Towarzysze Jehudy/Tom I/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wiemy, czy prolog, który przedstawimy oczom czytelnika, jest bardzo potrzebny, niemniej nie możemy się oprzeć chęci uczynienia z niego, nie pierwszego rozdziału, lecz przedmowy książki niniejszej.
Im bardziej posuwamy się w życie, im wyżej wznosimy się w sztuce, tem więcej nabieramy przekonania, że niema nic oderwanego i odosobnionego, że przyroda i społeczeństwo rozwijają się drogą dedukcyi a nie przypadku i że zdarzenie, kwiat radosny czy smutny, wonny czy cuchnący, uśmiechnięty czy złowieszczy, który dzisiaj otwiera się przed naszemi oczyma, miał swój pączek w przeszłości a korzenie niekiedy w dniach, poprzedzających dni nasze, podobnie jak mieć będzie owoc swój w przyszłości.
Człowiek, za młodu, bierze czas, jak idzie — rozkochany w dniu wczorajszym, lekceważy dzień dzisiejszy i nie troszczy się o jutrzejszy. Młodość, to wiosna, bogata w orzeźwiające jutrzenki i piękne wieczory; jeśli niekiedy burza przejdzie po niebie, wybucha, szaleje i mija, pozostawiając niebo błękitniejsze, atmosferę czyściejszą, przyrodę czarowniej uśmiechniętą, niż przedtem.
Po co zastanawiać się nad przyczynami tej burzy, która przemija, jak kaprys, ulotna, jak fantazya? Zanim rozstrzygniemy zagadkę meteorologiczną, burza zniknie.
Ale inaczej rzecz się ma ze strasznemi zjawiskami, które, ku końcowi lata, zagrażają naszym żniwom; które, śród jesieni, czyhają na nasze winnice: zapytujemy, dokąd dążą, niepokoimy się, skąd przychodzą, szukamy sposobu zapobieżenia im.
W rewolucyach, tych burzach atmosfery społecznej, które zalewają ziemię krwią i niszczą całe pokolenie ludzi, istnieje inny jeszcze temat do rozważań, niż w burzach niebieskich, zatapiających żniwo lub niweczących gradem winnicę, to jest nadzieję jednego tylko roku; wyrządzają one krzywdę, która może wynagrodzić sowicie rok następny, o ile nie sroży się gniew Pana.
Tak też niegdyś, bądź przez zapomnienie, bądź przez lekkomyślność a może i nieświadomość — szczęśliwy, kto nieświadomy! nieszczęśliwy, kto uświadomiony! — niegdyś, gdybym miał do opowiedzenia dzieje, które opowiem wam dzisiaj, nie zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieje się pierwsza scena mojej książki, napisałbym bez zastanowienia tę scenę, przeszedłbym przez Południe, jak przez każdą inną prowincyę, wymieniłbym Awinion, jak każde inne miasto.
Ale dzisiaj rzecz inna; to już nie zawieruchy wiosenne, lecz burze letnie, wichury jesienne. Dzisiaj, gdy wymieniam Awinion, wywołuję widmo i, podobnie jak Antoniusz, rozpościerając całun śmiertelny Cezara, mówił: „Oto dziura, którą przebił sztylet Kaski, a oto ta, którą przebił miecz Kasyusza, a oto ta, którą przebił miecz Brutusa“ — ja, na widok krwawego całuna miasta papieskiego, powiadam: „Oto krew Albigensów; oto krew ludu z Sewennów; oto krew republikanów; oto krew rojalistów; oto krew Lescuyera; oto krew marszałka Brune’a“.
I ogarnia mnie wówczas wielki smutek i zabieram się do pisania; ale zaraz po pierwszych wierszach spostrzegam, że, bez mojej wiedzy, rylec historyka zajął w palcach moich miejsce pióra romansopisarza.
A więc bądźmy jednym i drugim: czytelniku, daruj dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pierwszych stronic historykowi; dla romansopisarza pozostanie reszta.
Powiedzmy tedy kilka słów o Awinionie, miejscu, gdzie rozegra się pierwsza scena nowej książki, którą składamy w ofierze publiczności.
Może, zanim się przeczyta to, co o mieście tem powiemy, dobrze będzie rzucić okiem na to, co mówi o niem jego historyk narodowy, Franciszek Nouguier.
