Bon odori
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bon odori |
Pochodzenie | Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Dionizy Zaleski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jedziemy przez góry do Izumo. Jazda, od oceanu Spokojnego do Japońskiego jeziora, kurumą, przy dobrym biegaczu, ma trwać dni cztery, gdyż wybraliśmy drogę dłuższą i mniej uczęszczaną.
Większa część tej drogi prowadzi przez doliny pomiędzy górami, na których rozciągają się pola ryżowe, spadające na dół tarasami, niby olbrzymie, pokryte dywanem schody. Wyżej, nad polami, odcinają się ciemne lasy cedrowe i sosnowe, a po za lesistymi szczytami widać ciemno niebieskie, odległe góry, o strzępiastych, mglistych sylwetkach. Powietrze jest łagodne, bez wiatru, odległości nieco zasnute mgłą. Na niebieskiem przestworzu nieba, tego japońskiego nieba, które zawsze wydaje mi się bardziej odległem od ziemi niż gdziekolwiekindziej, przeciągają białe, przezroczyste jak duchy, lekkie obłoczki. Chwilami, gdy jedziemy w górę, znikają pola ryżowe, natomiast droga ciągnie się między jęczmieniami, żytem, indygo i bawełną, a wreszcie ginie w lesie.
Najciekawsze są lasy cedrowe. Nigdy nie widziałem wegetacji drzew tak gęstej, o pniach prostych jak świeca. Każdy pień zdaje się być wyciosany jak słup, a wszystkie są zbite w tak gęstą ścianę, że okiem przedrzeć jej niepodobna. Miast już nie spotykamy wcale. Do zboczy pagórków tulą się wioski z domami o słomianych dachach, ze świątynią buddhyjską, której szaro-niebieski, szpiczasty daszek wystaje ponad strzechami domów.
Tu przeważa jeszcze nauka Buddhy. Każdy pagórek ma swoją terę ze statuą Buddhy albo Boddhisatwy, rozstawionemi w regularnem, mniej więcej milowem oddaleniu. Często tera w wiosce jest tak wielka, że budynki i ludzie dokoła niej, wyglądają jak miniaturki, a podróżni nadziwić się nie mogą, jak taka uboga gmina może utrzymać podobnie kosztowną świątynię. Na każdym niemal kroku spotyka się znaki owej słodkiej wiary. Na płaskich powierzchniach skał widzi się wyryte symbole i ideogramy, z każdego niemal zaułka ulicy uśmiechają się do ciebie obrazy, czasem wydaje się, jakby dusza buddhyjska wyryła swoje piętno na całej okolicy, gdzie nawet pagórki podnoszą się w górę łagodnie, jak modlitwa.
Posuwając się dzień za dniem coraz bardziej ku wschodowi, spotyka się tery coraz rzadziej. Buddhyjskie świątynie, obok których przejeżdżamy są mniejsze i uboższe, a obrazów po drodze coraz mniej. Natomiast mnożą się symbole wiary Szinto, a jej Miya są coraz większe i bogatsze. Wszędzie, u wejścia do wiosek wynurzają się torii, piętrząc się przed strzeżonemi przez dziwne, groteskowe lwy i lisy podwórzami świątyń, o szarych, omszonych stopniach, wykutych w skale, które między rzędami prastarych cedrów i sosen, prowadzą do skrzynek butwiejących w półcieniu świętych gajów.
W maleńkiej wiosce, po przez torii prowadzące do wielkiej świątyni Szinto widzę zupełnie dziwną, małą skrzynkę. Nie mogę oprzeć się chęci przyjrzenia się jej z blizka. O zamknięte jej drzwi, opiera się cały szereg krótkich sękatych kijów, miniaturowych maczug. Nie namyślając się, Akira odsuwa kije na bok, otwiera drzwi i daje mi znak, abym zajrzał do wnętrza. Spoglądam i widzę maskę — niesłychanie groteskową, maskę karła Tengu, o tak olbrzymim nosie, że, przejęty wstrętem, żałuję, iż na nią spojrzałem.
