<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Tego samego wieczora, zawołany do herbaty profesor, spóźnił się o godzinę. Gdy z swojej pracowni wyszedł i przy stole usiadł, nie było już tam córki. Na miejscu, gdzie zwykła siadywać, stała próżna filiżanka i leżał niedojedzony rogalik.
Zmniejszenie koła rodzinnego o jedną osobę nie zadziwiło bynajmniej profesora. Często się to powtarzało. Profesor zaczął był wieczorami pracować nad ulubionem swojem dziełem „o duchu i materyi“. Z natury rzeczy wypadło, że zagłębiony w filozoficzne dociekania nie mógł zaraz jak na apel stawać przy stole rodzinnym. Potrzeba było zaczętą myśl dokończyć — nowy arkusz dopisać, albo przynajmniej okres stylistyczny należycie zaokrąglić. To było powodem, że zacny pracownik wtedy dopiero stawał przy stole rodzinnym, gdy rosół wystygł a za to pół tuzina much po nim pływało. Wtedy z pewną stosowną sentencyą, która miała być moralną nauką, wyławiał nieboszczyki z rosołu, i nie skarżył się wcale, że połknięty łój w gardle mu się osadzał. Z herbatą działo się to samo, co z obiadem, a domownicy przywykli już do tego.
Przy stole siedziała sama teraz profesorowa. Podparła głowę ręką, a w drugiej trzymała niedojedzony chleb z masłem. Kilka zbudzonych muszek korzystało z masła i za to jedna po drugiej przechadzała się po jej pulchnej rączce, całując białe, utuczone palce.
Tak ją ujrzał zacny małżonek.
— A gdzie Aniela? — zapytał z jakimś niepokojem.
Profesorowa spojrzała na męża.
— Cóż ci tak dzisiaj pilno do Anieli — odrzekła — zazwyczaj w takim razie nigdy o nią nie pytasz!
Małżonek powiódł ręką po twarzy. Małżonka patrzała z uwagą na niego.
— Dla czego nie odpowiadasz? — ozwała się znowu profesorowa widząc że mąż zabiera się do zimnej pieczeni baraniej.
— A co mam odpowiedzieć? — odparł profesor, ogarniając okiem miłościwem półmisek z pieczenią.
Przy tym nowym a dla niego tak ponętnym temacie, zapomniał prawdopodobnie zacny profesor o tem, co był wyrzekł i o czem myślał przed chwilą.
— Pytałeś o Anielę — mówiła nieubłagana małżonka.
— Tak... pytałem! — odparł profesor, połykając ślinkę.
— Dla czego pytałeś?
— Dla czego pytałem?... pytałem... pytałem... czy pieczeń krucha? Wygląda bardzo smacznie.
Profesorowa odsunęła pieczeń. Był to zwyczajny sposób zmuszania profesora do odpowiedzi. Często bowiem wydarzyło się, że zagłębiony w swoich fizycznych i filozoficznych dociekaniach, głuchy był na wszystkie zapytania żony i córki. Chociaż od biurka z kałamarzem był o dziesięć kroków oddalony, nie przestawał jednak myśleć o tem, co tam właśnie czytał lub na papier przelewał. W takim razie, jeżeli to była pora jedzenia, odsuwała zacna małżonka wszystkie półmiski i talerze od swego dozgonnego towarzysza i tym sposobem przywoływała do rzeczywistości zbiegłe myśli jego. Wtedy dopiero wracał zazwyczaj profesor do przytomności, i za cenę smacznej pieczeni z kapustą, odpowiadał żonie na jej wszystkie zapytania. Zagorzały idealista wracał zawsze za okazaniem tej ponęty realistycznej do powszednich stosunków rodzinnych.
— Odpowiedz pierwej! — mówiła do profesora zacna małżonka, trzymając pulchną rączkę między nim a półmiskiem z pieczenią — odpowiedz serce!
Profesor połknął ślinkę.
— Pytałem o Anielę — odparł — pytałem... ot, tak pytałem! Dalibóg nie wiem dla czego! Daj mi serce półmisek... nie zawadzi trochę sałatki!
