<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Jizo
Pochodzenie Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1909
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Dionizy Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



JIZO.



Cały dzień jeszcze spędziłem na zwiedzaniu świątyń Shinto i Buddhy. Widziałem już tyle rzeczy ciekawych, ale nie spotkałem jeszcze oblicza Buddhy. Napróżno drapałem się z trudem po licznych schodach, przechodziłem bramami, pełnemi potworów wodnych, słoni, łbów lwich, zdejmowałem obuwie wchodząc do świątyni przepojonej kadzidłem, pełnej kwiatów lotosu z złoconego papieru, napróżno po przyzwyczajeniu się do ciemności, oczy moje szukały wizerunku jego. Nic, tylko bezładne błyskotki, na pół widziane, ołtarz pełen przepychu, tajemnicze brzęczenie powikłanych bronzów, naczynia rozmaitej formy, tekst zagadkowy, wszystko to dokoła zamkniętej na klucz skrzynki.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie, to widoczna jasność obrzędów. Nic ponurego, nic surowego, nic ascetycznego, żadnych nawet cech uroczystych. Widne podwórza świątyń, widne schody, często pełne bawiących się dzieci; nawet matki, wstępujące na krótką modlitwę do miejsc świętych, nie bronią niemowlętom swym czołgać się po matach i gaworzyć.
Ludność bierze religję lekko i wesoło. Rzucają swoje monety do wielkiej skarbonki, klaszczą w ręce, mruczą krótką modlitwę, potem obracają się do swych towarzyszy, i u wejścia świątyni rozmawiają wesoło, śmieją się i palą małe fajeczki.
Zauważyłem nawet, że często wcale nie wchodzą do wnętrza, tylko stają przed drzwiami, modlą się kilka sekund i wrzucają swój skromny datek.
....................... Akira z uśmiechem na ustach kłania się w drzwiach. Zdejmuje sandały, i wchodzi w białych przetykanych pończochach, potem kłania się drugi raz i siada delikatnie na wskazanem miejscu. Akira jest bardzo interesującym młodzieńcem; ze swoją delikatną twarzą, bez zarostu, o skórze barwy jasno-brązowej, z granatowo-czarnym włosem, spadającym mu na czoło i zasłaniającym oczy, w szerokiej, o długich rękawach szacie i białych pończochach, podobny jest raczej do japońskiej dziewczyny.
Klaszczę w ręce i każę przynieść herbatę, hotelową herbatę, którą on nazywa chińską, i podaję mu cygaro. Za cygaro dziękuje, ale „jeżeli pozwolę, to zapali swoją fajkę”. Wyciąga z za paska kasetkę z fajką, podobną nieco do woreczka z tabaką, wyjmuje z niej metalową fajkę, o główce, w której by się ledwie ziarnko grochu zmieściło, potem wyciąga z woreczka tytoń, tak misternie pocięty, że wygląda jak włos, nakłada do fajki i pali. Wciąga dym w siebie i wypuszcza nosem. Trwa to nie więcej nad pół minuty i po trzech takich zaciągnięciach odkłada próżną fajkę na bok.
Opowiadam Akirze o zawodzie, jaki mię spotkał przy oglądaniu świątyń.
— Oh, może pan jeszcze dzisiaj Buddhę zobaczyć — odpowiada mi na to — jeżeli zechce pan zrobić spacer do świątyni Zotokuin, gdyż dzisiaj jest święto narodzin Buddhy.
Jest tam jego posążek, ale bardzo maleńki, ledwie kilka cali wysoki. Jeżeli pan chce zobaczyć większego Buddhę, musi się pan udać do Kamakury. Tam jest Buddha, siedzący na lotosie, pięćdziesiąt stóp wysoki. Ruszam więc w drogę w towarzystwie Akiry, który obiecuje mi pokazać kilka ciekawych rzeczy.
......................
Gwar wesołych głosów dochodzi mnie z świątyni, a na schodach roi się od uśmiechniętych kobiet i gwarzących dzieci. Przybliżywszy się, widzę, że dzieci i kobiety cisną się do lakierowanego stoliczka, stojącego naprzeciw wejścia. Na stole znajduje się naczynie w rodzaju kubła, ze słodką herbatą. W herbacie stoi smukły posążek Buddhy, z jedną ręką podniesioną do góry, z drugą spuszczoną na dół. Gdy kobiety wrzuciły już swój zwykły datek, nabierają szczególnego kształtu drewnianym czerpakiem trochę herbaty z naczynia i oblewają statuę; potem nabierają jeszcze raz, łykają troszkę i dają także pić swoim dzieciom. Ceremonja ta nazywa się obmywaniem posągu Buddhy.
Obok lakierowanego stolika, na którym znajduje się naczynie z herbatą, jest drugie, niższe wzniesienie, na którym stoi dzwon świątyni w kształcie olbrzymiej miski.
Do dzwonu zbliża się kapłan i uderza weń młotem. Dzwon wydaje dźwięk przytłumiony. Kapłan staje zdziwiony, podnosi dzwon, zagląda do niego, i wyciąga zeń śmiejące się dziecko. Uśmiechnięta matka podbiega szybko, aby go od tego ciężaru uwolnić i kapłan, matka i dziecko, spoglądają na nas z szczerą wesołością, która i nas ogarnia.
Akira opuszcza mnie na chwilę i rozmawia z człowiekiem, obsługującym świątynię, wkrótce potem powraca, niosąc w ręce dziwną, lakierowaną szkatułkę, prawie na stopę długą i cztery cale szeroką. Na jednym końcu szkatułki widzę otwór, ale nigdzie nie dostrzegam śladu pokrywy.
