<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Targ dla umarłych
Pochodzenie Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1909
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Dionizy Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



TARG DLA UMARŁYCH.



Jest piąta godzina popołudniu. Od morza wieje wiatr południowy, wpada przez otwarte drzwi do mojego pokoju, w którym pracuję i porywa mi papiery z biurka. Białe światło japońskiego słońca wskazuje, że upał dzienny już minął.
Na błękitnem niebie niema ani jednej chmurki, niema nawet tych ulotnych pierzastych obłoczków, które przy najczystszej pogodzie igrają na firmamencie podobne do przezroczystej gazy.
W drzwiach mego pokoju staje nagle jakaś postać. To Akira, młody, buddhyjski uczeń. Zdejmuje sandały z białych nóg i uśmiecha się słodko.
„Ah, Komban (dobry wieczór) Akira!”
„Dzisiaj wieczorem — mówi Akira przykuczając na podłodze w pozycyi Buddhy — dzisiaj wieczorem odbywać się będzie Bon-ichi. Może chciałby pan zobaczyć?”
„Bardzo chętnie chciałbym widzieć tutaj wszystko, co tylko jest do widzenia, ale niech mnie pan objaśni co to jest właściwie?”
„Bon ichi — odpowiada Akira, jest to targ, na którym sprzedaje się wszystko, co jest potrzebne do święta umarłych. Święto umarłych rozpoczyna się jutro, a wszystkie ołtarze i świątynie, wszystkie przedmioty, służące do modlitwy w domach pobożnych buddhystów, zostają z tego powodu świątecznie przystrojone.
„W takim razie chciałbym zobaczyć Bon-ichi, ale chętnie chciałbym także widzieć ołtarz domowy.”
„Może pan pójdzie do mego domu, mówi Akira. To niedaleko stąd, na „ulicy starców“, w pobliżu „ulicy kamienistego strumienia“. Tam jest butsuma, ołtarz domowy. Po drodze opowiem panu o Bonku.“
„Od 13 do 15 czerwca obchodzi Japonia święto umarłych. Bonmatsuri albo Bonku, zwane także przez Europejczyków świętem latarni. W niektórych miejscowościach obchodzone są dwa takie święta do roku, gdyż ci, którzy liczą czas według księżyca, twierdzą, że Bonmatsuri przypada 13, 14 i 15 dnia każdego siódmego miesiąca według starego kalendarza, co odpowiada późniejszemu czasowi roku.
Trzynastego, od najwcześniejszego ranka, we wszystkich świątyniach, przed buddhyjskimi ołtarzami i przed wszystkiemi butsuma, domowemi ołtarzami, gdzie rano i wieczorem pobożni odmawiają swoje modlitwy, rozpościera się specyalnie na to święto utkane maty, z najprzedniejszej słomy ryżowej. Wszystkie przedmioty i ołtarze zostają przybrane rozmaitemi ozdobami z kolorowego papieru, kwiatami i gałązkami świętego krzewu, oraz świeżym albo sztucznym kwiatem lotosu. Przed ołtarzem stawia się „zen”, maleńki stoliczek z laku, taki, jakiego japończycy używają przy jedzeniu, a na nim kładzie się ofiary z potraw.
Ofiary te składają się: z „somen”, potrawy podobnej do naszego makaronu, „gozen” ryżu, „danga”, czegoś w rodzaju klusek, owoców, takich jakie w tym czasie dojrzewają i wody, czasem także, z produktów surowych, najczęściej jednak gotowanych, nigdy jednak niema pomiędzy niemi mięsa, ryb, ani wina. Ołtarz skrapia się zazwyczaj gałązką miszagi. Co godzina podaje się niewidzialnym gościom z państwa ciemności, świeżą herbatę, tak, jak dla ludzi żywych, na pięknych miseczkach, filiżankach lub talerzykach, a małe hashi (wafelki) leżą obok. W taki sposób ugaszcza się umarłych przez trzy dni.