„Awinion — mówi — miasto szlachetne przez swoją starożytność, wspaniałe przez swoje mury, wesołe przez płodność ziemi, ujmujące przez łagodność mieszkańców, cudowne przez swój pałac, piękne przez swoje wielkie ulice, przedziwne przez budowę swego mostu, bogate przez swój handel i znane światu całemu“.
Niechaj cienie Franciszka Nouguiera przebaczą nam, jeśli na jego miasto nie patrzymy zupełnie takiemi samemi, jak on, oczyma.
Ci, którzy znają Awinion, powiedzą, kto go widział lepiej, historyk czy romansopisarz.
Przedewszystkiem stwierdzić należy, że Awinion jest miastem odrębnem, to jest miastem krańcowych namiętności; epoka zatargów religijnych, które sprowadziły na to miasto nienawiści polityczne, sięga wieku dwunastego; doliny góry Ventoux służyły za schronienie — po jego ucieczce z Lugdunu — i Piotrowi de Valdo i jego Waldensom, przodkom tych protestantów, którzy, pod nazwą Albigensów. odebrali hrabiom Tuluzy a przynieśli papiestwu siedem zamków, jakie Rajmund VI posiadał w Langwedocyi.
Będąc potężną republiką, rządzoną przez podestów, Awinion nie chciał poddać się królowi francuskiemu. Pewnego ranka Ludwik VIII — który uważał za rzecz prostszą wyruszyć na wyprawę krzyżową przeciw Awinionowi, jak uczynił Szymon de Monfort, niż do Jerozolimy, jak uczynił Filip August — pewnego ranka, mówimy, Ludwik VIII stanął przed bramami Awinionu, żądając, by go wpuszczono, z kopią do ataku, w hełmie na głowie, z rozwiniętymi sztandarami i przy dźwięku trąb wojennych.
Mieszczanie odmówili; zaproponowali królowi francuskiemu, jako ostatnie ustępstwo, wkroczenie pokojowe, z głową obnażoną, z kopią wzniesioną do góry i z rozwiniętym jedynie sztandarem królewskim. Król rozpoczął oblężenie; oblężenie to trwało trzy miesiące, w ciągu których, mówi kronikarz, mieszczanie z Awinionu oddawali żołnierzom strzały za strzały, rany za rany, śmierć za śmierć.
W końcu miasto kapitulowało. Ludwik VIII prowadził w armii swojej kardynała legata rzymskiego; on to podyktował warunki.
Mieszkańcy Awinionu skazani zostali na zburzenie szańców, na zasypanie rowów, na obalenie trzystu wież, na oddanie statków, na spalenie machin wojennych. Nadto zaś musieli zapłacić olbrzymią kontrybucyę, odprzysiądz się herezyi Waldensów, utrzymywać w Palestynie trzydziestu rycerzy doskonale uzbrojonych, którzy współubiegaliby się o oswobodzenie grobu Chrystusa.
Wreszcie, celem czuwania nad wypełnieniem tych warunków, ogłoszonych w bulli, istniejącej jeszcze w archiwach miejskich, założone zostało bractwo pokutników, które przetrwało sześć wieków z górą aż do naszych czasów.
W przeciwieństwie do tych pokutników, których nazywano pokutnikami białymi, utworzył się zakon pokutników czarnych, przejętych duchem opozycyi Rajmunda z Tuluzy.
Począwszy od dnia tego nienawiści religijne zamieniły się na nienawiści polityczne.
Nie dosyć, że Awinion był ziemią herezyi, musiał jeszcze stać się widownią schyzmy.
Niechaj nam będzie wolno, z powodu Rzymu francuskiego, popełnić małe zboczenie historyczne; ściśle rzecz biorąc, nie byłoby wcale potrzebne do tematu, o którym piszemy, i może byłoby lepiej, gdybyśmy odrazu weszli w tok dramatu; ale mamy nadzieję, że to zboczenie będzie nam przebaczone. Piszemy zwłaszcza dla tych, którzy w romansie lubią znaleźć niekiedy coś innego, niż romans.
W r. 1285 Pilip Piękny wstąpił na tron.
Wielka to data historyczna ten rok 1285. Papiestwo, które w osobie Grzegorza VII stawiło czoło cesarzowi niemieckiemu; papiestwo, które, zwyciężone materyalnie przez Henryka IV, pokonało go moralnie; papiestwo zostało spoliczkowane przez prostego szlachcica sabińskiego; od żelaznej rękawicy Colonny zaczerwieniło się oblicze Bonifacego VIII.