— Jeśli pan zapłaci dwa sen’y — mówi Akira — bogowie powiedzą nam przyszłość.
Płacę dwa sen'y, Akira potrząsa skrzynką, i z wnętrza jej, przez otwór wychodzi wąski pasek bambusu, pokryty chińskiem pismem.
— „Kichi!“ woła Akira — to oznacza szczęście, numer pięćdziesiąty pierwszy!
Znowu potrząsa skrzynką i z otworu wychodzi drugi pasek.
— „Dai kichi!” Wielkie szczęście! Numer dziewięćdziesiąt dziewięć!
Jeszcze raz wstrząsa skrzynką i jeszcze raz wychodzi wyroczny pasek bambusu.
— „Kyo!” śmieje się Akira. Spotka nas coś złego, wyszedł numer sześćdziesiąt cztery.
Zwraca skrzynkę kapłanowi i wzamian dostaje trzy tajemnicze papierki z temi samemi liczbami, które wyszły ze skrzynki. Te małe paski bambusowe, przepowiadające przyszłość, nazywają się Mikuji.
Według tłumaczenia Akiry, treść papierka, opatrzonego numerem pięćdziesiątym pierwszym, jest następująca:
„Kto to Mikuji wyciągnie, niech żyje według prawa bożego i modli się do Kwan-on-an. Jeśli jest chory, zostanie wyleczony — jeśli co utracił, odzyska — jeśli ma sprawę w sądzie, wygra ją — jeśli kocha kobietę, będzie należała do niego, gdyby nawet czekać musiał — wiele szczęścia spotka go w przyszłości”.
Kartka Dai kichi jest prawie równobrzmiąca, z tą tylko różnicą, że zamiast do Kwan-on, boga bogactwa i szczęścia — należy modlić się do Kaku, Bishamon, i Benten, i że szczęśliwy nie będzie potrzebował czekać na ukochaną kobietę.
Ale zato Kyo brzmi, jak następuje:
„Kto to Mikuji wyciągnie, dobrze uczyni, gdy podda się niebieskiemu prawu i będzie modlił się do Kwan-on o łaskę. Jeśli jest chory, będzie bardziej chory, jeśli co stracił, nie odzyska, jeśli ma sprawę w sądzie, przegra ją, jeśli kocha kobietę, niech straci wszelką nadzieję, by ją mógł kiedyś nazwać swoją. Tylko nieustanną modlitwą, może swój straszny los poprawić, szczęście jednak nie będzie mu udziałem“.
— Jeszcze nie wyszliśmy najgorzej — mówi Akira — dwa razy, na trzy, wyciągnęliśmy los dobry! Teraz chodźmy zobaczyć statuę Buddhy.
I poprowadził mnie licznemi, dziwnemi ulicami na południowy koniec miasta.

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Przed nami wznosi się pagórek, na którego szczyt prowadzą szerokie kamienne schody, między dwoma rzędami drzew cedrowych i klonów. Wchodzimy na górę i znów widzę przed sobą dwa czuwające lwy Buddhy, samca z rozwartą paszczęką i samicę z zamkniętym pyskiem. Mijamy je i wchodzimy na obszerne podwórze świątyni, na którego przeciwnoległym końcu wznosi się duży drewniany budynek.
Jest to świątynia. Dach o miedzianych tafelkach koloru niebieskiego, z wystającemi rynnami, zbiorniki wody i smoki, wszystko z biegiem czasu przybrało tę samą barwę. Takie same papierowe ściany są otwarte, a melancholijno-rytmiczny śpiew dochodzący nas z wnętrza, oznajmia nam, że przedpołudniowe nabożeństwo jest przerwane. Kapłani śpiewają tekst sanskrycki, przełożony na język chiński, intonując Sutrę z „Lotosu dobrego prawa.” Jeden ze śpiewających nadaje takt, waląc młotem obwiniętym bawełną w groteskowy, złoto i czerwono lakierowany przedmiot, podobny do głowy delfina, zwany Mokugyo, który wydaje ponuro rozbrzmiewający ton.
Z prawej strony świątyni znajduje się małe wnętrze, wypełnione zapachem kadzidła. Staram się przebić wzrokiem dym, który wydobywa się z małego żarzyska wypełnionego półtuzinem smukłych rószczek, i w najgłębszym cieniu w dali, spostrzegam czarno-brunatnego Buddhę. Głowę ma spuszczoną, ozdobioną tiarą, ręce splecione, zupełnie tak samo, jak widziałem u Japończyków modlących się na progu świątyni, obróconych twarzą do słońca. Statua jest zrobiona z surowego drzewa i prymitywnie pomalowana; jednak, pełne spokoju oblicze, porywa swoją pięknością.
Minąwszy podwórze z lewej strony budynku, stajemy znowu naprzeciw krużganka ze schodami, prowadzącemi śród olbrzymich drzew jeszcze wyżej, do jakiegoś tajemniczego miejsca. Wchodzę na stopnie i znowu dostaję się na szczyt, strzeżony przez dwa symboliczne lwy i nagle staję przykuty i zdumiony szczególnym widokiem.
