Mój pierwszy dzień w Japonii

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Mój pierwszy dzień w Japonii
Pochodzenie Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1909
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Dionizy Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




MÓJ PIERWSZY DZIEŃ


W JAPONII.



„Jeżeli pan zaniedba i nie spisze swych świeżych wrażeń, jak można najprędzej” — mówił do mnie pewien Anglik, profesor, którego w czasie mojej podróży po Japonii poznałem — „uciekną panu, rozpierzchną się, a gdy się to raz stanie, nie dadzą się już pochwycić. A przecież, co za cudowną rozkosz dać może ten kraj przedziwny; nic nie może się równać z pierwszemi wrażeniami, które się tam odbiera“.

Usiłuję teraz zebrać wszystkie obrazy przeżytych dni, i widzę, że są równie pierzchliwe, jak były piękne. Coś ze wspomnień moich odeszło, coś, czego już przywołać nie mogę. Wówczas nie usłuchałem dobrej rady, trudno mi było bowiem siedzieć w domu i pisać, gdy na zatopionych w słońcu drogach cudownego japońskiego miasta tyle można było widzieć, słyszeć i czuć. Jednak, choćbym jeszcze raz przeżyć mógł te wspomnienia, wątpię, czy udałoby mi się ująć je w słowa. Pierwsze wrażenie Japonii jest niepojęte, ulotne jak zapach.
Moja pierwsza podróż kurumą rozpoczęła się z europejskiej części Yokochamy, do japońskiego miasta, i co tylko przywołać będę mógł w pamięci, opiszę tutaj wiernie.
Pomijając cudowne niespodzianki podczas pierwszej jazdy przez japońskie ulice, niewypowiedzianie nową i miłą jest rzeczą porozumiewanie się z biegaczami kurumy za pomocą wymownych gestów; ma się wówczas rzeczywiście poraz pierwszy uczucie, że się jest na dalekim Wschodzie, o którym się tyle czytało i myślało, a o którym, jak się potem okazuje naocznie, nic się nie wie. Samo poczucie tej świadomości ma już urok; dla mnie urok ten zwiększył się niewypowiedzianie przez cudowną piękność pogody. W powietrzu samem tkwi dziwny czar chłodu, chłodu wiosny japońskiej, z powiewami wiatru od śnieżnych wierzchołków Fuji, czar, tkwiący może więcej w przezroczystości powietrza, niż w jakimś innym tonie — nadzwyczajna czystość atmosfery, z przewagą koloru niebieskiego, wskutek czego najodleglejsze przedmioty rysują się ostro i wyraźnie. Słońce przygrzewa łagodnie. Jinrikisha, czyli kuruma, jest to nadzwyczajnie pomyślany, śliczny powozik; ulice, które mi się z za tańczącego tu i tam, wysokiego, kształtu grzyba, kapelusza, rysują, mają urok, którego nic nie zastąpi.
Wszystko wydaje się jak zaczarowane, gdyż wszystko jest małe, dziwaczne i tajemnicze; małe domki z niebieskimi dachami, niebiesko malowane, rozłożone sklepiki i uśmiechnięci, w niebieskich szatach ludzie. Czasem tylko złudzenie to przerwie przypadkowe ukazanie się obcokrajowca wysokiego wzrostu, albo widok szyldu z dziwacznym alfabetem, który ma być angielski. Dysonansy te jednak uwypuklają tylko rzeczywistość, nie uszczuplając zupełnie uroku małym, zabawnym uliczkom.
Z początku odczuwa się tylko przedziwny chaos. Wzdłuż przed sobą widzi się nieskończony szereg powiewających flag i ciemnoniebieskich draperyi, które obok chińskich i japońskich znaków pisarskich tworzą widok pełen tajemniczości. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma tu żadnego świadomego systemu w konstrukcyi i dekoracyi. Każda budowla ma swój odwieczny, fantastyczny urok, jedno nie jest podobne do drugiego, wszystko jest zdumiewająco różne. Gdy się jednak pobędzie godzinę w tej części miasta, oko zaczyna rozróżniać pewien ogólny plan w porządku budowania tych małych, lekkich, dziwnie szpiczastych drewnianych domków, z otwartemi na ulicę pierwszemi piętrami, z cienkimi, nad kramy wystającymi bokami dachów, które tworzą równocześnie markizy, nad miniaturowymi, przybranymi w papierowe parasole balkonikami drugiego piętra. Zaczyna się rozumieć plan ozdobnych sklepów, z podłogą, przykrytą matami i wzniesioną nad poziom ulicy, i ogólnie pionowy porządek w napisach, które albo powiewają na draperyach, albo błyszczą na pozłacanych lub lakowych szyldach. Widzisz wtedy, że ten sam kolor niebieski, który przeważa w stroju mieszkańców, dominuje w dekoracyi sklepów, chociaż z małą domieszką farb i tint—jasnoniebieskich, białych i czerwonych (bez żółtych i zielonych). Potem zwraca twoją uwagę to, że suknie robotników pokryte są takimi samymi dziwacznymi znakami, co draperye na sklepach. Żadne arabeski nie wywołałyby takiego efektu, jak to. Użyte do dekoracyjnych celów, mają takie ideogramy niezwykłą symetryę, czego nie daje żaden wzór inny. Znaki te, które zdobią plecy sukni robotnika, czysto białe, albo ciemnoniebieskie i tak duże, aby je z odległości można odczytać, (po tem poznaje się tragarzy lub roznosicieli, do jakiego stowarzyszenia lub cechu należą), nadają najuboższej tkaninie wyraz bogactwa.
Wreszcie, gdy tak zastanawiasz się nad tajemniczością tych wszystkich rzeczy, staje ci się nagle jasnem i świadomem to, że zdumiewający, malowniczy czar ulic polega poprostu na owej obfitości znaków japońskich i chińskich, które w kolorach: białym, czarnym, niebieskim albo złotym zdobią nawet odrzwia i parasole. Gdybyś sobie może przez chwilę zdołał uprzytomnić, jakby to było, gdyby te magiczne rysunki zastąpiono alfabetem łacińskim, twoje uczucia estetyczne zostałyby tem wrażeniem niemile uderzone, i w jednej chwili stałbyś się wrogiem „Romai - Kwai”, owego stowarzyszenia, które dla brzydkiego, utylitarnego celu pragnie wprowadzić alfabet łaciński do japońskiego pisma.