Ale cóż stać się mogło za panowania następcy Bonifacego VIII z królem francuskim, gdyż jego to dłoń istotnie wymierzyła policzek?
Tym następcą był Benedykt IX, człowiek nizkiego pochodzenia, ale który byłby może stał się genialnym, gdyby mu pozostawiono czas na to.
Nadto słaby, by stawić hardo czoło Filipowi Pięknemu, wynalazł sposób, którego byłby mu, w dwieście lat później, pozazdrościł założyciel sławnego zakonu: przebaczył Colonnie głośno, publicznie.
Przebaczyć Colonnie, to znaczyło ogłosić, iż jest winowajcą; winowajcy bowiem jedynie potrzebują przebaczenia.
Jeśli Colonna był winien, król francuski był co najmniej jego wspólnikiem.
Podtrzymywanie takiego argumentu groziło pewnem niebezpieczeństwem; to też Benedykt XI tylko przez osiem miesięcy był papieżem.
Pewnego dnia, gdy siedział przy stole, przybyła kobieta zakwefiona, która się mieniła siostrą z zakonu Świętej Petroneli w Peruży, i podała mu koszyk fig.
Byłże w nim ukryty padalec, podobnie jak w koszyku Kleopatry? Fakt jest, że nazajutrz Stolica Apostolska została opróżniona.
Wówczas Filip Piękny wpadł na myśl osobliwą, taką osobliwą, że musiała zrazu wydać mu się halucynacyą.
Oto postanowił wywieść papiestwo z Rzymu, sprowadzić je do Francyi, uwięzić i kazać mu bić monetę na swoją korzyść.
Panowanie Filipa Pięknego zaznaczyło się wprowadzeniem złota.
Złoto było jedynem bóstwem tego króla, który spoliczkował papieża. Ludwik Święty miał za ministra kapłana, czcigodnego księdza Sugera; Filip Piękny miał za ministrów dwóch bankierów, dwóch Florentczyków, którzy nazywali się Biscio i Musiato.
Czy spodziewasz się, kochany czytelniku, że wpadniemy w komunał filozoficzny, polegający na wyklinaniu złota? Pomyliłbyś się wielce.
W wieku trzynastym złoto było postępem.
Dotąd znano tylko ziemię.
Złoto jest ziemią, zamienioną na monetę, ziemią ruchomą, zamienną, przenośną, podzielną, niejako uduchowioną.
Dopóki ziemia nie miała swej przedstawicielki w złocie, człowiek, podobnie jak bóg Terminus, miał nogi uwięzione w ziemi. Niegdyś ziemia panowała nad człowiekiem; dzisiaj zaś człowiek panuje nad ziemią.
Ale, należało złoto wydobyć stamtąd, gdzie było; a było ukryte stokroć głębiej, niż w kopalniach Chili lub Meksyku.
Złoto było u Żydów i w kościołach.
Dla wydostania go z tej podwójnej kopalni potrzebny był więcej, niż król, potrzebny był papież.
Dlatego to Filip Piękny, ten wielki pochłaniacz złota, postanowił mieć własnego papieża.
Po śmierci Benedykta XI odbyło się konklawe w Peruży; kardynałowie francuscy mieli w niem przewagę.
Filip Piękny upatrzył sobie arcybiskupa z Bordeaux, Bertranda de Gota, i wyznaczył mu schadzkę w lesie, w pobliżu Saint-Jean d’Angely.
Bertrand de Got stawił się skwapliwie na wezwanie.
Król i arcybiskup wysłuchali mszy, a w chwili podniesienia poprzysięgli sobie, na tego Boga, którego chwalili, tajemnicę bezwzględną.
Bertrand de Got nie wiedział jeszcze, o co chodzi.
— Arcybiskupie — rzekł Filip Piękny po mszy — gdy zechcę, zrobię cię papieżem.
Bertrand de Got, nie czekając, rzucił się do nóg królowi.
— Cóż mam uczynić? — zapytał.
— Przyznać mi sześć łask, których od ciebie zażądam — odparł Filip Piękny.
— Rozkazuj a będę posłuszny — rzekł przyszły papież.
I złożona została przysięga służalstwa.
Król podniósł Bertranda de Gota, pocałował go w usta i rzekł:
— A oto owe sześć łask, których od ciebie żądam:
Pierwsza, żebyś mnie pogodził zupełnie z Kościołem i żebyś mi zapewnił przebaczenie występku, jakiego się dopuściłem względem Bonifacego VIII.
