. W owych dniach szczęśliwych sadzono troskliwie kwiaty w każdy kątek, każde miejsce wolne. Ben Weatherstaff przyglądał się, a sam z pomiędzy cegieł w murze wydrapywał wapno i robił zagłębienia, ziemią wypełnione, w które sadził cudne pnącze kwitnące. Irysy i lilje białe snopami można było zbierać, zaś zielone okolenia barwinku napełniły się całą armją białych, niebieskich, złotych ostróżek, dzwonków, mieczyków.
— Jak je też pani kochała! — mówił Ben Weatherstaff. — Lubiła wszystko to, co ku niebu spogląda. I ziemię pani kochała — owszem; kochała, ale mówiła, że to niebo błękitne takie się zdaje zawsze radosne.
Nasionka, posiane przez Dicka i Mary, rosły, jakby różdżką czarodziejską dotknięte. Jedwabiste maki wszystkich kolorów pochylały się setkami przy powiewie wiatru, kwiaty, które od lat już rosły w tym ogrodzie, niejako dziwić się zdawały, skąd się wzięli ci nowi ich opiekunowie. A róże, róże! Z dnia na dzień, z godziny na godzinę ożywiały się, wyrastały z trawy, owijały się około pni, zwieszały z gałęzi drzew, pięły po murach i rozsypywały po nich kaskadę girland. Jasne, świeże listki i pączki — pączki drobne narazie, lecz zwolna coraz większe, pokąd nie rozwinęły się w kielichy pełne woni, która, przelewając się przez brzegi, napełniała sobą ogród cały, przesycała powietrze.
Colin obserwował wszystko, przyglądając się każdej zaszłej zmianie. Co rana przywozili go tutaj i, o ile nie padało, spędzał w ogrodzie dnie całe. Lubił nawet dnie pochmurne. Pragnął leżeć na trawie i przyglądać się «jak wszystko rośnie» — mawiał. Dodawał przytem, że jeśli się umie bacznie przyglądać, to dostrzec można, jak się pączki rozwijają. Można było również zaznajomić się z całym światkiem pracowitych owadów, biegających tu i tam po różnych, nieznanych ścieżkach, noszących często małe źdźbła trawy, pierza lub pożywienia, lub wdrapujących się na trawy, jakby to były drzewa, skąd wzrokiem objąć można, co się dzieje w okolicy. Pewnego razu cały ranek zajęła Colinowi obserwacja kreta, budującego sobie na końcu ganku swego podziemnego szaniec uzbrojonemi w długie pazurki łapkami, tak podobnemi do rąk elfów. Obyczaje mrówek, chrząszczy, pszczół, żab, ptaków, roślin dawały mu do badania świat całkiem nowy. A gdy Dick odkrył mu i opisał obyczaje lisów, wydr, łasic, wiewiórek, pstrągów, szczurów wodnych, borsuków — nie było końca tematom do rozmów i rozmyślań.
A to jeszcze ani połowa czarów nie była. Ów fakt, że istotnie stanął na własnych nogach, dał Colinowi pole do strasznego napięcia umysłu, a gdy Mary wyjawiła mu, jak go zażegnywała, jak czary nań również rzucała — podniecił się i bardzo ją pochwalił. Wciąż o tem mówił.
— Naturalnie, że w świecie musi być mnóstwo czarów — rzekł z powagą dnia jednego — ale ludzie nie wiedzą, jak one wyglądają i jak je czynić. Być może, iż trzeba zacząć od tego, by wmawiać, że stanie się coś dobrego, dopóki się to naprawdę nie stanie. Muszę spróbować i robić doświadczenia.
Dnia następnego, gdy poszli do tajemniczego ogrodu, posłał natychmiast po Bena Weatherstaffa. Stary ogrodnik przyszedł, jak mógł najprędzej, i ujrzał radżę stojącego pod drzewem i wyglądającego ślicznie z uśmiechem na ustach.
— Dzieńdobry, Benie Weatherstaff! — powiedział. — Chciałbym, żebyście z panną Mary i Dickiem wszyscy stanęli tu rzędem, bowiem chcę wam powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Wedle rozkazu, sir! — odrzekł Ben, dotykając czoła. (Jedną z długo ukrywanych zalet Bena Weatherstaffa było to, iż jako chłopiec służył kiedyś na okręcie i odbywał podróże. Umiał więc odpowiadać jak żeglarze.)