O zachodzie słońca, przed każdym domem zapala się pochodnie z łuczywa, by gościom wskazać drogę. Często w pierwsze święto wieczorem zapalają powitalne ognie (Mukaebi) wzdłuż całego wybrzeża, na brzegach jeziora, albo rzeki, na której miasto leży, i nigdy mniej ani więcej, jak sto ośm świateł, gdyż liczba ta w filozofii budhyjskiej ma mistyczne znaczenie. U drzwi domów zawieszają przedziwne, specjalnie dla umarłych przeznaczone latarnie, szczególnych kształtów i barw, z malowanemi kwiatami lub widokami i zawsze przyozdobione frendzlami z kolorowego papieru. A tego samego wieczoru krewni umarłych udają się na cmentarz, gdzie składają ofiarę, modlą się, palą kadzidła i nalewają wodę dla duchów. W bambusowe koszyki, które znajdują się przy każdym haka (grobowcu) kładą kwiaty i zawieszają latarnie, tym razem nie malowane wcale. Piętnastego, przynoszą do świątyni ofiarę, która nosi nazwę „Segaki”, wtedy ucztuje Gakido, część duchów pokutujących, zwanych — kółkiem duchów głównych. Następnie ucztują duchy tych kapłanów, którzy nie mają żadnych krewnych. Ale wszystkie dary składane tutaj, są bardzo, bardzo maleńkie, takie, jak ofiary dla bogów.
Jak dowiedziałem się od Akiry, legenda o pochodzeniu „Segaki”, według świętej księgi Busetsuueran-bongyo, jest następująca:
Dai Mokuren, wielki uczeń Buddhy, zdobył przez zasługi swoje sześć „sił nadziemskich“; mocą tychże danem mu było zobaczyć ducha swej matki w „Gakido”, w kole głodnych, gdzie duchy pokutowały za swoje życie. Mokuren zobaczył, że matka jego bardzo cierpiała, cierpienie jej zraniło głęboko jego serce, napełnił czarę pewnemi potrawami i posłał jej. Widział potem, jak usiłowała je spożyć; za każdym jednak razem gdy podnosiła czarę do ust, ta, zamieniała się w ogień i żarzące się węgle.
Wtedy zapytał Mokuren Mistrza, co ma uczynić, by matkę od cierpień uwolnić? Mistrz odpowiedział: „Piętnastego dnia, każdego siódmego miesiąca, nakarmić masz wszystkie duchy wielkich kapłanów”. Mokuren, uczyniwszy to, zobaczył że matka jego uwolniona została z koła głodnych, i że radując się, tańczyła[1]. Stąd pochodzi również taniec zwany Bon-odori, tańczony powszechnie w Japonji w trzecią noc święta umarłych.
Trzeciego i ostatniego wieczoru odbywa się przedziwnie piękna ceremonja, wzruszająca więcej niż „Segaki” i bardziej dziwna, niż taniec Bon-odori. Ceremonja pożegnania. Wszystko, co tylko żyjący mogą z miłości uczynić dla umarłych, dzieje się tutaj. Czas, wyznaczony duchom przez niewidzialne moce, mija, a bliscy im, muszą ich znowu żegnać. Wszystko więc przygotowuje się do rozstania.
W każdym domu sporządza się łodzie z owsianej słomy, ozdabia kolorowemi latarniami, napełnia łakociami i wkłada się weń listy, pełne najczulszych wyrazów miłości i pamięci. Łodzie takie, rzadko kiedy mają więcej nad dwie stopy długości, ale umarli nie potrzebują wiele miejsca. Spuszcza się je następnie na kanały, jeziora, rzeki lub morza, każdą, z zapaloną latarnią u steru i kadzielnicą na dnie. Gdy noc jest piękna, płyną długo; wszystkie strumienie, rzeki, kanały, na całej swojej długości lśnią od tej widmowej floty, pędząc ją ku morzu, i jak tylko okiem sięgnąć, cała tafla morza błyszczy od świateł a powietrze napełnia woń kadzidła.
Obecnie jednak zabronionem jest „Shoryobune“, łodzie błogosławionych, pędzić z biegiem wody, do otwartego portu.
„Ulica starców” jest tak wąska, że rozłożywszy ramiona, można dotknąć rękami malowanych draperyi miniaturowych sklepików, mieszczących się po obu stronach drogi. Maleńkie, łukowato wygięte domki, wyglądają rzeczywiście, jak domy lalek. Ten, w którym mieszka Akira, jest jeszcze mniejszy od innych, niema ani sklepów, ani drugiego piętra. Wydaje się zamknięty ze wszystkich stron.