Owe kije sękate są to wota. Jest bowiem w tutejszej wierze przesąd, że kto podobny kij ofiaruje Tengu, będzie obroniony od wszystkich swych nieprzyjaciół. Jakkolwiek Tengu ma zawsze postać karła, niemniej jednak jest bóstwem — bóstwem niższego rzędu, mistrzem fechtunku i zbroi myśliwskiej.
Oprócz tych, dostrzegam jeszcze inne zmiany. Akira skarży się, że nie rozumie już mowy ludu, gdyż droga nasza prowadzi przez okolice o zupełnie innym djalekcie. Budowa domów różni się także wielce od struktury północno wschodnich okolic. Wysokie dachy słomiane już rzadko gdzie dekorowane są wiązkami słomy. Cera wieśniaków jest wiele ciemniejsza od cery ludu z północnego-wschodu — i nie spotyka się już owych uroczych, różowych twarzyczek kobiet, jak w Tokjo. Lud nosi też inne nakrycie głowy, mianowicie szpiczaste kapelusze, podobne do słomianych dachów świątyni, kapelusze zwane dość dziwnie „An” (co oznacza kapelusz słomiany).
Upał jest tak wielki, że suknie stają się wprost ciężarem. Po drodze, śród małych wiosek, spotykamy dużo czystej, zdrowej nagości. Śliczne nagie dzieci, opaleni mężczyźni i chłopcy, przepasani tylko na biodrach miękkim, białym wązkim szalem, śpią, na rozłożonych na ziemi matach. Papierowe ściany są zdjęte dla przewiewu powietrza. Mężczyźni zdają się być zbudowani lekko i gibko, nie widzę jednak muskułów — przeciwnie, linie ich ciała są okrągłe. Prawie przed każdym domem suszy się na matach ryżowych indygo.
Mieszkańcy spoglądają ciekawie na obcych. W miejscach, gdzie zatrzymujemy się, podchodzą do mnie mężczyźni i dzieci, dotykają moich sukien, przyczem uśmiechem i ukłonem przepraszają za swoją ciekawość, a mojemu przewodnikowi stawiają dziwne pytania. Tak łagodnych i dobrodusznych twarzy nie spotykałem nigdzie, są one niewątpliwie zwierciadłem ich duszy.
Im dalej jedziemy, tero kraj staje się piękniejszy — ową fantastyczną pięknością, właściwą krajom wulkanicznym. Gdyby nie ciemne drzewa cedrowe, i sosnowe, gdyby nie ten daleki, mięki, jasny, delikatny błękit nieba, i białe światło, mógłbym chwilami przypuszczać, że znajduję się w Indjach zachodnich, śród łańcuchu gór Martyniki. Ale jasna zieleń dolin i stoków górskich między lasami, nie jest zielenią młodych palm, ale pól ryżowych — tysiącznych, maleńkich, pól ryżowych, nie większych od ogródków domowych, rozdzielonych między sobą równoległemi groblami.
Zjeżdżając brzegiem przepaści na dół, w sercu łańcucha górskiego, w wydrążeniu skały, dostrzegam małą skrzynkę; zatrzymujemy się więc, by ją obejrzeć. Boki i dach ołtarzyka, stanowią skalne odłamy, a wewnątrz widzę uśmiechniętą, niezgrabnie rzeźbioną postać Bato-Kwan-on, z głową konia. Przed bóstwem leżą bukiety polnych kwiatów, a na rozstawionych glinianych miseczkach dary zeschłego ryżu. Symboliczne znaczenie konia wyjaśnia między innemi napisami na drewnianej tabliczce sotoba, napis: „Bato-Kwan-ze-on Bosatsu gyu-ba bodai han ye“. Bato-Kwan-on Bosatsu ochrania konie i krowy mieszkańców, a ci modlą się do niego, prosząc nietylko o zdrowie dla swoich towarzyszów pracy, ale także o szczęśliwość ich dusz po śmierci. Obok sotoba, ustawiono około czterech stóp mający kwadrat, drewniane obramienie, wypełnione małemi, z drzewa sosnowego tabliczkami, które tak dokładnie zestawione są z sobą, że tworzą gładką powierzchnię. Na tabliczkach wypisane są tysiące nazwisk tych, którzy bóstwu, albo ołtarzykowi cośkolwiek złożyli. Przypuszczalna liczba nazwisk jest około dziesięciu tysięcy. Cały jednak nakład kosztów tego miejsca nie może przekraczać dziesięciu japońskich dolarów (yen), z czego wnoszę, że pojedyncza ofiara nie przenosiła jednego rin’a (dziesiąta część centa), gdyż Hyakusho są bardzo ubodzy. Odkrycie tego ołtarzyka śród samotności górskiej, napełniło mię dziwnie miłem uczuciem. Nie można rzeczywiście niczego — nad dobro, spodziewać się od ludu, który czułość swego serca posuwa aż do troski o spokój dusz swoich koni i bydląt.