Widzę przed sobą prawie czarną ziemię, ocienioną olbrzymiemi, staremi drzewami. Przez gąszcz liści przedziera się słońce i rzuca drżące, złote plamy. Nastrojowe, przytłumione światło uwidacznia gromadę jakby dziwnych postaci. Jest to niby zbiór szarych, w kształcie słupa przedmiotów, omszonych, monumentalnie skamieniałych, pokrytych chińskiemi znakami pisarskiemi, wyrytemi dłutem. Naokoło i po za tem wszystkiem, na tle ciemnej zieleni, sterczy wysoko jak sitowie w bagnisku tysiące i więcej, niż tysiące wąskich, drewnianych tabliczek, w kształcie żerdzi, z fantastycznemi napisami.
Zanim zdołałem spostrzedz inne, drobne szczegóły, wiedziałem już, że znajduję się w Hakaba, na starożytnym buddhyjskim cmentarzu. Tabliczki w kształcie żerdek, w japońskiej mowie nazywają się „sotoba”[1]. Wszystkie mają po obu stronach na brzegach, blisko końca, pięć karbów, i wszystkie pokryte są po obu stronach literami. Napis na odwrotnej stronie jest zawsze sentencyą sanskrytu, której znaczenia nie znają nawet sami kapłani rytujący słowa. Żerdź taką zatyka się natychmiast, gdy haka (kamień grobowy) jest ustawiony. Każdego siódmego dnia, zatyka się żerdź i tak dzieje się przez czterdzieści dziewięć dni; potem zatyka się jedną w setnym dniu, jedną w rocznicę śmierci, i jedną po upływie trzech lat; a potem w dłuższych odstępach czasu przez lat sto.
Prawie w każdej grupie, między szaremi i poczerniałemi ze starości tabliczkami, dostrzegam nowe, ze świeżo heblowanego, niemalowanego drzewa. Kilka leży wywróconych na czarnej ziemi, a mnóstwo, za najlżejszym podmuchem wiatru chwieje się i porusza.
Niemniej oryginalne w kształcie, a nieskończenie więcej interesujące, są kamienne pomniki. Formą swoją wyrażają one pięć elementów buddyjskich. Na sześcianie spoczywa kula ziemska dźwigająca piramidę, na piramidzie stoi płaska, czterokątna czara o czterech sierpowatych końcach i wygiętych krawędziach. Na czarze leży przedmiot w kształcie gruszki, z końcem wystającym na zewnątrz. Są to symbole: ziemi, wody, ognia, wiatru, i powietrza, pięciu elementów, z których składa się ciało i w które po śmierci się zamieni.
Bardzo liczne są też pod pomnikami niskie, czworokątne, obciosane słupy, z japońskiem pismem, malowanem złoto lub czarno, albo wprost wyrytem w kamieniu. Jest też wiele prostych, stojących, małych bloków rozmaitego kształtu i wysokości, najczęściej zaokrąglonych górą i pokrytych zwyczajną płaskorzeźbą. Wreszcie dużo dziwnych nieobciosanych kamieni, albo brył skalnych, opatrzonych na jednej, gładkiej stronie wyrytym rysunkiem. Wydaje się, jakby w nieregularności tych bloków tkwiła pewna idea. Kamień pięcioma bokami występuje z swego naturalnego łożyska, a sposób, w jaki umieszczony jest na cokóle, wydaje mi się tajemnicą, której na pierwszy rzut oka nic nie objaśnia.
Cokóły w konstrukcyi są także rozmaite. Zazwyczaj mają trzy otwory w występującej płaszczyznie, a pod podtrzymywanym przez nie pomnikiem, jest zwykle wielkie, owalne wydrążenie, z dwoma małemi rowkami z każdej strony. Te małe otwory przeznaczone są do palenia kadzidła, a wielkie wydrążenie napełnione jest wodą. Mój przyjaciel japoński objaśnia mnie, że „w Japonii jest stary zwyczaj zaopatrywania umarłych w wodę”.
Po obu stronach pomników są czary bambusowe do kwiatów.
Wiele z rzeźb przedstawia Buddhę w medytującej albo napominającej pozycyi, niektóre przedstawiają go śpiącego, z twarzą pełną spokoju dziecka — japońskiego dziecka, które oznacza Nirwanę. Na wielu grobach są rysunki wyobrażające dwa kwiaty lotosu, ze splecionemi łodygami.
W jednem miejscu spostrzegam grób z angielskiem nazwiskiem. Nad nazwiskiem prosty krzyż wykuty w kamieniu. Tolerancya buddhyjskich kapłanów musi być duża, gdyż jest to grób chrześcijański.
Wszystko jest spróchniałe, zapadłe, omszone, szare kamienie ciągną się w gęstych, ledwie o dwa cale odległych rzędach, daleko — daleko; tysiące ich kryje się w cieniu drzew prastarych. Liczne ptaki napełniają powietrze świegotem, a za nami, niby dalekie brzęczenie pszczół, dolatuje melancholijny śpiew kapłanów.
Milcząc prowadzi mnie Akira innemi schodami w najstarszą i jeszcze ciemniejszą część cmentarza. U szczytu schodów, na prawo, widzę grupę kolosalnych, omszonych, ciężkich pomników, z napisami, wyrytymi w kamieniu na dwa cale głęboko. Po za niemi, na miejscu zwykłych drewnianych żerdzi, ustawione są wielkie sotoba, mające dwanaście do czternastu stóp wysokości, i tak grube, jak belki pułapu świątyni.
Są to groby kapłanów.