Akira odsuwa drewnianą ściankę, która służy za drzwi, a za nią ściankę z papieru. W ten sposób otwarty misterny budynek, ze swoją jasną, niemalowaną ramą i barwnemi ścianami, wygląda raczej na dużą klatkę dla ptaka. Ale maty z sitowia, które pokrywają podłogę, są świeże, pachnące i niepokalanej czystości. Zdejmując obuwie, rozglądam się dokoła i widzę, że wszystko jest równie, czyste, miłe i piękne.
— Żona wyszła — mówi Akira stawiając w pośrodku pokoju żarzysko (hibachi) i rozciągając przed niem małą matę do siedzenia.
— Co to jest, Akira — pytam, wskazując na cienką deskę, wiszącą na ścianie. — Deska wykrojona jest z środka sękatego drzewa tak, że po obu jej bokach widać korę, a tajemniczy alfabet pokrywa ją w dwóch rzędach od góry do dołu.
— O — mówi Akira — to jest kalendarz; na prawo są nazwy miesięcy, które mają po trzydzieści jeden dni, a na lewo nazwy tych, które mają mniej. A tutaj jest ołtarz domowy.
W alkowie, która jest nieodzowną częścią pokoju do przyjmowania gości, widzę zazwyczaj tutaj używaną skrzynkę z malowidłem, przedstawiającem latające ptaki; na skrzynce stoi „butsuma”, mały, lakowany i złocony ołtarzyk, także w kształcie skrzynki, o drzwiach, imitujących drzwi świątyni. U jednej połowy drzwi brakuje zawiasków, lecz pomimo tego, pomimo wypryśniętego laku i wybladłych złoceń, jest to bardzo misterne cacko. Akira, z na pół smutnym uśmiechem otwiera drzwiczki. Szukam wizerunku i widzę tylko małą drewnianą tabliczkę, ze skrawkiem papieru, na którym japońskiem pismem wypisane jest imię zmarłej dziewczynki, i małą wazę ze zwiędłymi kwiatami, drobny obraz Kwan-on, bogini litości i urnę z kadzidłem.
— Jutro — mówi Akira — żona przystroi skrzynkę i postawi ofiarę z potraw dla małej.
Z drugiej strony pokoju, naprzeciw ołtarzyka, wisi maska śmiejącej się dziewczyny o obliczu słodkiem, różowem, pełnem żartobliwości, o okrągłych ustach, z dwoma tajemniczymi plamami na czole. Jest to twarz Otafuku, bogini szczęścia. Obraca się dokoła i porusza za najlżejszym podmuchem wiatru, który wpada przez otwarte shoji, a gdy tylko żartobliwe, półotwarte, wesołe, czarne oczy spojrzą na mnie, muszę się mimowoli uśmiechnąć. Nieco wyżej, kołyszą się małe papierowe emblematy Shinto (gohei), czyli czapeczki, kształtu mitry, używanej podczas tańca. Jest także papier-maché, emblemat mistycznego klejnotu (nio-i hojiu), który bogowie trzymają w ręku, mała japońska lalka, mały wiatrak, który porusza się przy najlżejszym ruchu powietrza, i inne, nie dające się opisać cacka, zazwyczaj o znaczeniu symbolicznem, sprzedawane podczas dni świątecznych na podwórzach świątyń — zabawki zmarłego dziecka.
— Komban — odzywa się jakiś bardzo łagodny głos we drzwiach. — Przed nami stoi matka dziewczęcia, uśmiechając się przyjaźnie, jakby ciesząc się, że cudzoziemiec okazuje tyle zainteresowania się jej butsuma. Jest to kobieta średniego wieku, z uboższej klasy; nie jest piękna, ale twarz jej ma ujmujący wyraz. Pozdrawiam ją, a siadając na macie obok hibachi, widzę, że Akira szepce jej coś do ucha, na co ona przynosi maleńkie naczynie z wodą i stawia na żarzysku. Woda zaczyna się wkrótce gotować, domyślam się więc, że dostaniemy herbaty. Akira przysiada obok mnie, a ja pytam:
— Co to jest za imię na tej tabliczce?
— To jest imię dziecka—mówi — ale nie jest to imię właściwe, właściwe jest po drugiej stronie tabliczki. Kapłan po śmierci dziecka nadaje mu inne imię. Po śmierci każda dziewczynka nazywa się Myoyo Donyo, a chłopiec Ryochi-Doji.