Zjeżdżając z pochyłości szybko na dół, kurumaya skręcił tak nagle w bok, że przestraszyłem się niemało, gdyż droga prowadziła samym brzegiem stromej, więcej niż sto metrów głębokiej przepaści. Stało się to z powodu nieszkodliwego węża, leżącego na drodze, któremu Akira nie chciał krzywdy uczynić. Wąż niedotknięty popełzał dalej, obracając głowę i patrząc na nas.
Pośród pól ryżowych, poczynają się jakieś dziwne znaki. Wszędzie, śród dojrzewających zasiewów, widzę wystające niby strzały z piór — strzały modlitewne. Biorę jedną, by przypatrzeć się jej z bliska. Drzewce jej, jest to cienki, ledwie w jednej trzeciej rozłupany kij bambusowy. W szparę wklejony jest kawałek mocnego, białego papieru, pokrytego ideogramami, a rozczepione końce drzewca są razem silnie związane. Zdaleka wygląda to jak długa, lekka, pierzasta strzała. Ta, którą trzymam w ręce, ma wypisane słowa: „Yu-asaki-jinja-kozenson-chu-an-zen“ (Bogu, którego ołtarz stoi we wsi koło cmentarza). Inna ma napis: „Miho-jinja-shogwan-jo-ju-go-kito-shugo” co oznacza, że bóstwo świątyni Miho-jinja wysłucha łaskawie każdą prośbę, zwróconą ku niemu. Jadąc dalej, widzę, że strzały śród pól ryżowych stają się coraz liczniejsze. Jak okiem sięgnąć, bielą się od nich pola, niby zasiane białym kwiatem.
Czasem, dokoła małego ryżowego pola widzę niby magiczny płot, złożony z małych kijków bambusowych, złączonych liną, na której wiszą długie źdźbła słomy, a między niemi, w równych odstępach wiórki papieru (Gohei), które oznaczają symbol. Jest to shimenawa, święty emblemat Szinto. Do takiego świętego obejścia, niema przystępu mróz, słońce nie spali młodej latorośli, nie zniszczy jej szarańcza ani ptaki. Pole jest zabezpieczone od wszelkiej klęski.
Próżno szukam okiem Buddhy. Nie ma już ani pięknych „tera”, ani Saki, ani Amidy, ani Dai-Nichi-Nyorai, nawet Bosatsu zostawiliśmy już za sobą; Kwan-on i jego święte upostaciowania zniknęły. Pozostał tylko Koshin, pan dróg, — ale tutaj imię jego jest już inne, a sam zamieniony został na bóstwo Szinto. Tutaj nosi on nazwę Sarudahiko-no-mikoto, a obecność jego oznajmiają tylko statuy trzech mistycznych małp, które są jego sługami.
Pierwsza — Mizaru, zasłania oczy rękami i nie widzi nic złego;
Kizaru zasłania uszy rękami i nie słyszy nic złego;
Iwazaru, zasłania usta rękami, i nie mówi nic złego.
A jednak nie: Widzę, że Bosatsu utrzymał się jeszcze w tej czarownej atmosferze magicznego szintoismu. Po bokach drogi widzę jeszcze postacie Jizo-Sama, słodkiej towarzyszki zmarłych dzieci. Postać jej jest jednak nieco zmieniona. Nie stoi już, ale siedzi na kwiecie lotosu, a u stóp jej nie widzę tych drobnych kamyczków, które widziałem w okolicach północno-wschodnich.
Z wysokości olbrzymiej góry spada nagle droga do wioski, pełnej szpiczastych dachów z
rynnami. Krajobraz wygląda jak druk kolorowy z obrazków księgi Hiroshige.