Druga, żebyś zwrócił mnie i moim komunię, którą mi zabrał dwór rzymski.
Trzecia, żebyś mi przyznał dziesiątą część dochodów duchowieństwa w mojem królestwie, na pokrycie kosztów wojny z Flandryą.
Czwarta, żebyś zniweczył i zatarł pamięć papieża Bonifacego VIII.
Piąta, żebyś przywrócił godność kardynalską czcigodnym Jakóbowi i Piotrowi Colonnom.
Co do szóstej łaski i obietnicy, zastrzegam sobie, że pomówię z tobą o niej w danym czasie i miejscu.
Bertrand de Got przysiągł spełnić obietnice i łaski znane, oraz obietnicę i łaskę nieznaną.
Tą ostatnią, której król nie śmiał wyliczyć razem z innemi, było zniszczenie Templaryuszów.
Oprócz przyrzeczenia i przysięgi na corpus Domini, Bertrand de Got dał, jako zakładników, brata i dwóch bratanków.
Król przysiągł ze swojej strony, że każe go obrać papieżem.
Ta scena na rozdrożu w lesie podobniejsza była do wywoływania szatana przez czarnoksiężnika, niż do umowy, zawartej między królem a papieżem.
To też koronacya króla, która odbyła się wkrótce potem w Lugdunie, i która rozpoczynała niewolę Kościoła — nie była miła Panu Bogu.
W chwili, gdy przeciągał korowód królewski, runął mur, obciążony widzami, zranił króla i zabił księcia Bretanii.
Bertrand de Got został obrany papieżem, pod imieniem Klemensa V.
Klemens V zapłacił wszystko, co przyrzekł Bertrand de Got.
Filip został oczyszczony z winy, komunia została zwrócona jemu i jego rodzinie, purpura powróciła na ramiona Colonnów, Kościół został zmuszony do zapłacenia kosztów wojen z Flandryą i wyprawy krzyżowej Filipa Walezyusza przeciw cesarstwu greckiemu. Pamięć papieża Bonifacego VIII została, jeśli nie zniweczona i zatarta, to przynajmniej przygaszona; mury zakonu zrównane z ziemią, a Templaryuszów spalono na płaszczyźnie Pont Neuf.
Wszystkie te edykty — nie nazywało się to już bullami, skoro dyktowała je władza czasowa — wszystkie te edykty datowane były z Awinionu.
Filip Piękny stał się najbogatszym z królów monarchii francuskiej; posiadał skarb niewyczerpany: swego papieża. Kupił go, posługiwał się nim, kładł go pod tłocznię, a podobnie jak z pod tłoczni płynie jabłecznik i wino, tak samo z tego zmiażdżonego papieża płynęło złoto.
Pontyfikat, spoliczkowany w osobie Bonifacego VIII przez Colonnę, abdykował z władzy świeckiej w osobie Klemensa V.
Opowiedzieliśmy, jak przybyli król krwi i papież złota.
Wiadomo, jak odeszli.
Jakób de Molay, z wysokości stosu, wezwał ich obu za rok przed oblicze Boga.
Klemens V odszedł pierwszy; widział we śnie swój pałac w płomieniach.
„Od tej chwili — mówi Baluze — posmutniał i żył już niedługo“.
W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa; według jednych umarł na polowaniu, powalony przez dzika, Dante należy do tego grona. „Ten — mówi — którego widziano w pobliżu Sekwany, fałszującego monety, umrze, powalony kłem dzika“.
Ale Wilhelm de Nangis każe królowi fałszerzowi monet umierać śmiercią daleko bardziej opatrznościową.
„Trawiony chorobą, przez lekarzy nieznaną, Filip zgasł — mówi — ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, ani bowiem puls jego ani uryna nie wykazywały przyczyny choroby ani doniosłości niebezpieczeństwa“.
Król zamętu, król wrzawy, Ludwik X, nazwany Upartym, następuje po swoim ojcu, Filipie Pięknym; Jan XXII — po Klemensie V.