Podczas naszej rozmowy kobieta zbliża się do ołtarzyka, porządkuje w nim przedmioty i zapala małą lampę; potem pochyla głowę, składa ręce i zaczyna się modlić, nie zważając zupełnie na naszą rozmowę. Przyzwyczajona jest widocznie łączyć piękno z dobrem i robić swoje, nie troszcząc się o ludzkie zdanie. Modli się teraz z taką szlachetną, pełną wiary i serdeczną prostotą, jak tylko mogą modlić się ludzie biedni i te proste umysły, które nic nie mają do ukrycia, ani przed ludźmi, ani przed Bogiem, a o których już powiedział Ruskin: „Ci są naszemi świętymi”.
Nie rozumię słów, które serce jej szepta, słyszę tylko mięki, przyciszony dźwięk wyrazów i słodkie wciąganie powietrza ustami, co u tego ludu jest oznaką najgłębszego hołdu.
Obserwując ten treściwy drobny rytuał, czuję, jak wzbiera w duszy mej jakiś mistyczny obraz, jakieś nie dające się określić, przytłumione wspomnienie, zmartwychwstanie jakiegoś uczucia, które od dwóch tysięcy lat pogrzebane było we mnie; łączy się ono ledwie z uchwytnem pojęciem dawnego świata, na którym duchy drogich istot umarłych krążyły po domu, a słodki zapach kadzidła wypełniał przestrzeń.
Ukończywszy modlitwę kobieta powraca do swego miniaturowego gospodarstwa, rozmawia i żartuje z Akirą, przyrządza herbatę i podaje nam ją w maleńkich filiżaneczkach, we wdzięcznej pozie klęczącej, w owej malarskiej tradycyjnej pozycyi, w jakiej od sześciu stuleci kobieta japońska przyrządza zawsze ten napój.
Japonka całe swoje życie spędza przy tej czynności. Sztuka nawet miejscowa przedstawia ją jako podającą napój duchowi. Pomiędzy japońskimi obrazami przedstawiającymi duchy, żaden nie jest tak porywający jak ten, na którym duch kobiety klęcząc pokornie, podaje swemu skruszonemu mordercy filiżankę herbaty.
— Teraz musimy pójść do Bon-ichi — mówi Akira podnosząc się. — I ona musi się śpieszyć, gdyż wkrótce zacznie się ściemniać. Sayonara (dowidzenia).
Gdy opuszczamy dom, rzeczywiście ściemnia się już na dobre. Na wąskim skrawku nieba, który widać ponad ulicą, ukazują się gwiazdy. Noc jest cudowna. Od morza wieje łagodny wiatr i porusza barwne draperye sklepów. Targ odbywa się na końcu ulicy, na szczycie pagórka, za miastem, gdzie stoi świątynia Sho-toku-in.
......................
Mała, ciekawa uliczka jest jednym długim łańcuchem świateł; światła latarni, światła pochodni i lampionów, dziwne szeregi bud i słupów ustawionych przed sklepami po obu stronach ulicy, aż do targu dla umarłych, pełne są świateł i z daleka wyglądają niby dwa równoległe sznury lśniącego ognia. A pomiędzy niemi tłum poruszającej się ludzkiej masy. Ciszę nocy mąci donośne klapanie „geta” (drewnianych sandałów), szmer ludzkich rozmów i nawoływanie przekupniów. Jak jednak ten ludzki tłum się porusza. Niema tam ani popychania się, ani tłoczenia, nawet najmniejszy i najsłabszy ma możność zobaczenia wszystkiego—a zaprawdę jest co widzieć.
„Hasu no bana! hasu no ha!” — Nawoływują, przekupnie sprzedający kwiaty lotosu do grobów i ołtarzy, oraz liście lotosu, w które zawija się potrawy dla drogich sercu duchów. Liście zebrane w wiązki, leżą kupkami na maleńkich stoliczkach. Pączki lotosu i kwiaty, związane są w duże bukiety i podtrzymywane lekką ramką bambusu.
„Ogara!—ogaraya!” Są to białe wiązki witek konopi. Z cieńkiego końca przyrządza się dla umarłych „hashi”, a drugi koniec musi być w mukaebi spalony. Właściwie, witki te powinni być zrobione z drzewa sosnowego, ale jest ono tu rzadkością, za drogie dla mieszkańców ubogich okolic, zastąpione bywa przez „ogara”.