Wrażenie, które odbiera umysł japoński z tej obrazowej mowy, jest o całe niebo odległe od tego, które odczuwa mieszkaniec krajów zachodnich w zetknięciu z literami albo kombinacyami liter łacińskich — tych martwych, suchych symboli dżwięków. Dla Japończyka taki ideogram jest żywym obrazem, mówi, gestykuluje, a ulica japońska cała wypełniona jest takiemi żywemi postaciami znaków, które skaczą do oczu, i słów, które uśmiechają się lub nabierają grymasu, jak twarze ludzkie.
Czem są te znaki w porównaniu z naszym, martwym alfabetem, mogą zrozumieć tylko ci, którzy na Wschodzie byli. Gdyż same tylko wydrukowane litery japońskiego i chińskiego tekstu nie dają dostatecznego pojęcia o piękności takich, do dekoracyjnych napisów albo do obrazowych lub zwyczajnych anonsów modyfikowanych znaków. Żadna pedantyczna konwencya nie zacieśnia fantazyi rysowników i kaligrafów. Każdy stara się, by jego pismo było piękniejsze od pisma drugiego. Artyści, z pokolenia na pokolenia, od niepamiętnych czasów oddawali się temu z równą gorliwością, tak, że przez setki i tysiące lat niezmordowanych usiłowań i studyów stworzono z prymitywnych hieroglifów pismo niewypowiedzianej piękności. Składa się ono z pewnej liczby sztrychów pędzlem, ale w każdym takim sztrychu jest niezgłębiona, tajemnicza sztuka powabu, proporcya niedostrzegalnego polotu, który nadaje iej żywość i wskazuje, że artysta podczas tworzenia migające mu przed oczami idealne kształty rysunku odczuwał w całej pełni.
Sztuka pisania pędzlem nie jest jednak wszystkiem. Raczej sztuka kombinacyi jest właśnie tem, co wywołuje ów czar, który nawet samych Japończyków zadziwia. Przypatrując się szczególnie żywym, indywidualnym znakom pisowni japońskiej, nie można się dziwić istniejącym, cudownym legendom, które opowiadają, jak wypisane niegdyś słowa przez mistrzów stają się żywe, schodzą ze swych tablic i rozmawiają z ludźmi.
Mój Kurumaya nazywa się Cha. Nosi wysoki, biały kapelusz, który wygląda jak głowa olbrzymiego grzyba, krótki, niebieski kaftanik z szerokimi rękawami, wąskie, przylegające spodnie, sięgające do kostek, i lekkie, słomiane sandały, przymocowane do nagich stóp sznurkami z palmowego łyka. Jest on bezwątpienia w swojej klasie typem cierpliwości, wytrwałości i umiejętnego przypochlebiania się. Okazał to już w tem, że doprowadził mnie do tego, iż zapłaciłem mu więcej, niż mu się należało. Sam zresztą widok człowieka, biegnącego całemi godzinami, między dwoma dyszlami, jak koń, jest wystarczający, aby wzbudzić uczucie litości. A gdy jeszcze taka istota ludzka, z całym swoim światem uczuć, nadziei i wspomnień, kłusująca między dwoma drzewcami, ma przypadkowo na ustach łagodny uśmiech i, zadowolona z datku, okazuje szczerą życzliwość i żywą wdzięczność, uczucie litości zamienia się w sympatyę i staje się nierozsądnym impulsem do zbytniej ofiarności. Oczywiście i widok obfitego potu przyczynia się do tego, gdyż mimowoli myśli się wówczas o nadmiernem biciu serca, wyczerpaniu mięśni, zaziębieniu, zapaleniu płuc i t. d. Cha obciera sobie twarz małą, jasnoniebieską chustką, na której są rysunki gałązek bambusowych i latających wróbli. Podczas jazdy, okręca sobie chustkę dokoła ręki.
Jednak to, co mnie pociąga do Cha (nie jako do poruszającej się siły, ale jako do istoty), czytam na mnóstwie twarzy, które spotykam podczas jazdy przez miniaturowe uliczki. A może to wesołe wrażenie pięknego ranka oddziaływa tak słodko i ciekawie na wszystkich. Każdy patrzy na ciebie z ciekawością, ale spojrzenie takie niema w sobie nic niemiłego, a tem więcej wrogiego. Przeważnie towarzyszy mu uśmiech albo półuśmiech. Wskutek tych wszystkich dobrotliwych spojrzeń i miłej ciekawości, wydaje się cudzoziemcowi, że przeniósł się w świat bajki. Nie jest to nowe spostrzeżenie, gdyż każdy, kto spisuje swoje wrażenia z pierwszego dnia, spędzonego w Japonii, mówi o tym kraju, jak o zaczarowanym, a o jego mieszkańcach, jak o ludziach z bajki. Jest w tem jednak pewna racya, gdyż, widząc to wszystko po raz pierwszy, trudno się inaczej wyrazić. Człowiek przenosi się nagle w świat, w którym wszystko jest mniejsze i piękniejsze, niż u nas, w świat istot małych, ale z wyglądu dobrych, które uśmiechają się do ciebie przyjaźnie i życzliwie, w świat, gdzie wszystko idzie w tempie spokojnym i łagodnym, gdzie głosy są przytłumione, niebo i życie inne. Jest to jakby urzeczywistnienie starych snów o świecie mitologicznym, z którego europejskie ludy czerpią fantazye do swoich bajek.