Schodzimy ciemnemi schodami na dół, i stajemy przed sześcioma statuami. Są one około dwóch stóp wysokie i stoją rzędem na długim cokóle. Pierwsza trzyma w ręku buddhyjską kadzielnicę, druga lotos, trzecia kij pielgrzymi, czwarta obrywa perły z buddhyjskiego wianka róż, piąta stoi w pozycyi modlącej z rękami złożonemi, szósta trzyma w jednej ręce shakujo, kapłański kij żebraczy z sześcioma pierścieniami na końcu, a w drugiej mistyczny klejnot Nyoi Ho - ju, mocą którego wszystkie życzenia bywają spełnione. Oblicze wszystkich sześciu jest jednakowe, a poszczególne postacie różnią się pomiędzy sobą pozycyą i trzymanemi emblematami. Wszystkie uśmiechają się słodko. Na szyi każdej z figur wisi worek bawełniany, a wszystkie worki wypełnione są kamykami. U stóp figur, dokoła, widzę usypane wysoko takie same kamyki, nawet kolana, ramiona i aureole ich są niemi pokryte. Tajemnicze, archaiczne, ale i niewypowiedzianie wzruszające są te delikatne, dziecięce twarzyczki.
Według mowy ludowej, są to roku Jizo, sześć Jizo. Grupy takie można widzieć prawie na każdym japońskim cmentarzu. Są one najpiękniejszem, najbardziej subtelnem upostaciowaniem japońskich wierzeń ludowych, cudownem bóstwem, które bierze w opiekę małe dusze dziecięce, pociesza je i broni przed demonami.
— Co oznaczają te drobne kamyki? — pytam. — Mówią, że w Sai no Kawara, to jest w miejscu, do którego wszystkie dzieci po śmierci się dostają, duchy tych dzieci bawiąc się, budują małe wieże z kamyków. Wtedy przychodzą Onis, złe demony, burzą wieże, straszą dzieci i znęcają się nad niemi. Ale małe dusze uciekają wtedy do Jizo, które chowają je w fałdach swoich szerokich rękawów, uspakajają, a złe demony wypędzają. Każdy kamyk, który się podczas modlitwy w głębokiem uniesieniu serca rzuci pod stopy, albo na kolana Jizo, przynosi duszy dziecka ulgę w pokucie.
— Wszystkie dzieci — mówi młody student buddhyjski z uśmiechem słodkim jak sama Jizo — dostają się po śmierci do Sai no Kawara, i tam bawią się z Jizo. Sai no Kawara jest głęboko, głęboko pod ziemią.
Szaty Jizo mają szerokie, falujące rękawy, za które dzieci ciągną je i skubią podczas zabawy, a z kamyków usypują małe pagórki. Kamyki, których pan tu widzi tyle dokoła figur, przynoszą dzieciom ludzie, najczęściej matki modlące się do Jizo. Dorośli ludzie po śmierci nie dostają się nigdy do Sai no Kawara.
Opuszczamy roku Jizo, a młody student, chcąc mi pokazać jeszcze inne ciekawe osobliwości, prowadzi mnie drogą pośród rzeźbionych bóstw.
Wszystkie są wzruszające; jedne niezwykle ciekawe, drugie cudownie piękne. Większość ma aureolę, niektóre stoją ze złożonemi rękami, inne klęczą podobnie jak święci chrześcijańscy — jeszcze inne, trzymają w ręku kwiat lotosu i zdają się być pogrążone w śnie, który jest rozpamiętywaniem.
Jedna postać spoczywa na cielsku ogromnego węża — druga niby z tiarą na głowie ma sześć rąk, z których dwie złożone do modlitwy, a cztery trzymają rozmaite przedmioty. Postać ta stoi na obalonym na ziemi demonie. Inna postać, wykonana w płaskorzeźbie, ma niezliczoną ilość rąk. Jedna para rąk jest złożona jak do modlitwy, a z ramion, niby widma, wyrasta jeszcze mnóstwo rąk, które wyciągają się w różne strony, jedne próżne, inne pełne rozmaitych przedmiotów, jakby urzeczywistniające zwróconą do nich prośbę, symbolizujące zapewne wszechpotęgę miłości. Jest to jedna z licznych postaci Kwan-on, bogini miłosierdzia, która umiłowała spokój Nirwany, aby wybawiać dusze ludzkie. Twarz jej ma zazwyczaj rysy pięknej, japońskiej dziewczyny, tutaj jednak przedstawiona jest jako Senszu Kwan-on (tysiącramienna Kwan-on).
Tuż obok stoi wielki blok kamienny, mający w górnej części na gładkiej powierzchni płaskorzeźbę Buddhy, siedzącego na lotosie, zatopionego w rozpamiętywaniu, a w dolnej części trzy małe, rzeźbione małpy. Jedna zakrywa dłonią oczy, druga usta, trzecia uszy.
— Co to ma oznaczać? — zapytuję.
Mój przyjaciel, wskazując kolejno na trzy rzeźbione postacie, tłumaczy:
— „Nie widzę nic złego”, „nie słyszę nic złego”, „nie mówię nic złego”.
Dzięki powtarzanym często objaśnieniom, wkrótce sam już rozpoznaję niektóre bóstwa. Spoczywająca na lotosie postać, z mieczem w ręku, okolona płomieniem, jest Fudo-Sama — Buddha nieporuszony; miecz oznacza — umysł, ogień — siłę. Bóstwo zatopione w rozmyślaniu, z kłębkiem w ręku, to także Buddha; łyko czy sznurek wiąże cierpienia z namiętnościami. Jest także Buddha śpiący, ze słodkiem obliczem japońskiego dziecka, z oczami zamkniętemi, z policzkiem wspartym na dłoni. Buddha w Nirwanie. Tamta znów — piękna dziewicza postać, stojąca na lilii — to jest Kwan-on-Sama, japońska Madonna. A ta uroczysta postać w siedzącej pozycyi, trzymająca w jednej ręce wazę, z drugą ręką podniesioną jak do nauki, to Yakushi-Sama, Buddha, jako lekarz duszy.