Jest to Kami-Ichi w kraju Hoki.
Zatrzymujemy się przed zczerniałą od starości małą gospodą, której właściciel, staruszek, wychodzi na nasze spotkanie. Mnóstwo ludzi, przeważnie kobiet i dzieci, otacza naszą kurumę i przygląda nam się z uśmiechem ciekawie, dotykając mych sukien. Jeden rzut oka na starego gospodarza wystarcza, abym u niego pozostał. Muszę zatrzymać się do jutra, gdyż biegacze moi zbyt są zmęczeni, aby dziś wieczorem puścić się w dalszą podróż.
Zniszczony czasem i niepogodą domeczek okazuje się wewnątrz prześliczny. Polerowane schody i balkoniki są tak niepokalanie białe, że odbijają jak lustro nogi dziewcząt hotelowych, czyste pokoiki pachną świeżością, a miękkie maty na podłogach wydają się przed chwilą rozścielone. Rzeźbione, na kosztownie wyciętych, czarnych słupach mojej alkowy liście kwiatów są cudem piękności. Wiszące na ścianie kakemono jest prawdziwą idyllą. Przedstawia ono Hotei, boga szczęścia, który płynie w łodzi śród wzburzonego strumienia ku tajemnicy purpurowo zachodzącego wieczoru.
Jakkolwiek ustronie to dalekie jest od centrum sztuki, niema jednak w całym domu ani jednego przedmiotu, któryby nie nosił na sobie piętna japońskiego stylu. Prześliczne w formach, stare, o złotych kwiatach przedmioty z laku, cudaczne puszki do słodyczy (Kwashi), przezroczyste, porcelanowe kielichy do wina, z lekko narzuconym rysunkiem na jednej tylko obwódce, filiżanki do herbaty ze spodeczkami z bronzu, w formie zwiniętego lotosu, nawet żelazne kociołki ze smokami i chmurami, oraz mosiężne hibachi, którego rękojeście przedstawiają łby lwie, zachwycają oko pomysłem. Wszystko, co można dzisiaj spotkać w Japonii, czy to między przedmiotami porcelanowymi, czy metalowymi, brzydkiego i banalnego wykonane zostało bezwątpienia pod wpływem obcym. Ale tutaj jestem w starej Japonii, i z pewnością żadne oko europejczyka nie patrzyło jeszcze na te przedmioty.
Wycięte w serce okno, wychodzi na maleńki, cudowny ogródek z miniaturową sadzawką i takiemiż mostkami, oraz karłowatemi drzewkami, który wygląda jak pejzażyk na filiżance. Są oczywiście i piękne kamienie, i smukłe, kamienne latarnie, i toro, jakie się widzi na podwórzach świątyń.
Zmierzcha się i przed domami błyskają światła latarni bonku, rozwieszone na przyjęcie zmarłych gości, gdyż, według starego kalendarza licząc, na dziś właśnie przypada pierwszy dzień święta umarłych.
Podobnie, jak i w innych małych wioskach, w których zatrzymałem się, mieszkańcy są dla mnie bardzo gościnni i serdeczni. Podobną gościnność można znaleźć tylko w Japonii. Niema ona w sobie nic z wymuszonej uprzejmości; dobroć ludzi jest zupełnie nieświadoma, a wszystko płynie z głębi szczerego serca. Po dwugodzinnem obcowaniu z tym miłym ludem, spostrzegam, że nie jestem wprost w stanie odpłacić im równą dobrocią i budzi się we mnie dziwne uczucie: chciałbym, aby ci ludzie zrobili mi coś złego, coś przykrego, bo inaczej czuję, że z wielkim żalem przyjdzie mi się rozłączyć z niemi.
Podczas gdy gospodarz prowadzi mię do kąpieli, przyczem ofiarowywuje się sam mnie myć, jak gdybym był małem dzieckiem, żona jego przyrządza dla nas smaczną wieczerzę, złożoną z ryżu, jaj, jarzyn i słodyczy. Troszczy się bardzo o to, czy potrafi zaspokoić mój smak i przeprasza, iż nie może mi nic innego ofiarować.