„Kawareke! — Kawarekeya”. Miseczki dla duchów, małe, czerwone, płaskie, gliniane miseczki, używane tylko dla umarłych, o kształtach prymitywnych, formach dawniejszych od samego buddhyzmu.
„Bondoro wa irimasen-ka?” latarnie mające oświetlać powrotną drogę duchów. Wszystkie są piękne. Jedne sześciokątne, jak u wielkich ołtarzy, inne w rodzaju gwiazd, jeszcze inne, jak wielkie świecące jaja. Ozdobione są malowidłami kwiatów lotosu i papierową frendzlą, o przepysznych barwach, albo też szeroką, białą, papierową wstążką, z której wycięte są przedziwnie pączki lotosu. Inne zupełnie białe, okrągłe jak księżyc, przeznaczone są na cmentarz.
„O Kazari! O Kazariya!” krzyczą przekupnie sprzedający przedmioty potrzebne do zdobnictwa podczas święta umarłych. „Komo—demo! nandemo!” Tu są świeże, białe maty z słomy ryżowej, potrzebne do wyścielania podnóża skrzynek i ołtarzy, oraz warauma, małe, z łodyżek słomy wyrabiane koniki, przeznaczone do jeżdżenia dla duchów, i wara-ushi, małe woły, także ze słomy, służyć mające umarłym, do wyręczania ich w pracy, wszystko zdumiewającej taniości. — Oyasui!
Tu widzę także gałązki shikimi i mosohagi, któremi skrapia się wodą Segaki.
„O Kazarimono wa irimasen-ka“? Przecudnie piękne, białe i szkarłatne wianki róż, robione z ziarn ryżu, wyglądają niby najpiękniejsza robota z pereł; cudowne papierowe ozdoby do butsuma, i sztabki kadzidła najrozmaitszych rodzajów, począwszy od najzwyklejszych, po kilka cent za wiązkę, do najdroższych za yen’a. Są to długie, cienkie, jak grafit w ołówku sztabki czekoladowej barwy, związane w pęczek, obwinięte złotą albo kolorową banderolą. Sztabkę taką zapala się z jednego końca, a drugi koniec wstawia się w naczynie wypełnione popiołem. Sztabka zaczyna się natychmiast żarzyć, a powietrze napełnia się zapachem.
„Hotaru ni Kirigirisu!” — O Kodomo-shu no o nagusami. — O yasuku makemasu! („Świecące chrabąszcze i świerszcze! — Zabawki dziecięce! — Oddaję tanio!“)
Ah! ale to, co oznacza? Mała buda, jakby budka, strażnika, cała z żerdzi, pokryta u góry szachownicą, zrobioną z białego i czerwonego papieru; z budki tej dobywa się rozgłośny, przenikający dźwięk, podobny do głosu parowej syreny.
„O”, mówi Akira śmiejąc się — to są tylko owady. To niema nic z bonku wspólnego. Owady w klatkach! Przeraźliwy ton gwizdawki pobudza do ruchu całe tuziny wielkich, zielonych świerszczów, z których każdy ma osobną, maleńką klateczkę z bambusu.
„Żywi się je roślinami i skórką melonów i potem sprzedaje jako zabawkę dla dzieci”, objaśnia Akira. Klatki pokryte są brązową siateczką jak od moskitów, pomalowaną przedziwnie jasnemi barwami, japońskim pędzlem. Są także klateczki z świecącemi chrząszczami. Jeden świerszcz razem z klatką, kosztuje 2 centy. Piętnaście chrząszczy świecących, razem z klatką, pięć centów.
Na rogu ulicy, za maleńkim stoliczkiem, stoi niebiesko ubrany chłopiec i sprzedaje drewniane puszki, wielkości pudełka od zapałek, obramione czerwonym papierem. Obok tych ułożonych na kupce pudełeczek, stoją płaskie, gliniane miseczki napełnione czystą wodą, na której pływają dziwne, płaskie przedmioty jak: drzewa, rośliny, ptaki, ryby, okręty, maleńkie męskie i kobiece figurki. Otwieram jedną puszkę, która kosztuje dwa centy. W środku, zawinięte w papier jedwabny, widzę małe, jasne sztabki, z różową główką. Rzucam jedną na wodę i ta natychmiast rozwija się w kwiat lotosu, druga zamienia się w rybę, trzecia w łódkę, czwarta w sowę, piąta w roślinę herbaty, pokrytą kwiatem i liśćmi… Wszystko to jest tak delikatne, że rozsypuje się za najlżejszem dotknięciem.