Widzę również postacie zwierząt. Jeleń, początek buddhyjskich legend, wykuty w śnieżnym kamieniu, stoi wdzięcznie na szczycie Toro, czyli ofiarnych latarni.
Na jednym z grobów, widzę wspaniałą rzeźbę ryby, właściwie ideę ryby, zamienioną przez rzeźbiarza w groteskowe dzieło piękności, jak delfin w sztuce greckiej. Zdobi ono szczyt kamienia grobowego. Szeroko rozwarta paszczęka, odsłaniająca gęste zęby, sięga szczytu bloku, gdzie wyryte jest nazwisko zmarłego. Grzbietowe pletwy i rozłożony ogon zamienione są w fantastyczną groteskę.
— „Mokugyo” — mówi Akira. Jest to taki sam buddhyjski emblemat, jak owo próżne, drewniane, lakierowane złoto i czerwone naczynie, w które kapłani uderzają obwiniętym młotem podczas śpiewania Sutry. Wreszcie dostrzegam w jednem miejscu parę siedzących zwierząt mytologicznych — podobnych do psów gończych. — „Kitsune“, lisy — mówi Akira. Znając je już, rozpoznaję rzeczywiście wyidealizowane a pełne życia lisy — o niewypowiedzianym wdzięku, wykute w jakimś szarym kamieniu. Oczy błyszczą im wrogo, zdają się warczeć. Dziwnie uduchowione, pełne tajemniczości stworzenia — sługi bóstwa: Inari-Samas — należące nie do buddhyjskiej ikonografii, ale do świata obrazowego Szintoizmu.
Na tych grobach niema żadnych, podobnych naszym napisów, tylko nazwisko rodziny — imiona zmarłych i wyrzeźbiony herb, najczęściej kwiat, a na sotoba słowa sanskryckie.
W pewnem oddaleniu znajduję znowu inne postacie Jizo, pojedyncze rzeźby na grobach, a jedna z nich jest tak cudownem dziełem sztuki, że nie mogę się od niej oderwać. Te białe towarzyszki zabaw małych dzieci są bardziej wzruszające, niż postać Chrystusa. Oblicza ich są tak cudownie piękne, że w języku ludowym powstało porównanie — twarz piękna jak „Jizo-kao”, oblicze Jizo.
Dosięgamy końca cmentarza, do brzegu wielkiego gaju.
Co za subtelne światło śród drzew, jaka upajająca słodycz łagodnego powietrza!
Niebo zdaje się wisieć tak nisko nad nami, że mam wrażenie, iż mógłbym tylko ponad dachem wyciągnąć ręce, aby je zatopić w płynnym błękicie. To miękkie, delikatne niebo, rozpościera się jednak tak daleko, że zdaje się, iż jest niebem jakiejś większej planety, a chmury nie zdają się być chmurami, ale marzeniem chmur, tak są subtelne, jasne, rozwieszone, jak mary, jak złudzenie.
Nagle spostrzegam przed sobą dziecko, małą dziewczynkę, która stoi i przypatruje mi się zdziwiona. Nadeszła tak cicho, że świegot ptaków i szum gałęzi stłumił jej kroki. Sukienkę ma japońską, ale spadające, kręte, jasne włosy nie mają w sobie nic z tej krwi. Z jasno niebieskich oczu patrzy na mnie duch innej rasy, może nawet duch rasy mojej. Zaprawdę dziwne miejsce zabaw dla ciebie, dziecko! Jakże niezwykle i tajemniczo przemawiać muszą te obrazy do twojej małej duszy! A może nie — może to ja tylko jestem ci obcy, nieznany… nie znasz swego poczęcia i nie wiesz jakim jest świat twojego ojca. Biedna, piękna dusza, zabłąkana w obcym porcie. Lepiejby ci było dziecko tu między temi zmarłemi. Przyjęłyby cię miłośnie dobre Jizo, otuliły w szerokie rękawy, broniły przed złem, bawiły się z tobą. Twoja opuszczona matka, która niemym wzrokiem patrzy teraz na twą urodę i z cierpliwym japońskim uśmiechem żebrze jałmużny, rzuciłaby garść małych kamyczków na kolana ulubionego bóstwa, gdzie znalazłabyś spokój i ciszę.
Zwracam się do Akiry i proszę go, aby opowiedział mi jeszcze o dobrych Jizo i duszach dzieci w Sai no Kawara.
— „Nie wiele jest już do powiedzenia” — mówi Akira, uśmiechając się z mojego wielkiego zainteresowania. — „Ale jeżeli pan zechce pójść ze mną do Kuboyama, pokażę panu w jednej świątyni obrazy Sai no Kawara i Jizo, oraz sąd dusz”.
Wsiadamy więc do dwóch jinrikisha i jedziemy do świątyni Rim-ko-ji w Kuboyama. Pędzimy całą milę przez barwne, wąskie uliczki, potem z jakie pół mili przez przedmieścia, okolone ogrodami, po za których ogrodzeniem widać małe, lekkie budynki, delikatne niby klatki druciane. Wreszcie opuszczamy nasze wehikuły i drapiemy się na zielony pagórek, mijając pola i osady.