Podczas ruchu socyalistycznego, szczególnie na przełomie feudalnej przeszłości i demokratycznej teraźniejszości, każdy cudzoziemiec zauważy niewątpliwie upadek rzeczy pięknych i brzydotę nowych. Co jeszcze w Japonii odkryję, tego nie wiem, ale jak dotąd, to rzeczy nowe ze staremi mieszają się na egzotycznych ulicach tak szczęśliwie, że jedne drugie upiększają. Białe, smukłe słupy telegraficzne, które przynoszą wiadomości ze świata do miejscowych dzienników, zadrukowanych chińskiem i japońskiem pismem, dzwonki elektryczne w jakiejś kawiarni z szyldem z kości słoniowej i wypisanemi na niej, zagadkowemi wschodniemi zgłoskami, skład amerykańskich maszyn do szycia obok sklepu z buddyjskiemi malowidłami, atelier fotograficzne obok sandałów plecionych ze słomy — wszystko to nie razi i nie robi przykrego wrażenia, gdyż każde z tych nowoczesnych, z zachodu przyniesionych urządzeń, ujęte jest w odpowiednie ramy, na sposób wschodni. Dla cudzoziemca jednak, zwłaszcza w pierwszych dniach, tylko stare rzeczy są ciekawe i wystarczają, aby całkowicie zająć jego uwagę. Widzi się wówczas, że wszystko w Japonii przepojone jest czemś, niepochwytnie subtelnem, nawet zwyczajne, drewniane patyczki do jedzenia w rurce z papieru, z drobnym na niej rysunkiem, nawet paczka wykłówaczek, zrobionych z drzewa wiśniowego, związana przedziwną, trójbarwną banderolą, nawet prosta, mała chustka niebieska, z wyrysowanymi na niej latającymi wróblami, której Jinrikishaman używa do obcierania twarzy. Banknoty, najzwyczajniejsze monety miedziane, mają właściwą sobie piękność, nawet jedwabny, skręcony sznur, którego używają przekupnie do nawlekania rozmaitych przedmiotów, wystawionych na sprzedaż, jest w swoim rodzaju ciekawym okazem. Gdziekolwiek zwrócisz oczy, wszędzie mnóstwo osobliwości i subtelnych przedmiotów, wszędzie widzisz liczne i cudowne rzeczy, które są dla ciebie na razie niepojęte.
Niebezpiecznie jest jednak przypatrywać się im zbyt często. Ile razy spojrzysz na nie, tyle razy weźmie cię ochota coś kupić. Często też bywa tak, że gdy uśmiechnięty kupiec namawia cię do obejrzenia licznych przedmiotów, z których każdy osobno i wszystkie razem są niesłychanie ponętne, ratujesz się ucieczką przed własnym twoim impulsem. Właściciel sklepu nie namawia cię nigdy do kupna, ale jego przedmioty mają tak cudowną siłę przyciągającą, że gdy raz zaczniesz kupować, jesteś zgubiony. Taniość jest właśnie środkiem do zrujnowania cię, gdyż ilość pięknych artystycznych rzeczy jest niewyczerpana.
Największy parowiec na oceanie nie byłby w stanie zmieścić tego wszystkiego, co chciałbyś kupić, bo chociaż sam nie przyznajesz się przed sobą, chciałbyś zabrać nietylko zawartość całego sklepu, ale i sklep sam, i właściciela jego, i ulice ze wszystkimi kramami i draperyami, i mieszkańców, i całe miasto, i wybrzeże, i góry okolone ogrodami, i biały urok Fujiyamy, tkwiący w bezchmurnem niebie — wreszcie całą Japonię z jej magicznemi drzewami, z przezroczystem powietrzem, ze wszystkiemi jej miastami i świątyniami, i czterdziestoma milionami najmilszych na świecie ludzi.
Przypomina mi się to, co powiedział raz pewien praktyczny Amerykanin, gdy była mowa o wielkim pożarze w Japonii: „O! ci ludzie mogą sobie na ogień pozwolić, ich domy są tak tanio budowane!” Jest w tem część prawdy. Drewniane domy ubogiej ludności, budowane niedołężnie, można postawić na nowo niewielkimi kosztami; lecz to, co zawierają, co jest istotnie pięknem, nie da się już przywrócić, dlatego każdy pożar w Japonii jest tragedyą dla sztuki. Maszynowa tandeta i utylitarna brzydota tanich produkcyi nie zdołała się jeszcze zaszczepić (z wyjątkiem pospolitych wyrobów jarmarcznych dla zadowolenia złego smaku przybyszów z zachodu). Każdy przedmiot, zrobiony nawet przez jednego i tego samego rzemieślnika, czy artystę, różni się jeden od drugiego. Gdy więc pożar coś zniszczy, ginie jakaś indywidualna idea. Na szczęście impuls do sztuki w tym kraju, który tak łatwo mógłby się stać pastwą pożaru, posiada żywotność przechodzącą z pokolenia na pokolenie artystów, przeciwstawiającą się płomieniom, które mogłyby ich prace obrócić w popiół i pozbawić ich formy.
Idea, której symbol został zniszczony, odżywa w innych dziełach, być może dopiero po upływie stulecia, być może zmodyfikowana, ale pokrewna idei przeszłości.
Każdy artysta obejmuje duchowy spadek. Nie w długoletniej pracy i pełnym ofiar trudzie znajduje swój najwyższy wyraz. Sztuka jest jego legatem, dziedziczy zdobycze przeszłości; zmarły prowadzi jego rękę, czy to gdy rysuje latające ptaki, czy oddaje subtelny powiew gór, czy koloryt poranku lub zachodu, czy też kształty gałązek i kwiatów wiosennych. Dziedzictwo to zmartwychwstaje przedewszystkiem w rysunku.
To, co z początku było świadomym trudem, w późniejszych czasach stało się nieświadomym, automatycznym instynktem, dlatego druk kolorowy, wykonany przez jakiegoś Hokusai albo Hiroshige, a sprzedawany pierwotnie za bardzo drobną cenę, może mieć większą wartość artystyczną, niż obrazy na zachodzie, ocenione tak wysoko, że możnaby za to kupić całą ulicę japońską.
Na ulicach poruszają się żywo postacie Hokusai, w słomianych, deszczowych płaszczach, w ogromnych, w kształcie grzyba słomianych kapeluszach, i słomianych sandałach, bosonodzy wieśniacy, spaleni od słońca i wiatru, matki o cierpliwych twarzach, niosące na plecach małe uśmiechnięte dzieci i szłapiące na swoich „geta”, (wysokich, drewnianych sandałach), rozprawiający, dobrze odziani kupcy, palący miedziane fajki, śród licznych zagadek swoich sklepów.