— Wstydź się! To... materya!
Profesorowa odzywała się w ten sposób, gdy była w dobrym humorze i chciała męża pobić na własnem jego polu. Ulubionem polem profesora była rozprawa jego „o duchu i materyi“, nad czem już od kilku lat pracował, w tej skrytej intencyi, że za te prace kiedyś otrzyma katedrę filozofii na uniwersytecie.
— Materya... to prawda — odparł niezmięszany profesor — ale są pewne chwile w życiu duchowem człowieka, w których bez materyi obejść się nie może. Przecież jednym z najszlachetniejszych i już w krainę ducha prawie sięgających objawów jest... światło i płomień! Zgasną jednak oboje, jeżeli do kagańca nie wlejesz oleju!
— To będę czekała póki nie zagaśniesz — odparła żartobliwie profesorowa, odsuwając jeszcze dalej pieczeń.
— Coś wyrzekła, nieszczęsna! Czyż nie wiesz, żeś wymówiła hasło śmierci! Knot gaśnie... życie gaśnie... oko gaśnie... to figury, które śmierć oznaczają!
— Niech sobie oznaczają... a teraz powiedz mi, dla czego pytałeś o Anielę? Musiałeś mieć jakiś powód do tego. Już ja widzę to po twojej łysinie!
Ostatnie słowa z pieszczotliwej rozmowy małżonki niewiele uderzyły profesora. Pociągnął ręką po głowie, a twarz jego przedłużyła się jakąś myślą niemiłą.
— Poznawaj po czemkolwiek chcesz — odparł — ale ja ci powiem, że jestem głodny!
— Myślałeś coś o Anieli... przyznaj się!
Profesor był już bliskim tryumfu, już sunął ręką do siebie pieczeń upragnioną, korzystając z metody sokratesowej, jaką był użył w rozmowie z małżonką — gdy nagle ostatnie jej słowa całe zwycięztwo jego popsuły.
Już pieczeń była w jego posiadaniu, już miał trójzębny widelec utopić w jej wnętrzu, gdy nagłe wmięszanie pana Maliny i posagu Anieli do tego specyału sprawiły mu jakiś wstręt niemiły. Złożył broń podniesioną.
— Co tam znowu mówisz o Anieli i panu Malinie? — zapytał z pewnem niemiłem uczuciem.
— Przecież sam zostawiłeś ich razem oboje.
— Ja?
— Któż wyciągnął listy zastawne z biurka? Któż kazał podać nożyce? Kto obcinał pod okiem kawalera kupony z papierów? He... odpowiedz teraz!
Pan Filip spojrzał na żonę jakby słów tych nie rozumiał. Potem spojrzał na pieczeń i z pieczeni znowu wzrok swój skierował na oblicze drogiej towarzyszki życia.
— Co tobie jest? — ozwał się po chwili — kto wyciągał listy, kto obcinał, kto i jakiemu kawalerowi okazywał?
— Jakto? teraz wypierasz się tego? Czy się wstydzisz tego, żeś użył niewinnego podstępu? Czy myślisz, że ludzie nie dopuszczają się daleko czarniejszych czynów? Przecież nie okłamałeś nikogo ani nie oszukałeś. Masz pieniądze i pokazałeś je ludziom. Pokazałeś bo twoje, bo na nie gorżko pracowałeś. Przecież tem nic złego nie wyrządziłeś!
— Ja okazywałem... ludziom pieniądze...
— Inni nie mają złamanego szeląga, a okpiwają drugich. Puszczają fimfy pod nos, że mają krocie lub miliony, podczas gdy w kieszeni same dziury! Chcą tym sposobem złapać drugich jak się łapie wróbla na plewę!... Ty przecież tego nie zrobiłeś!
— Ja... łapałem kogo!
— Przecież tego nie powiedziałam. Łapać nie potrzebujemy nikogo. Na Anielkę każdy sam się złapie, jak się łapie gil na lepem posmarowane patyki. Do niej lgnie każdy, kto ją raz obaczy, a dla nas przecież radośniej, jeżeli zamiast gila złapie się gruby zwierz...