— Chciałbym popróbować naukowego doświadczenia — tłumaczył tymczasem radża. — Gdy dorosnę, będę robił wielkie naukowe odkrycia, teraz zaś rozpocznę tem doświadczeniem.
— Wedle rozkazu, sir! — śpiesznie rzekł Ben Weatherstaff, choć dopiero pierwszy raz w życiu słyszał o doświadczeniach naukowych.
Mary również słyszała o nich po raz pierwszy, niemniej jednak poczynała nabierać pewności, że choć Colin był dziwak, to jednak czytał on wiele książek i był chłopcem, mogącym przekonywać. Gdy podniósł głowę i utkwił w kogo swe dziwne, wielkie oczy, natenczas czuło się, że, czy się chce, czy nie chce, wierzyć mu trzeba, jakkolwiek miał dopiero lat dziesięć, na jedenasty. W tej zaś chwili był bardziej przekonywający niż kiedykolwiek, bowiem nagle uczuł się przejęty tem, że ma mieć mowę, jak dorosły człowiek.
— Owe wielkie naukowe odkrycie, które przedsięwezmę — mówił — tyczyć się będą czarów. Czary, to potężna rzecz, i mało kto o nich coś wie z wyjątkiem kilku ludzi w starych książkach — i Mary, która wie to i owo, ponieważ urodziła się w Indjach, gdzie są fakirzy. Myślę, że Dick zna czary, choć może nie wie o tem, że je zna. Czaruje zwierzęta i ludzi. Nie byłbym mu nigdy pozwolił przyjść do siebie i spojrzeć na siebie, gdyby nie był czarodziejem zwierząt — co znaczy czarodziejem chłopców, bo chłopiec to zwierzątko, Jestem przekonany, że czary są we wszystkiem, tylko ludzie nie mają dość zmysłu, żeby je pochwycić i zmusić do wykonywania różnych rzeczy dla nas, jak to czyni elektryczność, konie i para.
Brzmiało to tak imponująco, że Ben Weatherstaff był bardzo wzruszony i nie umiał panować nad sobą.
— Wedle rozkazu, sir! — przemówił i prostował się coraz więcej.
— Gdy Mary odnalazła ten ogród, był on całkiem martwy — ciągnął dalej mówca. — Potem coś zaczęło rośliny z gruntu wypychać i czynić coś z niczego. Jednego dnia nie było nic, zaś nazajutrz już coś było. Przedtem nie obserwowałem niczego i zaciekawiłem się. Ludzie nauki są zawsze ciekawi, a ja będę człowiekiem nauki. Ciągle sobie mówiłem: «Co to jest? Co to jest?» — To jest coś! Nie może być nic! Nie wiem, jak się to coś nazywa, więc nazywam to czarami. Nie widziałem nigdy wschodu słońca, lecz widziała go Mary i Dick, a z tego, co mi opowiadali, pewny jestem, że to też czary. Coś pcha je i ciągnie. Czasami, odkąd przychodzę do ogrodu, spoglądałem przez gałęzie w niebo i miałem dziwne uczucia szczęścia, jakby w piersiach coś mnie pchało, siłę dawało i kazało prędzej oddychać. Czary zawsze pchają, ciągną i czynią coś z niczego. Wszystko powstaje z czarów, listki i drzewa, kwiaty i ptaki, borsuki i lisy, i wiewiórki, i ludzie. Zatem ta siła musi znajdować się wokoło nas. I w tym ogrodzie — i na każdem miejscu. Czary w tym ogrodzie sprawiły, żem stanął, i sprawią to, że będę żył i wyrosnę na człowieka. A teraz chcę zrobić doświadczenie naukowe — chcę popróbować zmusić te czary do wstąpienia we mnie, do dania mi sił, do uczynienia mnie silnym. Nie wiem, jak się do tego zabrać, ale przypuszczam, że jeśli bezustanku będę o nich myślał i przywoływał je, to może przyjdą do mnie. Może to pierwszy, dziecinny sposób przywoływania ich. Kiedym wtenczas pierwszy raz chciał spróbować stanąć, Mary wciąż do siebie mówiła jak tylko mogła najprędzej: «Możesz stanąć, możesz stanąć!» — i stanąłem. Sam wprawdzie w tej samej chwili chciałem popróbować moich sił, lecz jej czary mi pomogły — i Dicka także. Teraz każdego wieczora i każdego rana, w każdej chwili dnia, jak tylko sobie przypomnę, będę wołał: «Czary są we mnie! Czary mnie uzdrawiają! Będę tak silny, jak Dick! Będę tak silny, jak Dick!» I wy wszyscy musicie robić to samo. Oto moje doświadczenie. Czy pomożecie nam, Ben Weatherstaff?