Wpada mi w oczy, jak zgrabne i kształtne są nogi ludzi, choćby to były nogi prostego wieśniaka, jak piękne są nóżki dzieci, w maleńkich „geta”, albo nogi młodej dziewczyny w śnieżnobiałych „tabis”, białych przezroczystych pończochach, które drobnej, lekkiej nóżce nadają wdzięk mytologicznej Nimfy. Ubrana, czy nieubrana noga Japończyka ma kształt antyczny, gdyż nie deformuje jej, tak jak na zachodzie, bezecne obuwie.
Klapanie, jakie wywołuje para drewnianych pantofli podczas chodu, różni się od klapania drugiej pary odmiennym głosem, jak dźwięk od dźwięku, tak, że każde echo kroków ma inny rytm. Na bruku takim, jak na stacyi kolei, dźwięk ten staje się tak niezwykły, że wielu mieszkańców zwalnia umyślnie kroku, aby wywołać to wolne, zabawne klapanie drzewa o bruk.
„Tera e yuke!“
Musiałem powrócić do europejskiego hotelu nie dlatego, że była to pora obiadowa, gdyż na jedzenie poświęcam bardzo mało czasu, ale dlatego, że nie mogłem porozumieć się z Cha, aby mnie zawiózł do świątyni Buddhy, którą pragnąłem zwiedzić. Cha pojął odrazu, o co chodzi dopiero wtedy, gdy mu mój gospodarz hotelowy wyrzekł magiczne słowa:

„Tera e yuke!“

Przebiegłszy w kilku minutach szerokie przedmieście, pełne ogrodów, i brzydkich kosztownych europejskich budynków, następnie most na kanale, pełnym małych, szczególnie zbudowanych łódek, znaleźliśmy się znowu w wąskich, niskich, jasnych i pięknych uliczkach innej części japońskiego City. Cha pędzi, ile mu sił starczy, pomiędzy dwoma rzędami łukowatych domków, zwężających się ku górze, i dziwnie małych otwartych sklepów. Nad każdym sklepem wystaje wąski, niebieski pasek dachu, wyskok, sięgający aż do miniaturowych balkoników drugiego piętra, a ze wszystkich fasad zwieszają się ciemno-niebieskie, białe albo karmazynowe draperye, pokryte pięknym, japońskim pismem, białem na niebieskim, czerwonem na czarnem, albo czarnem na białem. Wszystko jednak miga mi przed oczami jak sen. Mijamy drugi kanał i drapiemy się wąską uliczką w górę. Nagle przed budynkiem z olbrzymiemi schodami Cha staje, kładzie dyszle na ziemi, abym mógł wysiąść i, wskazując ręką na schody, mówi: „Tera“.
Wysiadam, wchodzę na wysoki taras i staję naprzeciw cudownej bramy, zakończonej górą spiczastym, wielokątnym, chińskim daszkiem, i pokrytej od góry do dołu szczególnie rzadką rzeźbą. U góry, na fryzie otwartych drzwi wiją się smoki; nawet odrzwia pokryte są takąż rzeźbą, która przedstawia fantastycznie zgrupowane potwory wodne. Wszystko to, pomimo że utrzymane jest w jednym tylko tonie szarym, niema twardości rzeźby, przeciwnie, węże i smoki zdają się poruszać jak żywe.
Oglądam się za siebie, skąd płynie światło. Morze zlewa się z niebem w jednym czystym, blado błękitnym tonie. Pod stopami mojemi rozpościera się morze niebieskich, falistych dachów, aż po równe, gładkie jak lustro wybrzeże, aż po stoki lesistych zielonych pagórków, które obejmują miasto ze stron obu. Za półkolem pagórków widać długi szereg liliowych, wysokich, poszarpanych gór, między któremi wznosi się niezmierzonej wysokości samotny śnieżny szczyt, tak niepokalanie biały, że gdyby nie to, że istnienie jego jest stwierdzone, można by sądzić, że to są chmury. Stoki jego są niewidoczne, gdyż zlewają się z niebem tej samej barwy, tylko nad linię wiecznych śniegów wybiega jego szczyt, cudowny tak sen. Niby duch, wznosi się między lśniącą krainą i niebem święta nieporównana góra Fujiyamy.
I nagle, przed tym portalem pełnym rzeźb fantastycznych obejmuje mię dziwne uczucie, coś, niby sen cudowny, niby zwątpienie. Mam wrażenie, że wszystko to, na co patrzę, zniknie za chwilę, i te schody, i ta brama, okolona smokami, i błękitne niebo rozpościerające się nad dachami miasta, i mój własny cień, pełzający po szarym murze. Skąd to uczucie? Może dlatego, że wszystko, na co patrzę, te dachy, te zwinięte w kłębek smoki i te groteskowe kształty rzeźb, nie są dla mnie rzeczami, które pierwszy raz widzę — są jakby snem, jakby widmem zapomnianych wspomnień, które w tej chwili z obrazków, książek żywo stanęły przedemną.
Chwila i złudzenie znika. Rzeczywistość bierze górę i otwiera mi znowu oczy na otaczające mnie piękno, na cudną przezroczystość dali, na subtelność tonów krajobrazu, ogromną odległość nieba i miękki, łagodny czar japońskiego słońca.
Wchodzę po schodach, mijam drugą bramę z takimi samymi potworami wodnymi i pełzającymi smokami i znajduję się na dziedzińcu, na którym, niby pomniki, stoją ofiarne latarnie, pięknie wykute w kamieniu. Na prawo i na lewo siedzą dwa groteskowe lwy — samiec i samica, również wykute w kamieniu. Są to lwy Buddhy. Po za tem wszystkiem wznosi się niski, długi, lekki budynek, z pochyłym spiczastym dachem, z niebieskich cegiełek i z trzema drewnianymi schodami u wejścia. Boczne ściany stanowią zwyczajne, cienkie, drewniane ramy, wyklejone białym papierem. Jest to świątynia.