Awinion stał się wówczas naprawdę drugim Rzymem, Jan XXII i Klemens VI wyświęcili tę stolicę na królowę zbytku. Obyczaje współczesne uczyniły z niej królowę znieprawienia i zniewieściałości. Na miejsce jej wież zburzonych przez Romana de Saint-Ange, Hernandez de Héredi, wielki mistrz zakonu Świętego Jana w Jerozolimie, opasał ją sznurem murów. I stolica ta miała mnichów rozpustnych, którzy zamienili poświęcone mury klasztorne na siedziby znieprawienia i lubieżności; miała piękne kurtyzany, które wyrywały dyamenty z tyary i robiły sobie z nich bransolety i naszyjniki; wreszcie dobiegały do niej echa z Vaucluse, które ze szmerem wodotrysku przynosiły pełne słodyczy, melodyjne pieśni Petrarki.
Trwało tak, dopóki król Karol V, który był księciem mądrym i religijnym, postanowiwszy przerwać ten skandal, nie posłał marszałka de Boucicaut, by wypędzić z Awinionu antypapieża Benedykta XIII; wszelako ten, na widok żołnierzy króla francuskiego, przypomniał sobie, że, zanim został papieżem pod imieniem Benedykta XIII, był kapitanem pod nazwiskiem Piotra de Luna. Przez pięć miesięcy bronił się, kierując sam, z wysokości murów zamkowych, maszynami oblężniczemi, stokroć bardziej zabójczemi od jego gromów kapłańskich. Wreszcie, zmuszony ratować się ucieczką, wyszedł z miasta furtą, zburzywszy sto domów a zabiwszy czterech Awiniończyków, i schronił się do Hiszpanii, gdzie król Aragoński ofiarował mu przytułek. Tam, każdego ranka, ze szczytu wieży, w asystencyi dwóch księży, stanowiących jego święte kolegium, błogosławił świat, któremu przez to nie działo się lepiej, i rzucał anatemę na swoich wrogów, którym przez to nie działo się gorzej. Nakoniec, czując, iż śmierć się zbliża, i w obawie, żeby schyzma wraz z nim nie zeszła do grobu, mianował dwóch wikaryuszów swoich kardynałami, pod warunkiem, że, gdy on umrze, jeden z nich obierze drugiego papieżem. I tak się stało. Nowy papież przez czas krótki trwał w schyzmie, podtrzymywany przez kardynała, który go obrał. Wreszcie obaj nawiązali rokowania z Rzymem, wyznali publicznie winę swoją i powrócili na łono świętego Kościoła, jeden z tytułem arcybiskupa sewilskiego, drugi z tytułem arcybiskupa toledańskiego.
Począwszy od tej chwili aż do r. 1790, Awinion, owdowiały po swoich papieżach, rządzony był przez legatów i wicelegatów; miał siedmiu najwyższy kapłanów, którzy rezydowali w jego murach przez siedem dziesiątków lat; miał siedem szpitali, siedem bractw pokutniczych, siedem klasztorów męskich, siedem żeńskich, siedem parafii i siedem cmentarzy.
Dla tych, którzy znali Awinion, były w owej epoce, a i są jeszcze, dwa miasta w mieście: miasto księży, to jest miasto rzymskie; miasto kupców, to jest miasto francuskie.
Miasto księży z pałacem papieskim, ze stu kościołami, z niezliczonymi dzwonami, zawsze gotowymi bić wielkim głosem na trwogę i rozbrzmiewać ponurym dźwiękiem pogrzebowym.
Miasto kupców z Rodanem, z robotnikami, wyrabiającymi jedwabie, i z ruchem przewozowym, który idzie od północy na południe, od zachodu na wschód, od Lugdunu do Marsylii, od Nimes do Turynu.
Miasto francuskie, miasto potępione, pragnące mieć króla, dążące do otrzymania swobód, buntujące się przeciw niewoli, przeciw temu, że jest ziemią księży i ma duchowieństwo za władzę.
Nie owo duchowieństwo pobożne, tolerancyjne, surowe w spełnianiu obowiązków i miłosierne, żyjące na świecie, by mu nieść pociechę i dawać budujący przykład, nie uczestnicząc w jego uciechach i namiętnościach — ale duchowieństwo takie, jakiem je uczyniła intryga, ambicya i chciwość, t. j. złożone z owych księży dworu antypapieża, rywalizujących z księżmi rzymskimi, próżniaków, rozpustników, wytwornisiów, zuchwalców, królów mody, autokratów salonowych, całujących dłoń dam, których względami się szczycili, dających swoje dłonie do całowania kobietom z ludu, które zaszczycali swojemi łaskami.