Profesor odsunął z gniewem pieczeń od siebie.
— Niech mnie kaci biorą — zawołał — jeżeli jedno słowo zrozumiałem! Czego ty chcesz?
— Udajesz niewiniątko a frant z ciebie nie lada. Myślisz, że ja się nie znam na takich rzeczach! Chciałeś panu Malinie zrobić oskomę...
— Oskomę?
— Licząc przed nim listy zastawne...
— Listy zastawne...
— A tymczasem... tymczasem... chodź, powiem ci do ucha...
Profesor zbliżył do ust małżonki swoje olbrzymie, starannie rozwinięte ucho.
— Tymczasem — szczebiotała z rozkoszą do tego ucha profesorowa — tymczasem zrobiłeś oskomę tylko... Anielce!
— Anielce! — krzyknął profesor i cofnął ucho od grożących pieszczot małżeńskich.
— Tak jest... Anielce! — odpowiedziała profesorowa i ręką głowę podparła.
Profesor patrzał to na żonę to na pieczeń.
— Ja... Anielce... zrobiłem oskomę na Malinę! — zapytał po chwili z pewnym żalem patrząc na pieczeń.
— Przecież ściskałeś go tak serdecznie po okazaniu mu listów zastawnych... prosiłeś go, aby nie zapominał o twoim domu...
— O swoim walącym się domu!
— Wyprowadziłeś go aż na schody!
— Bo chciałem zawołać Franusię.
— Potem zacierałeś ręce i głaskałeś Anielę pod brodę!
— Przecież to nasza jedynaczka!
— Całą godzinę chodziłeś po pokoju i uśmiechałeś się do siebie z wielkiem zadowoleniem!
— Bo uratowałem się od przeprowadzin!
— Teraz się wykręcasz!
— Dla czego się wykręcam?
— Może inaczej się namyśliłeś... może co innego masz dla niej w zanadrzu! U ciebie zawsze pełno różnych rupieci w głowie jak u antykwaryusza!
— Mam co innego w głowie...
— Ale to już za późno. Zresztą nie ma się po co cofać. Pierwsza myśl zawsze najlepsza. Twój koncept z listami zastawnemi był wyborny. Przecież nie łapiesz wróbla, ale grubego zwierza. Pan Malina to gruby zwierz, kamienica dwupiętrowa, żadnych długów na hypotece... za kilka lat dokupi drugą. Człowiek porządny i stateczny! Aniela nie mogłaby wybrać lepiej. Profesor, adwokat, rejent, doktor lub urzędnik nie umyli się do właściciela domu. Ma zawsze czas, zawsze może być przy żonie, mogą zawsze bywać po ludziach, podczas gdy tamci zawsze po za domem, a gdy do domu przyjdą, to z głową różnemi uczonemi głupstwami nabitą... jak nieprzymierzając tobie to się często wydarza, z czego nietylko żona żadnej korzyści nie ma, ale nawet z bólem widzi, że jest przez męża zaniedbywaną! Powiedz, czy nie tak jest?
Profesor zamyślił się z powagą. Jako człowiek sumienny chciał spokojnie oskarżenia żony roztrząsnąć.
— Być może — ozwał się po chwili — że ludzie pracujący dla dobra społeczeństwa nie oddają się zupełnie przyjemnościom domowym życia rodzinnego: być może, że małżonka człowieka publicznego musi nieraz sama sobie wystarczyć; ale z drugiej strony, jeżeli ta małżonka kocha męża swego właśnie dla tego, że szerszy od innych zajmuje horyzont, że pracuje dla przyszłości, że nazwisko jego...
— Przestań pleść takie rzeczy! Dla kobiet są podobne mrzonki wierutnem głupstwem! Niech ona ma dostatki i wygody domowe, niech ma pozycyę między ludźmi, niech inni zazdroszczą jej tego, czem ją kochający mąż otoczyć może... rozumie się jeżeli ma na to pieniądze...
— Wspomniałaś o pozycyi między ludźmi...