Zdejmuję na schodach obuwie, młody mężczyzna odsuwa na bok ściany, które zamykają wejście, i zgina się z uśmiechem w powitalnym ukłonie. Wchodzę i czuję pod stopami miękkie, grube maty, w których noga tonie jak w puchu. Znajduję się w ogromnej, czworokątnej przestrzeni, wypełnionej dziwnie słodkim zapachem japońskiego kadzidła. Błyszczące słońce przedziera się przez papier i oblewa wnętrze świątyni, jak gdyby blaskiem księżyca. Przez chwilę nie mogę odróżnić nic. Po chwili dopiero, oczy moje przyzwyczajają się do ciemności i dostrzegam przed ścianą, otaczającą sanktuarium z trzech stron, kształty olbrzymich kwiatów, które jakby jakieś sylwetki rysują się na tle białego światła. Przybliżam się i widzę, że są to symboliczne kwiaty lotosu, zrobione z papieru, z pokręconymi liśćmi, złoconymi na wierzchu, a jasno zielonymi pod spodem. W głębi, naprzeciw wejścia, wznosi się niby maleńka złota świątynia, ołtarz Buddhy, wspaniały, wysoki ołtarz, pełen złoconych i bronzowych przedmiotów, przedzielony skrzynką na dwie części. Nie widzę żadnej statuy. Tajemniczo tylko błyszczą w ciemności dziwne postacie z polerowanego metalu...
Młody mężczyzna, który mnie wprowadził do świątyni, zbliża się teraz, i wskazując ręką na bogato zdobiony przedmiot pomiędzy grupą kandelabrów w środku ołtarza, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, odzywa się doskonałą angielszczyzną:
„To jest skrzynka Buddhy“.
„Chciałbym złożyć ofiarę“ — odpowiadam.
„To nie jest obowiązujące“ — mówi z uprzejmym uśmiechem.
Obstaję jednak przy swojem, a on kładzie mój drobny datek na ołtarzu. Potem zaprasza mnie do swego własnego mieszkania, w skrzydle budynku, do wielkiego jasnego pokoju, bez mebli, ale pokrytego matami. Siadamy na podłodze i rozmawiamy. Opowiada mi, że jest w świątyni uczniem.
Angielskiego języka nauczył się w Tokyo, ale mówi dziwnym akcentem, dobierając wyszukanych wyrazów. Wreszcie zadaje mi pytanie:
„Pan jest chrześcijaninem?“
Odpowiadam: „Nie“.
„Pan jest Buddhysta?”
„Niezupełnie”.
„Dlaczego pan złożył ofiarę, skoro pan w Buddhę nie wierzy?”
„Czczę piękność jego nauki, i wiarę jego wyznawców”.
„W Anglii i w Ameryce są Buddhyści?“
„Jest przynajmniej wielu, którzy się interesują filozofią buddhyjską“.
Przynosi z alkowy małą książeczkę, i podaje mi. Jest to angielskie wydanie „Katechizmu Buddhyjskiego”, przez A. Olcott’a.
„Dlaczego w świątyni waszej niema wizerunku Buddhy?” — pytam.
„Jest mały wizerunek, w skrzynce na ołtarzu”, odpowiada, „ale skrzynka jest zamknięta. Mamy także kilka większych obrazów, ale te wystawia się tylko dwa razy do roku, w dni świąteczne”...
Z miejsca, w którym siedzę, mogę obserwować pomiędzy otwartemi papierowemi ścianami kobiety i mężczyzn, wstępujących na schody. Klękają u wejścia do świątyni, i modlą się. Przyklękują z taką naiwną pobożnością i z takim łagodnym wdziękiem, że klękanie naszych ludzi pobożnych na zachodzie jest wobec tego jakimś niezgrabnym potykaniem się. Niektórzy składają ręce, inni uderzają w nie głośno i wolno, potem schylają głowę, modlą się chwilę po cichu, podnoszą się i znikają. Krótkość modlitwy robi na mnie wrażenie czegoś nowego i ciekawego.
Od czasu do czasu słychać jak u wejścia świątyni brzęknie pieniądz w drewnianej puszce do ofiar. Zwracam się do młodego ucznia i pytam.
„Dlaczego uderzacie trzy razy w dłonie przed modlitwą?”
„Dla Sansai, trzech mocy: Nieba, Ziemi i Ludzkości” — odpowiada.
„Ale czy to ma znaczenie przywoływania bogów, tak jak Japończycy uderzaniem w dłonie przywołują służbę?”
„O nie — mówi — uderzanie w dłonie jest symbolem zbudzenia się ze snu, z „Długiej Nocy“.
„Z jakiej nocy? z jakiego snu?“
Waha się chwilę, zanim mi odpowiada:
„Buddha mówi, że wszystkie istoty na tym przemijającym świecie nieszczęścia, pogrążone są w śnie“.
„W takim razie uderzanie w ręce oznacza, że podczas modlitwy dusza się budzi”.
„Tak“.
„Czy pan rozumie co ja pod duszą myślę?“
„O tak, buddhyści wierzą, że dusza była zawsze i zawsze będzie“.
„Nawet w Nirwanie?“
„Tak“.
Podczas tej rozmowy z młodym człowiekiem, wchodzi naczelny kapłan świątyni, człowiek bardzo podeszłych lat, w towarzystwie dwóch młodszych kapłanów. Zostaję im przedstawiony. Wszyscy trzej zginają się bardzo nisko, pokazując mi wygolone czaszki. Zwracam uwagę na to, że na ich ustach nie ma wcale uśmiechu. Twarze ich są nieruchome, jak twarze z portretu, ale małemi jak migdały oczkami obserwują mnie bardzo dokładnie, podczas gdy uczeń tłumaczy ich pytania, a ja opowiadam o zaleceniach „Sutry“ w naszych „świętych księgach zachodu“, oraz o pracach Beals’a Barnoufs’a, David’a, Kerus’a i innych. Słuchają, nie zmieniając ani na moment twarzy, i nie odzywają się ani jedną sylabą na to, co im z mojej mowy uczeń tłumaczy.