— Do usług, sir! — rzekł Ben Weatherstaff. — Do usług!
— Jeśli codziennie, wytrwale robić to będziemy, tak regularnie, jak żołnierze swoje ćwiczenia, natenczas zobaczymy, co się stanie, i przekonamy się, czy doświadczenie się udało. Wszystkiego uczymy się przecież w ten sposób, że powtarzamy, powtarzamy, dopóki sobie dobrze w pamięć nie wbijemy, i myślę, że to samo będzie z czarami. Jeśli je wciąż przywoływać do siebie będziemy na pomoc, to wkońcu staną się one cząstką nas i dawać nam będą możność wykonywania wielu rzeczy.
— Razu jednego słyszałam w Indjach, jak pewien oficer opowiadał mamusi, że fakirzy po tysiąc razy powtarzają te same wyrazy — wtrąciła Mary.
— Ja też słyszałem, jak żona Dżema Fettleworth’a powtarzała tysiące razy to samo, nazywając go «obrzydliwym pijaczyną» — dodał cierpko Ben Weatherstaff. — Zawsze tam ci coś z tego wyniknąć musi. Więc też żonę wytłukł na kwaśne jabłko, a sam poszedł pod «Niebieskiego Lwa» i spił się, jak jaki lord.
Colin brwi zmarszczył i kilka chwil rozmyślał. Potem uśmiechnął się i rzekł:
— Zatem widzicie, że coś z tego wyniknąć musi. Tylko ta kobieta źle używała czarów, tak, że ją mąż ostatecznie wybił. Gdyby była użyła czarów dobrych i powtarzała mu coś ładnego, to może nie byłby się upił, jak lord, a może natomiast byłby jej kupił nowy czepek.
Ban Weatherstaff roześmiał się, a w małych jego oczach malowało się uwielbienie.
— Z panicza zarówno rozumny chłopiec, jak i prosty, i ze zdrowemi nogami — powiedział. — Jak na przyszły raz zobaczę Bessy Fettleworth, to jej napomknę coś o tem, co czary mogą dla niej uczynić. Byłaby okropnie kontenta, gdyby te «doświadczone nauki» dobrze im zrobiły.
Dick stał, przysłuchując się mowie Colina, a oczy błyszczały mu z podziwu i radości. Orzeszek i Łupinka siedziały mu na ramieniu, na ręku zaś piastował białego królika z długimi uszami i głaskał go, głaskał, podczas gdy królik uszy kładł po sobie i przeciągał się zadowolony.
— Czy sądzisz, że doświadczenie się uda? — zapytał go chcąc wiedzieć, co Dick o tem myśli. Nieraz radby był wiedzieć, co myśli, gdy patrzał na niego, lub na swoje «stworzonka» z tym swoim uśmiechem promiennym.
Teraz też się uśmiechnął, a uśmiech jego był jaśniejszy jeszcze, niż zwykle.
— Ojoj! Naturalnie, że się uda! — odpowiedział. — Czary będą działać tak samo, jak nasionka, kiedy je słońce ogrzewa. Działać będą na pewno. Czy mamy zaraz zacząć?
Colin był rozpromieniony. Mary również. Pod wpływem wspomnień fakirów i derwiszów z ilustrowanych książek, Colin poddał myśl, by wszyscy zasiedli po turecku pod drzewem, tworzącem nad nimi baldachim.
— Tak będzie, jakbyśmy zasiedli w jakiejś niby świątyni — rzekł Colin. — Jestem trochę zmęczony i chciałbym usiąść.
— No, no! Paniczu! — rzekł Dick. — Nie trzeba zaczynać od mówienia, że się jest zmęczonym, bo czary uciekną!
Colin odwrócił się i spojrzał w jego niewinne, okrągłe oczy.
— Tak — to prawda — wyrzekł z namysłem. — Muszę wciąż o czarach pamiętać.