„Niema dziś wcale ryb”, tłumaczy się, „gdyż dzisiaj jest pierwszy dzień Bonku, święta umarłych. 13-go, 14-go i 15-go, dnia tego miesiąca, niewolno nikomu dotknąć ryby, dopiero 16-go odbywa się połów. Kto ma oboje rodziców żyjących, ten 16-go może spożywać ryby, ale jeżeli stracił ojca lub matkę, to nawet 16-go jeść mu nie wolno.
Podczas, gdy tak te dobre dusze gwarzą, słyszę z daleka dziwny odgłos, — dźwięk, który znam już z jakiegoś tańca. Jest to równomierne, łagodne, spokojne klaskanie w dłonie, a równocześnie dobiega uszu naszych głos bębna.
„Musimy pójść zobaczyć”, woła Akira, „to jest Bon-odori, taniec święta umarłych. Zobaczy pan tutaj Bon-odori tańczone według prastarych czasów, jak nigdzie już w miastach nie tańczą. Tutaj pozostało jeszcze wszystko tak, jak niegdyś było; w miastach jest już inaczej.”
Ubieram się czemprędzej, wkładam na siebie lekki płaszcz, o szerokich rękawach, zwany yukata, który wszystkie japońskie hotele mają dla gości, mężczyzn. Powietrze jest tak parne, że nawet w tej lekkiej szacie ledwie oddycham. Noc jest przepiękna, cicha, spokojna, czysta. W białem świetle księżyca tajemniczo rysują się dziwne cienie szpiczastych dachów, sierpowate szczyty i sylwetki odświętnie ubranych Japończyków. Mały chłopiec, siostrzeniec naszego gospodarza, idzie naprzód, niosąc w ręce purpurowo-czerwoną latarnię; postępujemy za nim. Dźwięczne echo klapiących geta, i koro-koro drewnianych sandałów, wypełnia całą ulicę, gdyż wielu śpieszy tą samą drogą co i my, aby się przyjrzeć tańcowi. Kawałek drogi idziemy główną ulicą, potem przeciskamy się wąskiem przejściem pomiędzy dwoma domami i dostajemy się na szeroki, otwarty, oblany blaskiem księżyca plac, przeznaczony na taniec.
Taniec właśnie przerwano. Spoglądam dokoła i widzę, że, znajdujemy się na dziedzińcu starożytnej świątyni buddhyjskiej. Świątynia sama, niski, długi budynek, sterczący w górze szpiczastą sylwetką, ciemna i opuszczona, zamieniona jest obecnie, jak mi powiedziano, na szkołę. Kapłanów niema, wielki dzwon zdjęto, nie ma też ani Buddhy, ani Bonisattwy, jedna tylko kamienna Jizo, z obtłuczoną ręką, uśmiecha się pod blask miesiąca.
W samym środku dziedzińca stoi bambusowa podstawa, na której spoczywa bęben. Dokoła rozstawiono ławki szkolne, przeznaczone dla widzów.
Słychać przytłumiony szmer głosów ludzkich, jakby w oczekiwaniu czegoś uroczystego, gwar dzieci i cichy śmiech dziewcząt. A w dali po za dziedzińcem, po za ciemnym zawsze zielonym żywopłotem, widzę łagodne, miękie, białe światełka i szereg wielkich szarych kształtów, które rzucają długie cienie. Wiem już, że są to światła białych latarni cmentarnych i szare sylwetki grobów.
Nagle, z miejsca swego podnosi się jakaś dziewczyna i uderza w wielki bęben. Jest to sygnał tańca.
Z mroku świątyni w świetle księżyca wyłania się pochód, złożony z młodych kobiet i dziewcząt, w obszernych szatach i nagle staje. Na czele pochodu idzie wysoka dziewczyna, a towarzyszki jej, ustawione porządkiem, według wzrostu, postępują za nią. Orszak zamyka dziesięcioletnia dziewczynka.
Kształty dziewcząt są tak lekkie, że mimowoli przyprowadzają na pamięć urocze, powiewne figurki z waz antycznych; gdyby nie obszerne, fantastycznie spływające rękawy i niepomiernie szerokie paski, to owe cudowne, ściśnięte u kolan szaty mogłyby służyć za wzór greckim i etruskim artystom.