Przynoszą herbatę. Otrzymuję maleńką filiżaneczkę, która spoczywa również na maleńkim, jak liść lotosu, metalowym spodeczku. Proszą mnie, abym wziął cukru z małego naczynia z napisem, w którym poznaję „Swastika” — staro indyjski symbol prawa.
Gdy podnoszę się do odejścia, podnoszą się także wszyscy trzej. Na schodach pyta mnie uczeń o moje nazwisko i adres. „Gdyż — dodaje — już mnie pan tu więcej nie spotka; opuszczam wkrótce świątynię, a chciałbym pana odwiedzić.”
„A pańskie nazwisko?“ pytam.
„Nazywam się Akira“ odpowiada.
Na progu kłaniam się im, wszyscy czterej zginają się bardzo, bardzo nisko, czarno granatowa głowa i trzy nagie czaszki, błyszczące jak kule z kości słoniowej. Odchodzę. Tylko Akira uśmiecha się.


„Tera?“ pyta mnie Cha, czekający na schodach, z swym olbrzymim białym kapeluszem w ręku, podczas gdy wsiadam do jinrikisha’y. Zapewne chce powiedzieć, czy pragnę zobaczyć inne świątynie? Naturalnie, że tak. Nie widziałem przecież jeszcze Buddhy.
„Tak, Tera Cha.”
Zaczyna się znów ta sama panorama tajemniczych sklepów, wygiętych dachów, zagadkowych napisów. Nie mam pojęcia, w którym kierunku Cha biegnie. Wiem tylko, że ulice stają się coraz to węższe, że niektóre domy mają wygląd zakratowanych gołębników i że mijamy kilka mostów, zanim stajemy znowu na górze.
I tutaj widzę budynek z wysokiem wejściem, z bramą, która jak już wiem, jest równocześnie symbolem. Wygląd jej jest również imponujący, ale pod żadnym względem nie podobny do tego jaki widziałem poprzednio w świątyni Buddhy. Linie tej drugiej są zadziwiająco proste. Nie ma na niej ani rzeźby, ani malowideł, ani napisów, jest w niej jednak coś odświętnego, coś zagadkowo pięknego. — To jest Torii.
„Miya“ mówi Cha. Tym razem już więc nie tera, ale wnętrze bóstw, najdawniejszej wiary kraju — Miya.
Stoję przed symbolem.
Po raz pierwszy w życiu widzę — przynajmniej w rzeczywistości, a nie na obrazku, prawdziwe torii. Nie wiem jak mam je opisać tym, którzy nigdy torii nie widzieli, ani na fotografii ani na rysunku.
Dwa wysokie słupy podtrzymują dwie horyzontalne belki poprzeczne bramy. Lżejsze i niższe belki łączą się kawałek przed końcem ze słupami. Spoczywająca na kapitelach słupów górna, większa belka, wystaje na prawo i na lewo. To jest torii. Konstrukcya w rysunku ze względu na to, czy jest zrobione z kamienia, drzewa lub metalu, różni się niewiele. Opis ten jednak nie może dać dobrego wyobrażenia o majestatycznym wyglądzie torii, o mistycznem i sugestyjnem wrażeniu, jakie robi. Widząc po raz pierwszy takie szlachetne wiązanie torii, zdaje się, że się ma przed sobą model kolosalnej chińskiej litery, gdyż wszystkie jego linie mają wdzięk żywego ideogramu i śmiałość rzutów pędzlem, jak w tej pisowni.
Mijając torii, wchodzę do przedsionka ze schodami, o stu może stopniach i u góry znajduję drugie torii, na którem pod niższemi poprzecznemi belkami, wisi mistyczne shimenawa. W tym wypadku jest to powróz z konopi, o dwóch calach średnicy, którego końce skręcają się wężowo. Częstokroć, gdy torii jest z bronzu, schimenawa zrobione jest także z bronzu, ale właściwie według tradycyi, powinno być ze słomy i tak też najczęściej bywa. Ma ono bowiem wyobrażać powróz słomiany, który bóstwo Tuta-tama-no-mikoto ciągnęło za boginią słońca Ama-terasu-oho-mi kami, gdy je niebieski bóg siły wypędził, jak zapisane jest w starym Shintomythe, które profesor Chamberlain przetłumaczył. Shimenawa najczęściej w zwyczajnej formie, ma na całej swej długości w równych odstępach wiszące łodyżki słomy, gdyż — jak mówi podanie — pierwotnie robiono go z trawy wyrwanej z ziemi z korzeniami, na której potem wyrastały nowe kolanka.
Mijam torii i dostaję się do czegoś w rodzaju ogrodu czy parku, rozłożonego na szczycie pagórka. Na prawo jest świątynia, zamknięta ze wszystkich stron. Tyle czytałem o smutnem opuszczeniu świątyni Shinto, że w tej chwili nie ubolewam zupełnie nad brakiem stróżów. Rozglądam się dokoła siebie, gdyż to co widzę, jest niesłychanie bardziej interesującem. Cały szczyt pagórka pokryty jest drzewami wiśniowemi, o cudownie świeżych kwiatach, które otulają gałązki jak białe chmurki, wydając przepyszny zapach. Cała ziemia dokoła, cała ścieżka przedemną jest biała, zasypana miękkim, puszystym wonnym śniegiem spadłego kwiecia.
Nad tą cudną powierzchnią wykwitają klomby kwiatów, z małemi skrzynkami pośrodku, mieszczą się dziwne groty, pełne potworów, wykutych w skale smoków i istot mytologicznych, miniaturowe pejzaże o maleńkich gajach z drzew karłowatych, z lilipuciemi jeziorkami, z mikroskopijnemi sadzawkami, mostami, kaskadami; nie brak nawet huśtawek dla dzieci. Na grzbiecie pagórka są miejsca, z których można oglądać widok rozciągający się na całe miasto, na gładkie jak lustro wybrzeże pokryte łodziami rybackiemi, które wydają się jak łebki szpilek, na wysokie, dalekie, niknące przy samym morzu wzgórza, które w liliowem obramieniu, są istotnie cudownie piękne.