Czy chcecie typ księdza takiego? Weźcie księdza Maury. Dumny, jak książę, zuchwały, jak lokaj, syn szewca, arystokrata większy, niż syn magnata.
Rozumie się, że te dwie kategorye mieszkańców wyobrażające jedna herezyę, druga ortodoksyę; jedna stronnictwo francuskie, druga stronnictwo rzymskie; jedna stronnictwo monarchiczne samowładne, druga stronnictwo konstytucyjne postępowe — nie stanowiły pierwiastków pokoju i bezpieczeństwa dla dawnego miasta papieskiego; rozumie się, mówimy, że w chwili, kiedy w Paryżu rewolucya wybuchła i objawiła się wzięciem Bastylii, oba te stronnictwa, rozgrzane jeszcze wojnami religijnemi Ludwika XIV, nie pozostały obojętne wobec siebie.
Powiedzieliśmy: Awinion miasto księży, dodajmy: miasto nienawiści. Serce dziecięce, wszędzie wolne od złych namiętności, tam przychodziło na świat wezbrane nienawiściami, przekazywanemi z ojca na syna od lat ośmiuset, a po życiu, nienawiściami temi kierowanem, syn przekazywał z kolei szatańskie dziedzictwo swoim dzieciom.
To też, gdy Francya wydała pierwszy okrzyk wolności, miasto francuskie powstało, pełne radości i nadziei; nadeszła nareszcie dla niego chwila głośnego zaprotestowania przeciw postępkowi młodej, nieletniej królowej, która, dla odkupienia własnych grzechów, złożyła w darze miasto, prowincyę a wraz z tem pół miliona dusz. Jakiem prawem dusze te zaprzedane zostały na wieki najsurowszemu i najbardziej wymagającemu ze wszystkich władców, papieżowi rzymskiemu? Francya miała się zgromadzić na Polu Marsowem, w bratnim uścisku federacyi. Czyż Awinion nie był we Francyi? Wybrano posłów, a ci posłowie udali się do legata, z całym szacunkiem prosząc, by wyjechał.
Dano mu dwadzieścia cztery godziny czasu na opuszczenie miasta.
W ciągu nocy papiści powiesili na szubienicy manekin, przystrojony w kokardę trójkolorową.
Łatwo jest zmienić kierunek Rodanu, skanalizować Durancyę, wznieść tamy przeciw rwącym potokom, które w chwili topnienia śniegów staczają się, jak płynna nawałnica, ze szczytów góry Ventoux. Ale Bóg nawet nie próbował jeszcze powstrzymać tej straszliwej fali, tej fali żywej, tego potoku ludzkiego, który zwalił się, rozpętany, na strome ulice Awinionu.
Na widok manekina w barwach narodowych, kołyszącego się na stryczku, miasto francuskie zatrzęsło się w posadach, wydając okrzyki wściekłości. Czterej papiści, o to świętokradztwo posądzeni — dwaj margrabiowie, mieszczanin i robotnik — zostali porwani z domów i powieszeni na miejscu manekina.
Było to 11 czerwca r. 1790.
Całe miasto francuskie wystosowało do Zgromadzenia Narodowego pismo, że oddaje się Francyi wraz z Rodanem swoim, ze swoim handlem, z Południem, z połową Prowancyi.
Stało się to w dniach reakcyi, kiedy Zgromadzenie Narodowe nie chciało się poróżnić z papieżem i oszczędzało króla; odroczyło tedy decyzyę w tej sprawie.
Odtąd ruch w Awinionie był buntem, a papież z miastem uczynił to, co dwór królewski uczyniłby z Paryżem, po wzięciu Bastylii, gdyby Zgromadzenie było odroczyło ogłoszenie praw człowieka.
Papież rozkazał unieważnić wszystko, co się dokonało w hrabstwie Venaissin, przywrócić przywileje szlachty i duchowieństwa i stosować inkwizycyę w całej surowości.
Rozwieszono dekrety papieskie.
Jeden jedyny człowiek, w biały dzień, wobec wszystkich, odważył się podejść prosto do muru, gdzie zawieszony był dekret, i zedrzeć go.
Nazywał się Lescuyer.
Nie był to człowiek młody; nie uczynił tego zatem w porywie zapału młodzieńczego. Nie, był to niemal starzec, obcy w kraju; był to Francuz z Pikardyi, gorącego temperamentu i rozważny zarazem, były notaryusz, oddawna osiadły w Awinionie.