Po długiej wędrówce, śród piekącego słońca, docieramy wreszcie do wioski, która składa się z samych niemal świątyń i podobnych im budynków! Położone na uboczu święte miejsce — trzy budowle, z ogrodzeniem bambusowem — należy do sekty Shingon. Uwagę naszą pochłania najpierw mały otwarty domek na lewo od wejścia. Jest to dom umarłych, w którym stoją japońskie mary. Ale tuż naprzeciw bramy znajduje się ołtarz pełen dziwnych figur. Co odrazu uderza w oczy — to okropna postać, cała czerwona jak cynober, o strasznych oczodołach, górująca nad licznemi mniejszemi figurami. Usta ma szeroko otwarte jak w okropnej wściekłości, czoło surowo pomarszczone. Długa ruda broda spada na czerwone piersi, a głowę zdobi szczególnych kształtów korona, czarna ze złotem, z której zwieszają się trzy dziwne szmaty. Na lewej jest księżyc, na prawej słońce, środkowy gałganek jest zupełnie czarny, ale u spodu jego, na czarnej o złoconych brzegach wstążce błyszczy mistyczny znak, który oznacza „króla”.
Od tej samej korony zwieszają się na prawo i lewo dwa, w kształcie berła, pozłacane przedmioty. W jednej ręce trzyma król tego samego kształtu przedmiot, tylko o wiele większy — zwany Shaku czyli berło. „To jest Emma-o — objaśnia Akira — pan cienia, sędzia dusz, król umarłych”. Gdy kto ma twarz odrażającą, mówią Japończycy o nim: „że ma oblicze Emmy”.
Po prawej stronie tej figury stoi biała Jizo-Sama, na pokrytym pączkami różowym krzewie lotosu. Z lewej strony stoi postać starej kobiety — mądrej Sodzu-Baba, która na brzegach rzeki trzech dróg, płynącej w państwie cienia, odbiera szaty umarłym. Suknia jej jest blado niebieska, twarz i włosy białawe, całe oblicze dziwnie pomarszczone, oczy małe, patrzące ostro. Statua musi być bardzo stara, gdyż malowidło miejscami zupełnie poodpadało, nadając jej dziwnie widmowy wygląd.
Są też figury bogini morza Benten-Kwan-on-Sama, która spoczywa na szczycie góry, pokrytej w górnej części miniaturowymi krajobrazami. Krajobrazy te są zrobione z czegoś zupełnie mi nieznanego i cudownie malowane. Całość jest dla zabezpieczenia przed nieostrożnem poruszaniem ogrodzona kratą. Benten ma osiem rąk — dwie złożone do modlitwy, a inne, wyciągnięte w górę, trzymają rozmaite przedmioty, jak: miecz, koło, łuk, strzałę, klucz i magiczny klejnot. Po za nią, na spadzistości góry, na której siedzi, widać jej dziesięć sług, w pięknem odzieniu, wszystkie w pozycyi modlącej; jeszcze głębiej za niemi widać wielkiego białego węża, którego ogon wychodzi przez jeden otwór skały, głowa przez drugi. Na szczycie pagórka leży cierpliwie krowa. Kwan-on ukazuje się jako Senszu-Kwan-on, obdzielająca ludzi swymi darami.
Jednak nie po to przyszliśmy tutaj; kierujemy więc swoje kroki do drugiej świątyni Zen-szu, gdzie czekają na nas obrazy Nieba i Piekła.
„Gdy kto umrze — opowiada mi po drodze Akira, — myje się jego ciało, goli i ubiera się je w białą, pielgrzymią szatę. Na szyi wiesza mu się worek podróżny (Sanyabukuro), podobny do worka japońskich pielgrzymów, w który wkłada się trzy rin[2], monety, z któremi ma być pogrzebiony. Wszyscy bowiem, którzy umierają, z wyjątkiem dzieci, muszą w Sanzugawa, na rzece trzech dróg, trzema rinami się wykupić. Gdy tylko dusze zbliżą się do tej rzeki, znajdują na brzegu „kobietę trzech dróg”, Sodzu-Baba, która na nie czeka. Żyje ona na brzegu tych rzek z mężem swoim, Ten-zu-Ba”.
Jeżeli kobiecie nie zapłaci się trzech rin, zabiera umarłym suknie i wiesza je na drzewach.
Świątynia jest mała, czysta i jasna, przez szeroko otwarte szoji wpada słońce. Akira musi znać dobrze kapłanów, gdyż powitanie ich jest przyjacielskie. Wkładam drobną ofiarę, a Akira objaśnia cel naszego przybycia. Wchodzimy do bardzo obszernej sali, znajdującej się w jednem ze skrzydeł budowli, skąd otwiera się prześliczny widok na ogród. Przynoszą małe poduszki do siedzenia na ziemi, skrzynkę do palenia i mały stoliczek, osiem cali wysoki, który stawiają przed nami. Podczas gdy jeden z kapłanów otwiera przepierzenie czy alkowę w ścianie, aby wyjąć kakemono, drugi przynosi herbatę i tacę z dziwnemi słodyczami, które robione są z mieszaniny ryżu i cukru.
Jedno z tych dziwnych słodyczy ma cudowny kształt kwiatu chryzantemu, inny lotosu, jeszcze inne przedstawiają się jako duże, cienkie, czerwone tafle, z przedziwnemi rysunkami latających ptaków, żerujących bocianów, ryb, nawet miniaturowych pejzażów. Akira wybiera kwiat chryzantemy i podaje mi do jedzenia. Ugryzam liść po liściu, przyczem odczuwam żal, że psuję takie piękne dzieło.
Tymczasem przyniesiono już kakemono, rozwinięto i powieszono na hakach ściany. Podnosimy się, aby je obejrzeć.