Po drugiem uderzeniu w bęben rozpoczyna się przedstawienie, którego w słowach oddać nie podobna; taniec, fantasmagorya, objawienie.
Jakby na umówiony znak posuwają się wszystkie o jeden krok prawą nogą naprzód, nie podnosząc wcale sandałów od ziemi i wszystkie wyciągają obie ręce na prawo dziwnie płynnym, falistym ruchem i z tajemniczym pełnym uśmiechu ukłonem. Potem cofają prawą nogę, przyczem robią znów gest rękami i zginają się tajemniczo. Następnie wykonywują te same ruchy lewą nogą, robiąc ukłon ku lewej stronie. Postąpiwszy dwa kroki naprzód, klaszczą lekko w dłonie i powtarzają te same ruchy w prawo i w lewo; ubrane w sandały stopy suną równo, równocześnie zginają się ciała i wyciągają ręce. I tak tajemniczo, powoli, posuwa się ów kołyszący pochód do wielkiego koła, oblanego światłem księżyca, otoczonego tłumem milczących widzów.
I ciągle wyciągają się równocześnie ręce, niby ruchome, tajemnicze zjawisko, raz na wewnątrz, drugi raz na zewnątrz koła, raz z podniesionymi, drugi raz z opuszczonemi rękawami, które pierzchają razem, niby wielkie ptaki. A równoczesne ruchy maleńkich nóżek zespalają się w taki rytm, że, patrząc na nie, ulega człowiek jakby hypnotyzmowi, że zdaje mu się, iż ma przed oczami lśniącą płynącą wodę.
Magiczne to złudzenie potęguje jeszcze ogromna cisza dokoła; nie słychać ani jednego głosu; widzowie milczą. W długich pauzach pomiędzy lekkiem klaskaniem w dłonie, słychać tylko brzęczenie chrząszczy w drzewach i szu-szu sunących w pyle sandałów. Z czem, myślę, możnaby to porównać? Z niczem. Z jakimś hypnotycznym stanem, snem, marzeniem na jawie.
Przychodzi mi na myśl, że to, na co patrzę, pochodzić musi z niesłychanie dawnych czasów, z prapoczątków życia wschodniego, może z zamierzchłych czasów samego Kamiyo, starożytnej magii bogów; symbol ruchu, którego znaczenie od wieków zginęło w przeszłości.
I ciągle to dziwne zjawisko, z milczącym zawsze uśmiechem, z niemem tajemniczem zginaniem ciała, niby pokłonem niewidzialnych istot. Zdaje mi się, że najlżejszy hałas, a wszystko to zniknie jak mgła, rozwieje się i nie pozostanie nic, prócz zbutwiałego podwórza, opuszczonej świątyni i rozbitej statuy Jizo, uśmiechającej się tajemniczo, jak twarze tancerek.
W górze, w pośrodku błyszczy księżyc. Jestem jak w kole czarodziejskiem. I rzeczywiście jestem oczarowany, odurzony rytmicznym ruchem stóp, a nadewszystko wrzeniem i falowaniem przedziwnych rękawów, bezszelestnych, miękich jak cień, jak uderzenia aksamitnych skrzydeł olbrzymich nietoperzy. Nic nie da się z tem porównać.
Przypomniawszy sobie starożytną Hakabę w dali, przybraną tajemniczemi, białemi powitalnemi latarniami i patrząc na to nastrojowe widowisko, prawie że czuję żal, że nie jestem jednym z tamtych duchów. Chociaż nie! Te smukłe, milczące, falujące postacie nie należą do umarłych; w tej chwili zapalają białe ognie, i z ust pięćdziesięciu dziewcząt wybiega czysta, słodka jak śpiew ptaków pieśń:
„Sorota soroimashita odoriko ga sorota,
Sorokite, kita hareyukata!“
„Oto równo, jak kłosy ryżowe zebrał się zastęp tancerek w odświętnych szatach”.
I znowu brzęczenie chrząszczy, szu szu sandałów, łagodne klaskanie w dłonie i falujący, uroczysty taniec sunie dalej magnetycznie, powoli, z przedziwnym wdziękiem i naiwnością, odwieczną, jak korona pagórków dokoła wioski.