Dlaczego drzewa w Japonii są takie miłe? Kwitnące u nas drzewo wiśniowe albo śliwkowe, nie ma tego niezwykłego uroku, co tam. W Japonii ma ono urok jakiegoś cudu, tak, że cokolwiek się o tem przedtem słyszało, nie dorównywa temu, co jest w rzeczywistości. Nie widzi się wcale liści, tylko jakby jedną lśniącą chmurę kwiecia. Może dlatego, że drzewa tam są kochane, pielęgnowane, obcinane, że w zamian za tę troskliwość, przez wdzięczność dla ludzi okrywają się cudownym kwiatem. I tu jednak przywędrowała brutalność obcych turystów, gdyż na przybitej tablicy czytam napis w języku angielskim: „Zabrania się niszczyć drzewa”.


„Tera?”
„Tak, Cha, Tera.”
Jedziemy teraz japońskiemi ulicami tylko przez krótką chwilę. Domy stają się coraz to rzadsze, rozciągną się za to u podnóża góry; miasto ukazuje się jeszcze od czasu do czasu z daleka, wreszcie niknie zupełnie. Jedziemy długą, wijącą się wężowo drogą, z której roztacza się widok na morze. Z prawej strony zielone pagórki spadają stromo ku drodze, z lewej — daleko, w dole, rozciągają się wzdłuż długiego gościńca czarno-szare zaspy piasku, aż po grzebienie fal, które są tak dalekie, że wyglądają jak białe, wężowe wstążki.
Jest po przypływie morza; tysiące zbieraczy muszli uwija się po brzegu; zgięte ich postacie, na błyszczącem tle morza, wydają się z daleka nie większe od much. Niektórzy wracają ze zbioru z wypełnionemi koszykami, przechodzą koło nas — dziewczęta o twarzach tak różowych, jak dziewczęta angielskie.
Im dalej jinrikisha się toczy, tem pagórki stają się wyższe. Wreszcie Cha zatrzymuje się przed schodami wyższemi i bardziej stromemi, niż te, które dotąd widziałem. Drapię się w górę bez końca, kilkakrotnie zmuszony jestem stawać, aby zbolałym członkom dać wypoczynek, wreszcie zupełnie znużony i bez tchu staję u celu. Widzę przed sobą dwa lwy kamienne, jeden z wyszczerzonemi zębami, drugi o zamkniętej paszczęce. Na drugim końcu małej, gołej płaszczyzny, stoi świątynia. Jest to mały, szary, stary zupełnie budynek, otoczony z trzech stron skałami. Na lewo od świątyni, ze skalistego szczytu, spada mały wodospad do stawu okolonego płotem. Szum wody zagłusza wszystko. Od oceanu wieje silny wiatr. Pomimo słońca jest tu dziwnie zimno, przykro, niemiło, jakby żadna modlitwa od setek lat nie odezwała się w tej świątyni.
Cha klaszcze w ręce i krzyczy, podczas gdy ja zdejmuję obuwie na wydeptanych, drewnianych schodach. Po krótkiej chwili, słyszę za papierową ścianą odgłos przytłumionych kroków i głośny kaszel. Ściana się odsuwa, a za nią ukazuje się stary, biało ubrany kapłan. Głębokim ukłonem zaprasza mnie do wejścia. Jego dobra twarz i uprzejmy, gościnny uśmiech, wydają mi się najmilszem powitaniem, jakie mię kiedy w życiu spotkało. Starzec kaszle tak strasznie, że postanawiam sobie w myśli nie spotykać go więcej, jeżeli kiedy jeszcze tu przyjdę.
Wchodzę, i czuję jak nogi zapadają się w miękkich matach, któremi zaściełane są wszystkie podłogi w Japonii. Widzę najpierw nieodzowny dzwonek i pulpit lakierowany, oraz kilka ścian papierowych, sięgających od sufitu do ziemi. Stary, ciągle kaszlący człowiek odsuwa jednę z nich na prawo, i wprowadza mnie do ciemnego sanctuarium, wypełnionego zapachem kadzidła.
Pierwszą różnicą jaką w tej świątyni spostrzegam, jest ogromna lampa z bronzu, ze złoconemi smokami, przymocowana do słupa. Przechodząc, poruszam ramieniem girlandę dzwonków wiszących u jej końca, który ma kształt lotosu. Zbliżając się do ołtarza, nie jestem w stanie z powodu ciemności nic odróżnić. Wreszcie staruszek przesuwa ścianę za ścianę i do wnętrza świątyni wpadają smugi światła, wieszając się na mosiężnych przedmiotach i napisach. Szukam między grupami ołtarza z obrazem bóstwa, i — znajduję tylko lustro, okrągłą szybę polerowanego metalu, a w niem odbitą moją własną twarz — a za tym szyderczym obrazem własnego ja, widmo dalekiego morza.
Tylko lustro? Co oznacza ten symbol? Złudzenie? Czy może że wieczność dla nas jest tylko odbiciem własnej duszy? A może staro indyjska nauka mówi, abyśmy szukali Buddhy we własnych sercach? Może kiedyś wszystkie te zagadki zrozumiem.
Gdy znowu siadam na schodach aby włożyć obuwie, zbliża się do mnie ten sam starzec, i zginając się nisko, podaje mi jakieś naczynie. Myśląc że to jest buddyjska puszka do zbierania ofiar, wrzucam kilka sztuk monet, zapóźno jednak poznaję, że jest napełnione gorącą wodą. Wstyd mój z powodu tej pomyłki łagodzi staruszek uprzejmym uśmiechem. Bez słowa odstawia naczynie i w tej chwili przynosi drugie, które napełnia tą samą gorącą wodą z kotła i daje mi znak, abym wypił.