Gdy zasiedli kołem pod drzewem, wyglądali doprawdy tajemniczo i uroczyście. Ben Weatherstaff miał uczucie, że go gwałtem wprowadzili na zgromadzenie pobożnych, na modlitwę. Zwykle z przekonania był przeciwny należeniu do takich zgromadzeń, ale ponieważ tym razem była to sprawa młodego radży, zatem nie bronił sie[1] i, co więcej, pochlebiało mu to niejako, że go do współudziału zawezwano. Mary była w uroczystem usposobieniu. Dick trzymał królika na ręce i może dawał jakieś znaki czarodziejskie, których nikt nie dostrzegł, bowiem gdy usiadł po turecku, jak inni, kawka, lisek, wiewiórki i jagnię poczęły się zwolna przybliżać i wchodzić do koła, zajmując każde zosobna miejsce wedle własnego wyboru.
Stworzenia przyszły — rzekł Colin poważnie. — Chcą nam pomóc.
Mary zauważyła, że Colin naprawdę wyglądał prześlicznie. Głowę miał podniesioną dumnie, jakby się czuł rodzajem kapłana, a dziwne jego oczy miały w sobie jakieś blaski tajemnicze. Promienie słoneczne padały na niego poprzez konary drzewa.
— Teraz zaczynamy — powiedział. — Mary, czy będziemy się kiwać wtył i naprzód, jakbyśmy byli derwiszami?
— Ja się nie mogę kiwać na wszystkie strony, bo mi reumatyzm wlazł w kości — rzekł Ben Weatherstaff.
— Czary was wyleczą — rzekł Colin tonem Wielkiego Kapłana — ale nie będziemy się kiwali, dopóki nie będzie wam dobrze. Tymczasem będziemy śpiewali.
— Ja tam nie umiem śpiewać — rzekł Ben Weatherstaff trochę zły. — Jedyny raz, com próbował śpiewać w kościele, to mnie z chóru wyrzucili.
Nikt się nie roześmiał. Wszyscy zanadto byli poważnie nastrojeni. Na twarzyczce Colina nawet najlżejszy cień się nie pojawił. Myślał tylko o czarach.
— Więc sam będę śpiewał — powiedział. I począł nucić, wyglądając nie jak chłopiec z krwi i kości, lecz jak widmo. «Słońce cudne, słońce wiosenne świeci. To są czary. Rozkwitają kwiaty, rozchylają się kielichy róż, korzonki ich w ziemi pracują — to czary. Żyć — to czary; być silnym — czary. Czary są we mnie — we mnie, ze mną są czary. Są ze mną, są we mnie. Są one w nas wszystkich. Czary są w plecach i chorych kościach Bena Weatherstaffa. Czary! Czary! Przybądźcie, pomóżcie!»
Powtarzał to wiele, wiele razy — nie tysiąc, ale bardzo wiele razy. Mary słuchała, jak zahipnotyzowana. Wydało jej się to równocześnie dziwne i cudne, i byłaby chciała, by to bez końca powtarzał. Bena Weatherstaffa poczęła ogarniać dziwna, słodka senność. Brzęczenie pszczół wśród kwiecia mieszało się z jednostajnością dziecinnego głosiku i usposabiało do snu. Dick siedział z uśpionym królikiem na łonie, a jedną rękę oparł na grzbiecie jagniątka. Sadza odepchnęła wiewiórkę i przytuliła się do jego ramienia, szare powieki opadały jej na senne oczy. Nakoniec Colin ucichł.
— Teraz obejdę ogród dokoła — oświadczył po chwili.
Ben Weatherstaff kiwał się w najlepsze i obudził się nagle.
— Spaliście — rzekł Colin.
— Ani mi się śniło — mamrotał Ben. — Kazanie było wcale dobre, ale muszę wyjść przed ofiarą.
Nie obudził się jeszcze nadobre.
— Przecież nie jesteście w kościele — rzekł Colin.
— Ja? W kościele? Nie-e-e — rzekł Ben, prostując się. — Kto mówił, że jestem w kościele. Wszystkom słyszał. Panicz mówił, że czary są w moich krzyżach. Doktór to nazywa reumatyzmem.
Radża skinął ręką.
— To były niedobre czary — rzekł do Bena. — Będzie wam lepiej. A teraz pozwalam wam odejść do waszego zajęcia. Lecz wróćcie tu jutro.
— Chciałbym widzieć jeszcze, jak panicz obchodzić będzie ogród — mruczał stary.
Nie mruczał ze złości, ale mruczał. W istocie zaś, będąc starym, zatwardziałym uparciuchem i nie wierząc zbytnio w owe «czary», postanowił sobie, o ileby go stąd wyrzucili, wejść na drabinę i patrzeć przez mur tak, by w razie, gdyby się Colin przewrócił, mógł się prędko cofnąć.