— Najlepszą pozycyę daje majątek. Bogatym kłaniają się i ludzie publiczni, którzy dla przyszłości pracują... Dla tego sądzę, że pan Malina...
— Cóż tam znowu pan Malina! Nie spierając się na razie z tobą o teoryę szczęścia kobiecego, sądzę jednak, że pan Malina...
— Pan Malina — przerwała profesorowa głosem, w którym dał się słyszeć dźwięk żelazny — pan Malina jest zacnym, statecznym człowiekiem. Gdy się jego majątek z posagiem Anieli połączy...
— Będzie wyśmienite małżeństwo! — wtrącił z wesołym uśmiechem profesor, spojrzawszy ukradkiem na pieczeń.
— Coś ty powiedział? — zapytała profesorowa, a dźwięk żelazny w jej głosie zamienił się na stalowy.
Profesor znał dobrze te przemiany głosu swej dozgonnej towarzyszki. Wiedział, że taki dźwięk zapowiada burzę z gromami. Głębokiem westchnieniem pożegnał półmisek z pieczenią, na który patrzał dotąd jak Mojżesz na ziemię obiecaną. Zwrot rozmowy i poruszenie umysłu odebrało mu apetyt.
— Chciałem powiedzieć — odpowiedział smutno — że dla Anieli pan Malina nie byłby może stosowny. Dziewczę wiele umie, wiele czytało, a pan Malina... to tylko kamienica... to materya!
Roześmiała się pani Filipowa.
— Ta nauka wasza z oślemi grzbietami — rzekła wskazując z pogardą na szafę biblioteczną — te wszystkie talenta i geniusze nie dadzą ani sukni jedwabnej, ani uczciwego powozu, ani nie wyprawią nas w podróż za granicę, nie mówiąc już nic o loży w teatrze lub fotelu na koncercie. A pieniądze dadzą to wszystko! Czyż naprzykład miałeś jaką realną korzyść z tych oślich skór i twojej pisaniny? Czyż miałbyś dzisiaj listy zastawne, gdybym nie była po dwudziestu chłopców na stancyę brała i oszczędnie ich żywiła, podczas gdy ty obficie karmiłeś ich nauką?...
— Sądzę, że Aniela...
— Aniela już sama siebie osądziła. Widać, że dziewczyna praktyczna. Dzisiaj im młodsza tem praktyczniejsza. Dzięki Bogu, że coraz mniej tych główek przewróconych, które do księżyca wzdychają!
— Powiadasz, że Aniela sama siebie osądziła!
— Tak jest. Zrozumiała niewinny podstęp ojca, który w obecności pana Maliny kupony obcinał, i natychmiast na to się zgodziła. Dzisiaj już marzy o panu Malinie, jako o przyszłym towarzyszu życia!
— Marzy o panu Malinie! To być nie może! — krzyknął profesor głośniej, niżeli zwykł był przemawiać do swojej małżonki.
Profesorowa rozśmiała się jeszcze głośniej.
— Chcesz się teraz wycofać z dobrych instynktów swoich. Namyśliłeś się inaczej a teraz udajesz, żeś nigdy inaczej nie myślał. Aniela, jak ją znasz, jest stalszą od ciebie w zamiarach swoich. Ma ona moją naturę. Coś jej raz pod oczy podsunął, tego już jej nie odbierzesz! Już zapóźno!
— Zapóźno!
— Zapóźno. Patrz... zaledwie wypiła pół filiżanki herbaty i połowę rogalika zjadła, odeszła do salonu, grała długo na fortepianie po ciemku, a teraz siedzi przy oknie i patrzy w: księżyc, który jest dzisiaj w pełni i mimowoli przypomina jej zacną twarz pana Maliny.
Profesor wziął się za głowę.
— Co ty mówisz?
— Jestem kobietą... jestem matką... i wiem co mówię.
— Czy mówiła co z tobą Aniela?
— Młoda dziewczyna w takim razie nie zwierza się z wszystkiemi... i nie trzeba nawet na nią napierać. Oko jednak matki odgadnie.
Profesor zafrasował się.
— Może będziesz jadł pieczeń?
— Dziękuję ci... nie mam apetytu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.