Ci, którzy stuletnim snem śpią pod zielonymi głazami, przybranymi w białe latarnie, ojcowie ich i praojcowie, nieznane generacye ich poprzedników, pogrzebanych na cmentarzu i zapomnianych od lat tysiąca, i ci patrzyli niegdyś na takie samo widowisko. Ten, pod młodymi nogami wirujący, proch był życiem ludzkiem, śmiał się i śpiewał pod tym samym blaskiem księżyca, zginał się w tańcu i kołysał rękami.
Nagle ciszę przerywa śpiew męski. Dwóch olbrzymów, włączywszy się do koła, prowadzi pochód. Dwóch wspaniałych młodych wieśniaków z gór, prawie nagich, przewyższających tancerki o całą głowę. Brązowe ich ciało, spalone od wichru i słońca, przepasuje kimono, na kształt pasa. Nie mają zresztą na sobie nic, prócz olbrzymich słomianych kapeluszy i białych tabi, specyalnie na to święto przygotowanych.
Nigdy przedtem nie widziałem u tego ludu takich muskułów; ale uśmiechnięte ich, bez zarostu twarze mają łagodny i piękny wyraz chłopców japońskich. Wydają się być braćmi, tak są podobni w budowie ciała, te same ruchy, ten sam dźwięk głosu gdy intonują
„Ne demo yama demo ko wa umiokeyo,
Sen ryo kura yori ko ga takara”.
„W polu, czy w górach urodzone dziecię, cenniejszem jest nad skarb tysiąca ryos”. A Jizo, przyjaciółka dzieci uśmiecha się słodko.
Gdy strofka przebrzmiała, odpowiada jej łagodny śpiew dziewczęcy:
„Omon otoko ni sowasanu oya wa,
Oya de gozaranuko no kataki”.
I pieśń płynie za pieśnią, i koło zwiększa się coraz, a godziny mkną niepostrzeżenie, a księżyc posuwa się ku zachodowi.
Nagle na dziedzińcu rozlega się głęboki, stłumiony dźwięk, niby poważny ton dzwonu świątynnego, oddzwaniający północ. Korowód rwie się jak sen spłoszony przez dźwięk; śpiew milknie, koło rozprasza się śród cichych kaskad śmiechu i rozmów, słychać nawoływania dziewcząt, które noszą imiona kwiatów, i pożegnanie: sayonara! Tancerze i widzowie, klapiąc głośno swoim geta, zabierają się do odwrotu. Porwany falą tłumu, jakby zbudzony nagle z przedziwnego snu, powracam do rzeczywistości. I żal mi, że wszystkie te elfy były tylko wizyą archaicznego wdzięku, złudzeniem nekromancyi i cudowną fantazyą — te proste, wiejskie dziewczęta i ten skromny lud, drepcący obok mnie na swoich klapiących geta, śmiejący się głośno i zwalniający kroku dla przyjrzenia się cudzoziemcowi.
Kładąc się na spoczynek, przeżywam raz jeszcze w myśli doznane wrażenia i staram się przypomnieć sobie prostą ludową melodyę chóru. Napróżno jednak. Melodya z swoimi fantastycznemi interwallami i chromatycznością tonów jest równie trudna do uchwycenia, jak świegot ptaków, niemniej jednak jestem ciągle jeszcze pod jej nieopisanym urokiem.
Zachodnie melodye budzą w nas uczucia łatwo dające się zdefiniować, uczucia pokrewne tym, jakie odbieramy na dźwięk mowy rodzinnej. Ale jak objaśnić uczucia, które budzi w nas prymitywny śpiew, tak zasadniczo różniący się od melodyi zachodnich i nie dający się powtórzyć w mowie muzycznej?
A same uczucia czem są? Nie wiem, ale czuję, że są czemś nieskończenie dawniejszem odemnie, czemś, co należy nietylko do czasu i przestrzeni, ale co jest istotą bólu i radością każdego bytu we wszechświecie. I pytam się sam siebie, czy tajemnica tego nie leży gdzieś w nieświadomej harmonii najdawniejszego śpiewu przyrody, w nieświadomem pokrewieństwie z muzyką bezludnych pustkowi — trelach i drganiach życia podsłonecznego, które rozbrzmiewa jedną wielką melodyą życia.