Radża jednak zgodził się na to, by pozostał, i procesja ruszyła z miejsca. Wyglądali doprawdy, jak procesja. Colin szedł na czele z Dickiem i Mary po obu stronach. Wtyle kroczył Ben Weatherstaff, za nim «stworzenia», jagnię i lisek blisko Dicka, Sadza zaś z powagą osoby, czującej swą godność.
Była to procesja, posuwająca się naprzód wolno, lecz z godnością. Co kilkanaście kroków przystawali, by odpocząć. Colin wspierał się na ramieniu Dicka, Ben zaś w cichości ducha pilnie baczył, by mu się co nie stało. Lecz chłopczyk co pewien czas zdejmował rękę z ramienia swego przewodnika i szedł kilka kroków o własnych siłach. Cały czas głowę miał podniesioną i wydawał się bardzo wysokim.
— Czary są we mnie! — wciąż powtarzał. — Czary mi dają siłę! Czuję je w sobie, czuję!
Zdawaćby się mogło rzeczywiście, że go coś podnosiło, podtrzymywało. Przysiadał na ławeczkach w altanach, kilka razy odpoczywał na trawie, kilka zaś razy zatrzymywał się jeno na ścieżkach i wspierał na Dicku, lecz nie chciał ustąpić, póki nie obszedł dokoła ogrodu. Gdy pod baldachim swój powrócił, twarz miał zaróżowioną, minę triumfującą.
— Dopiąłem swego! Czary działały! — wołał radośnie. — To moje pierwsze naukowe odkrycie.
— Co dr. Craven na to powie? — rzekła uszczęśliwiona Mary.
— Nic nie powie — odparł Colin — bo nic mówić nie trzeba. To będzie największą tajemnicą z tego wszystkiego. Nikt nic nie będzie wiedział, dopóki o tyle się nie wzmocnię, że będę mógł chodzić i biegać. Codzień w moim fotelu będziecie mnie przywozić i odwozić. Nie chcę, żeby sobie szeptano i dopytywano się, i nie chcę, by ojciec wiedział cośkolwiek, zanim doświadczenie zupełnie się nie uda. Potem zato, jak kiedy wróci do Misselthwaite, wejdę nagle do jego pokoju i powiem: «Oto jestem, tatusiu; jestem taki, jak wszyscy chłopcy. Jestem zupełnie zdrów i wyrosnę na dzielnego człowieka. A stało się to przez doświadczenie naukowe».
— Twój tatuś pomyśli, że to sen — zawołała Mary. — Oczom swoim nie będzie chciał wierzyć.
Colin uśmiechnął się triumfująco. Nakazał sobie uwierzyć, że będzie zdrów, co rzeczywiście było już połową wygranej. Podtrzymywała go zaś więcej, niż wszystko, myśl o ojcu, co powie, jaką minę zrobi, gdy dowie się, że ma syna zdrowego i prostego, jak synowie innych tatusiów. Jednem z najstraszniejszych utrapień jego za owych smutnych, beznadziejnych dni przeszłych była jego bezsilna nienawiść do swego chorobliwego stanu, który mu miłość ojca zabierał.
— Wtedy tatuś będzie musiał uwierzyć — powiedział. — Jak czary już swoje zrobią i będę zdrów, to jednem z pierwszych ćwiczeń, zanim się wezmę do odkryć naukowych, będzie atletyka.
— Za tydzień, dwa, to się panicz weźmie do boksowania — rzekł Ben Weatherstaff. — Skończy panicz na tem, że w atletyce zdobywać będzie pierwsze nagrody w Anglji.
Colin spojrzał na niego surowo.
— Weatherstaff! — zawołał. — To brak uszanowania. Nie wolno wam się poufalić dlatego tylko, że dopuszczeni jesteście do tajemnicy. Choćby czary największą siłę mi dały, nie będę zawodowym atletą. Będę badaczem naukowym.
— Przepraszam, bardzo przepraszam, sir — odparł Ben, dotykając czoła w ukłonie. — Powinienem był wiedzieć, że z tego żartować nie wolno — lecz niemniej wesoło mrugał małemi oczkami i ubawiony był serdecznie. Chętnie zniósł i to natarcie uszu, byle jego panicz miał siły ciała, umysłu i serca!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.