Zwiedzającym świątynię podają zazwyczaj herbatę, ta jednak, mała i skromna świątynia, jest bardzo, bardzo uboga. Myślę, że ten staruszek cierpi nieraz na brak tego, bez czego nikt zazwyczaj obejść się nie może. Gdy schodzę na dół po schodach, widzę jeszcze raz jego miłe spojrzenie i słyszę przykry kaszel. Potem przypominam sobie szydercze lustro. Zapadam w głęboką zadumę. Czy znajdę kiedyś to, czego szukam, pominąwszy siebie samego! To znaczy, pominąwszy własne urojenia?


„Tera?“ pyta mnie jeszcz raz Cha.
„Tera, nie — już późno. Hotel, Cha“.
W powrotnej drodze Cha zatrzymuje się jeszcze na skręcie wąskiej uliczki, niby przed pudełkiem, maleńką świątyńką, ledwie, że większą od małego, japońskiego sklepu, ale która zaciekawia mię więcej od wielkich budynków, które poprzednio zwiedziłem. Po obu stronach wejścia stoją dwie monstrualne postacie, nagie, czerwone, o potwornych muskułach i lwich nogach. W rękach trzymają pozłacane strzały piorunowe, a oczy ich błyszczą błędną wściekłością. Są to stróże Świętych rzeczy „Ni — o” czyli „Dwaj Królowie”. Pomiędzy temi dwoma poczwarami stoi wypadkowo młoda dziewczyna i patrzy na nas. Na ciemnem tle wnętrza wdzięcznie odcina się jej smukła postać w srebrno-szarej szacie z lila-irysowym paskiem.
Jej spokojna, cudownie subtelna twarz, byłaby śliczną wszędzie, ale w tym dziwnym zestawieniu, pomiędzy dwoma poczwarami, robi niesłychane wrażenie. Przychodzi mi na myśl, czy moje uczucie wstrętu dla tych brzydot jest słuszne, jeżeli taka piękna dziewczyna uważa je za istoty godne czci. Przestają nawet już patrzyć na mnie tak brzydko, gdy między niemi widzę takie miłe stworzenie, delikatne i wiotkie, jak libella, patrzące wzrokiem dziecka na podróżnego i nie mające pojęcia o tem, że oba te bożki, wydają mu się śmieszne i niestosowne.
Co one oznaczają? W formie artystycznej wyobrażają buddhyjskie transformacye Brahmy i Indry. Indra, wyparty przez powszechną, coraz dalej sięgającą magiczną atmosferę Buddhyzmu, włada teraz swą piorunową strzałą dla obrony swej wiary — stał się więc stróżem bram świątyni — jak i Bodhisattwa, gdyż tutaj jest jeszcze ołtarz Kwan-on, bogini miłosierdzia, a nie Buddhy.
„Hotel, Cha, hotel“, wołam, gdyż droga jest długa, a słońce zachodzi; zachodzi przedziwnie jaskrawym blaskiem topazowego światła.
Nie widziałem więc Shaki, (tak zamienili Japończycy imię Sakya Muni) nie spojrzałem w oblicze Buddhy. Może jutro uda mi się zobaczyć jego portret, gdzieś śród wiru drewnianych ulic, albo na szczycie pagórka, którego jeszcze nie zwiedziłem.
Słońce już zaszło, zniknęły i blaski zachodnie, a Cha przystaje, aby zapalić papierową latarnię. Potem pędzimy naprzód między dwoma rzędami malowanych, papierowych latarni, które wiszą przed każdym sklepem. Umieszczone są tak blisko jedna drugiej, i wyciągnięte tak równo, że z daleka wyglądają, jak dwa nieskończone łańcuchy ognistych pereł. Nagle odzywa się dźwięk; odświętnie, majestatycznie, głęboko, rozbrzmiewa nad dachami miasta głos Tsurigane, wielkiego dzwonu świątyni Nogiyamy.
Dzień był zbyt krótki. Ale moje oczy są już tak zmęczone jaskrawem, białem światłem oraz nieskończonym szeregiem tajemniczych znaków, które patrzyły na mnie z perspektywy każdej ulicy, jak ogromna, otworzona cudowna księga — że nawet nuży mnie już widok łagodnych świateł latarni, które równie pokryte znakami, wyglądają jak tekst księgi magicznej.
Czuję, że ogarnia mię senność, zwykłe następstwo nadmiernego oglądania rzeczy ciekawych.
„Amma kamishimo go-hyak mon“.
Głos kobiecy rozbrzmiewa śród nocy cudownie słodką pieśnią, która niby tony fletu wdziera się przez otwarte okno do wnętrza mego pokoju.
Mój służący, który zna nieco język angielski, powiedział mi, co znaczą słowa: „Amma kamishimo go-hyak mon“.
Śród słodkiego wołania, odzywa się zawsze żałosne gwizdanie — najpierw długo wyciągnięta nuta, potem dwie krótkie, tego samego tonu.
Jest to gwizd Ammy, biednej, ślepej niewiasty, która zarabia na życie myciem głów chorym i znużonym. Gwizda, aby zwrócić uwagę przejeżdżających i przechodzących na swą ślepotę, śpiewa przytem, aby chorzy i zmęczeni mogli na nią zawołać: Amma kamishimo go-hyak mon!
Smutna melodya, ale głos słodki. Wołanie jego oznacza, że za cenę „pięciuset mon“ przyjdzie i obmyje od góry do dołu twoje ciało, wypędzi zeń znużenie albo ból.
(Pięćset mun, równa się pięciu senom (japońskie fenigi). Jeden sen, ma pięć rin, jeden riu, dziesięć mon).
Cudowna słodycz głosu nie opuszcza mnie. Tak chętnie pozwoliłbym który z mych bólów odczarować za cenę pięciuset mon.
Kładę się i marzę wpółśnie. Widzę tekst chiński, niezliczone, wymowne ideogramy biegnące w jednym kierunku, białe i czarne, na szyldach, parasolach, plecach. Zdają się żyć, poruszają poszczególnemi częściami ze zwinnością owadów. Jadę ciągle po wąskich, niskich, oświetlonych uliczkach, w moim jinriksha, który toczy się bez szmeru. I ciągle tańczy mi przed oczami olbrzymi, biały, w kształcie grzyba kapelusz Cha, biegnącego przedemną…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Dionizy Zaleski.