„Tsukuri-hana! — Tsukuri-hana wa irimasenka?“ Przekupnie sztucznych kwiatów, cudownych chryzantemów i lotosów, tak pięknie zrobionych z papieru, że oko nie jest w stanie odróżnić je od kwiatów żywych. Różnica jest tylko w tem, że kosztują drożej niż żywe.
....................... Wysoko, po za tym chaosem gwaru ludzkiego, poza licznemi światłami targu, na końcu ulicy, wznosi się na szczycie góry cudowna świątynia Shingo, błyszcząca pod stropem usianego gwiazdami nieba szeregiem kolorowych lampionów.
Tłum niesie mię w tę stronę. Przez szeroką bramę, ponad ruchomą ciemną masą głów i ramion modlących się, widzą snop żółtego światła; dochodząc do kamiennych lwów nad schodami, słyszę dźwięk gongów świątyni, nawołujący do ofiar i modlitwy. U szczytu schodów, pomimo zbitego tłumu, udaje mi się przystanąć chwilę przed budą z latarniami, w której sprzedają tak piękne lampiony, że nie zdarzyło mi się widzieć w życiu podobnych.
Każdy z nich ma kształt olbrzymiego kwiatu lotosu, tak doskonale w szczegółach do artyzmu doprowadzonego, że zdaje się, że ma się przed oczami kwiat świeżo zerwany. Różowe przy łodydze listki, przechodzą stopniowo w białe, zlewając się w kielich kwiatu, niczem nie różniący się od natury, pod nim wisi papierowa frendzla, o barwach kwiatu — tuż pod kielichem zielona, w środku biała, a na końcach różowa. W sercu kwiata, znajduje się maleńka olejna lampka. Zapalona, rozświetla kwiat cały, czyni go przezroczystym, płonącym barwą białą i różową. Lampion taki opatrzony jest cienkim, pozłacanym pierścieniem do wieszania, i kosztuje cztery centy. Nie można sobie wprost wyobrazić, w jaki sposób taki artystycznie wykonany, piękny przedmiot kosztować może tak tanio.
Akira objaśnia mię o znaczeniu „Hyaku-hachi no mukaebi”, stu ośmiu ogni, które nazajutrz wieczorem zapalone będą na wybrzeżu, jako symboliczne zestawienie z stu ośmioma żądzami. Nie mogę go jednak wcale zrozumieć, gdyż przeszkadza mi głośne klapanie „geta“ i „komageta“ drewnianych sandałów i trzewików tych, którzy śpieszą na modlitwę do świątyni. Słomiane sandały „jori“ i „waraji“, ludzi ubogich, nie robią wcale szmeru. Największy hałas sprawiają delikatne nóżki dziewcząt i kobiet, balansujących ostrożnie na swoich geta. Nóżki te, po większej części ubrane są w białe, jak biały kwiat lotosu, „tabi“; przeważają tu drobne nóżki matek, w szatach niebieskich, o słodkim cierpliwym uśmiechu, niosących śliczne dzieci na grzbiecie do świątyni Buddhy.
Wstępując tak pomiędzy światłami kolorowych latarni, na szerokie schody kamienne, śród dekoracyi błyszczących kwiatów lotosu, przenoszę się myślą do owej małej, zniszczonej skrzynki w pokoju ubogiej kobiety, z wiszącemi przed nią skromnemi zabawkami i obracającej się dokoła tej śmiejącej maski „o Tafuku”. Widzę wesołe, swawolne, małe oczy Otafuku, ocienione jedwabną rzęsą, patrzące na zabawki, widzę delikatne drobne dziecko, niesione jak tu teraz w tłumie na plecach matki, obejmujące ją za szyję i wychylające się ciekawie z za jej ramienia.
Gdzieś tutaj, śród tej masy ludzkiej, jest i ona — matka. Może zdawać się jej będzie, że obejmują ją znowu drobne rączyny dziecka, ale nie odwróci już głowy, by spojrzeć w śmiejącą się twarzyczkę jego, jak niegdyś.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Dionizy Zaleski.
  1. Ta sama księga mówi, że gdy Ananda zapytał Buddhy dlaczego matka Mokurena cierpi w Gakido, mistrz odpowiedział, że we wczesnej młodości wzdragała się ze skąpstwa ugościć przybyłego do niej kapłana.