Są to cudownie piękne kakemono, arcydzieła rysunku i farby — farby przytłumionej, pochodzącej z najlepszego okresu sztuki japońskiej. Są one prawie pięć stóp długie, a trzy stopy szerokie, mondurowane na jedwabiu. Treść legend ich jest następująca:
Pierwsze Kakemono:
Górna część rysunku przedstawia sceny ze Shaby, a jak my to nazywamy — ze świata ludzkiego. Cmentarz, kwitnące drzewa, żałobne postacie klęczą na grobach. Wszystko w miękim, błękitnym świetle dnia japońskiego. Pod spodem jest świat widm.
Dusze schodzą na dół po ziemi. W dali wędrują dusze w białych szatach przez głębokie, czarne ciemności, brodzą w tych ciemnościach przez fale zaczarowanych „trzech dróg”, Sanzugawa. Tu — na prawo czeka już na nie, Sodzu Baba, stara kobieta trzech dróg — widmowo szara, niemile przytłaczająca postać, która zdejmuje niektórym duszom szaty. Drzewa uginają się pod ciężarem szat tych, którzy już pierwej przeszli.
Niedaleko widzę dusze latające, otoczone strasznemi, krwawo-czerwonemi demonami, z łapami lwów i twarzami pół byków, pół ludzi, o rysach olbrzymich minotaurów. Jeden z nich rozrywa duszę na dwie części. Inny z demonów, zmusza dusze do przeobrażenia się w kształty psa, konia, świni. Gdy już się to stało — oddala się w cień.
Drugie Kakemono:
W przytłumionem świetle, jakie widzi pływak, płynąc pod wodą, stoi w pośrodku hebanowy tron, a na nim siedzi straszliwa postać — Emma Dai-o — okrutnego i bezlitosnego Pana śmierci i sędziego dnia. Dokoła niego siedzą w kuczki okropni stróże, uzbrojone karły. Z przodu, na lewo, u stóp tronu stoi cudowne zwierciadło, Takara no Kagami, które odbija wszystkie rodzaje dusz, i dzieje świata. W tej chwili odbija się w powierzchni jego skalisty krajobraz, piasek, morze i okręty. Na piasku leży zabity mieczem człowiek. Morderca ucieka. Przed zwierciadłem stoi straszliwie skurczona dusza w pazurach demona, który zmusza ją patrzeć w zwierciadło i w rysach mordercy poznać samą siebie. Po prawej stronie tronu, na wysokim, płaskim słupie (podobnym do słupów w świątyniach na których kładzie się ofiarę dla bogów), widać monstrualną, uciętą głowę, o dwu twarzach, stojącą, na szyi. Dwie twarze są to świadkowie: twarz kobiety (Mirume), widzi wszystko co tylko dzieje się w Shaba; druga, jest to twarz mężczyzny z brodą, Kaguhana, który zna wszystkie zapachy i czuje je, a przez to wie wszystko, co człowiek czyni. Tuż między temi twarzami, leży na pulpicie otwarta księga, kronika wszystkich czynów. Pomiędzy zwierciadłem a świadkami, błądzą blade dusze, drżąc przed wyrokiem sędziego.
Głębiej, w dole, widzę męki już osądzonych dusz. Jednej, która w życiu była kłamcą, demon uzbrojony w rozżarzone obcęgi, wyrywa język. Inne dusze wrzucone całą kupą w rozpalone do czerwoności taczki, skazane są na męki. Taczki są żelazne, a kształtem przypominają ręczne taczki, tak pospolite na ulicach Japonii, pchane przez bosonogich japońskich robotników, którzy dziwnie melancholijnym głosem wykrzykują: „Haidah, hej! Hajdah, hej!” Tutaj pchają je lecąc pędem nagie demony, czerwone jak krew, o lwich paszczach i głowach byków.
Trzecie Kakemono:
W ciemności widać ogromny, płonący piec, pełen palących się dusz, demony poprawiają ogień żelaznemi drągami, inne wrzucają z góry dusze głową na dół w płomienie.
Poniżej tej sceny rozciąga się smutny, delikatny, blado-szary krajobraz, pełen gór i dolin. Przepływa go rzeka Sai no Kawara. Na brzegach rzeki roi się od dusz dziecięcych, które mozolą się nad budowaniem wież z kamyków. Dzieci te są tak piękne, jak tylko są prawdziwe dzieci japońskie. (Zdumiewającem jest, jak głęboko artysta japoński odczuwa piękność dzieci i umie ją wyrazić).
Każde z dzieci ma na sobie krótką, białą sukienkę.
Na pierwszym planie straszny djabeł rozbił jednemu z dzieci żelazną pałką zbudowaną kupkę kamieni. Maleńka dusza siedzi nad rozbitem dziełem, i płacząc gorzko zasłania żałośnie oczy rączkami. Djabeł zdaje się chichotać. Inne dzieci płaczą także. Ale zbliża się łagodna, jasna otoczona światłem Jizo, z aureolą, która błyszczy za głową jej jak księżyc w pełni. Wyciąga swoje shakujo, świętą laskę, a małe duszyczki czepiają się jej, ona zaś bierze je w swoją obronę. Inne pouwieszały się jej rękawów, a jedno z dzieci wydrapało się jej na piersi.
Poniżej tej sceny z Sai no Kawara, widać posępną gąszcz bambusów. Tutaj błądzą tylko kobiece cienie, w białych falistych szatach. Płaczą. Palce mają pokrwawione. Przez sto lat muszą pokaleczonemi paznogciami wyrywać ostrą trawę bambusu.
Czwarte Kakemono.
W promiennej gloryi błyszczą Dai-nichi-Nyo-rai, Kwan-on-Sama, Amida Buddha. Daleko, jak niebo od piekła, płonie jezioro pełne krwi, w którym nurzają się dusze. Wybrzeże jeziora otoczone jest urwiskami, na których gęsto, jak zęby w paszczy wieloryba, sterczą klingi mieczów.
Demony wciągają nagie dusze na urwiska. Ale z purpurowego jeziora wyrasta nagle jasne, jak kryształ światło, coś niby piękny, czysty strumień wody — łodyga kwiatu — cudnego lotosu, który jedną z dusz unosi i kładzie pod stopy kapłana, stojącego nad brzegiem przepaści. Lotos, który powstał mocą modlitwy kapłana, wybawia duszę od cierpienia.
Niestety niema już więcej kakemono. Było jeszcze kilka, ale zaginęły.
Nie, na szczęście kapłan się omylił. Gdzieś z zapadłego kąta wyciąga jeszcze jedno, i to bardzo wielkie, rozwija je i wiesza obok tamtych. Co za cudowne dzieło!
Jaką ma ono styczność z religją i duchami — niewiem. Dokoła wielkiego niebieskiego jeziora rozciąga się ogród. Ogród jak w Kanagawa, pełen cudownych miniaturowych widoków: kaskad, grot, sadzawek, rzeźbionych mostów, drzew o śnieżnobiałem kwieciu, misternych pawilonów rozłożonych nad spokojną, lazurową wodą. Jasne wstęgi chmur stanowią tło. Nad tem wszystkiem górują w blaskach złotego lśniącego słońca cudowne pałace, lekkie jak marzenie, błękitne, a w ogrodzie błądzą goście, urocze postacie japońskich dziewcząt. Ale wszystkie mają nad czołem aureole z gwiazd — są duchami.
Jest to raj: Gokuraku. Gdy mu się bliżej przyglądam, widzę piękne tajemnicze rzeczy, które na razie uszły mej uwadze. Owe urocze duchy zajęte są robotą w ogrodzie. Pielęgnując pączki lotosu, pryskają na nie czemś, że się rozwijają w piękne kwiaty. Barwy tych kwiatów nie są z tego świata. Niektóre z kwiatów mają kielichy otwarte, a w sercu ich, podobnem blaskiem do różowej jutrzenki, siedzą maleńkie, nagie dzieciątka, a każde z nich otoczone jest maleńkim nimbem światła. Jedne są zupełnie małe, inne większe, wszystkie zdają się rosnąć w oczach, gdyż miłe ich opiekunki karmią je jakąś ambrozyą. Jedno, które tylko co wyszło z kołyski boska Jizo oprowadza po cudownem przestworzu nieba.
W górze, po niebieskim błękicie, wędrują Tennin aniołowie nieb buddhyjskich.
Akira twierdzi, że to niebo zbyt przypomina ziemię. Ogrody, mówi — podobne są do ogrodów przy świątyniach, pomimo kwiatów lotosu, które nie mają barw ziemskich, a błękitne dachy tego nadziemskiego świata, przypominają, jego zdaniem, herbaciarnie w mieście Saikyo.
Ale czem jest właściwie niebo, w pojęciu jakiejś wiary, jeżeli nie idealnem powtórzeniem i uzupełnieniem szczęśliwego bytu na ziemi; snem po śmierci, w którym odnajdziemy życie nowe i wieczne? Jeżeli ci się wydaje, że japoński ideał tego życia zbyt jest banalny i naiwny, że w materyalnem życiu więcej jest rzeczy godnych uwiecznienia, niż sceny z życia japońskich ogrodów i herbaciarni, to dlatego, że nie znasz Japonii, jej miękiego, lśniącego błękitu nieba, delikatnych tonów jej wód, słodkiego blasku słonecznych dni, wszechstronnego uroku jej wnętrza, gdzie każdy przedmiot przemawia do twego poczucia piękna, nie jako rzecz wytworzona, ale jako piękno same w sobie.
— Tu jest także Wasan Jizo — mówi Akira wskazując w głębi świątyni pulpit, na którym leży bardzo podarta, niebiesko oprawna księga.
— To jest Wasan, to, co pan by nazwał hymnem albo psalmem. Księga ta, ma dwieście lat. Nazywa się: „Sai no Kawara-kuzchizusami no den”, co oznacza: „Legenda o głosach w Sai no Kawara”. I Akira zaczyna czytać hymn Jizo, legendę o bełkotaniu małych duszyczek w Sai no Kawara, o rytmie pieśni[3].




  1. Pochodzi ze sanskryckiego „stûpa“.
  2. Dawny zwyczaj wkładania do trumny kobiety lusterka, a do trumny mężczyzny miecza, wyszedł już z użycia, natomiast zachował się zwyczaj wkładania pieniędzy. W tej okolicy Japonii, kładą trzy rin (Rokudo-Kane) czyli „monety trzech dróg”.
  3. Pierwsza strofa oryginału może dać pojęcie o rytmie Wasanu:

    Kore wa kono yo no koto narazu,
    Shide no yamaji no suso no naru,
    Sai no Kawara no monogatari
    Kiku ni tsukete mo aware nari
    Futatsu ya, mitsu ya, yotsu, itsutsu,
    To ni mo taranu midorigo ga
    Sai no Kawara ni atsumarite,
    Chichi koischi! haha koischi!
    Koischi! Koischi! to naku koe wa
    Konoyo no koe towa to to kawari.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Dionizy Zaleski.