Tę zbrodnię zapamiętał Awinion rzymski; a zbrodnia była taka wielka, że zapłakała nad nią Najświętsza Panna!
Cud ten spełnił się w kościele Franciszkanów.
Tłum przybiegł do kościoła.
Nadto rozeszła się jednocześnie pogłoska, która do ostatecznych granic spotęgowała wzburzenie. Przeniesiono przez miasto wielki, dobrze zamknięty, kufer; kufer ten wzbudził ciekawość Awiniończyków. Co też mógł zawierać?
W dwie godziny później nie chodziło już o jeden kufer — widziano osiemnaście skrzyń przewożonych do przystani Rodanu.
Tragarz zaś zdradził, co zawierały: przedmioty z lombardu, które stronnictwo francuskie zabierało ze sobą, opuszczając Awinion.
Przedmioty z lombardu, to znaczy mienie ubogich.
Im miasto jest nędzniejsze, tem bogatszy jest lombard. Niewiele lombardów mogło się pochwalić takiem bogactwem, jak awinioński.
Nie była to już sprawa partyjna, ale kradzież, i to kradzież nikczemna. Biali i czerwoni biegli do kościoła Franciszkanów, krzycząc, że municypalność musi im się z tego wytłómaczyć.
Lescuyer był sekretarzem municypalności.
Rzucono jego nazwisko tłumowi, nie jako tego, który zerwał dwa dekrety papieskie — byłby bowiem miał obrońców — ale jako tego, który podpisał stróżowi lombardu rozkaz, zezwalający na zabranie rzeczy.
Wysłano tedy czterech ludzi, żeby schwytali Lescuyera i sprowadzili go do kościoła. Znaleziono go na ulicy, idącego do municypalności. Czterej mężczyźni rzucili się nań i zawlekli go do kościoła, wydając dzikie okrzyki.
Przybywszy na miejsce, Lescuyer, na widok oczu roziskrzonych, które wpatrywały się w niego, pięści wyciągniętych, które mu groziły, krzyków, które domagały się jego śmierci, Lescuyer zrozumiał, że nie jest w domu Bożym, lecz w jednym z tych kręgów piekła, o których zapomniał Dante.
I przyszło mu na myśl, że przyczyną tej nienawiści, która przeciw niemu wybuchła, mogło być jedynie zerwanie dekretów papieskich; wszedł na ambonę i głosem człowieka, który nietylko nic sobie nie wyrzuca, ale jeszcze gotów jest zacząć to samo nanowo, rzekł:
— Bracia, mniemałem, że rewolucya jest potrzebna; dlatego też dołożyłem wszelkich sił...
Fanatycy zrozumieli, że, jeśli Lescuyer się wytłómaczy, Lescuyer będzie ocalony.
Nie tego wszakże było im trzeba, Rzucili się na niego, zerwali go z ambony, wepchnęli go w tłum szczekający, który go powlókł do ołtarza, wydając ów krzyk straszliwy, mający w sobie coś z węża i z ryku tygrysa, owo zabójcze zu zu! właściwe ludności awiniońskiej.
Lescuyer znał ten krzyk złowrogi; próbował schronić się u stóp ołtarza.
Nie schronił się tam wszakże, lecz upadł na stopniach.
Robotnik, uzbrojony w kij, zadał mu bowiem w głowę cios taki silny, że kij pękł na dwoje.
A wówczas tłuszcza rzuciła się na biedne ciało z tą mieszaniną okrucieństwa i wesołości, która jest właściwa Południowcom; mężczyźni, śpiewając, zaczęli mu tańczyć po brzuchu, kobiety — zaś, pragnąc, by odpokutował za bluźnierstwa, wypowiedziane przeciw papieżowi, rozcinały mu, a raczej wycinały po kawałku nożyczkami wargi.
A z pośród tej strasznej gromady wydobywał się krzyk, a raczej wrzask chrapliwy; i wrzask ten mówił:
— W imię Boga! w imię Najświętszej Panny! w imię ludzkości, zabijcie mnie zaraz.
Wrzask ten został wysłuchany: za wspólną zgodą mordercy cofnęli się i pozostawili nieszczęśliwego, broczącego we krwi, okaleczonego, zgruchotanego, pozwalając mu rozkoszować się konaniem.
Trwało pięć godzin, podczas których wśród wybuchów śmiechu, obelg i drwin tłumu biedne ciało drgało na stopniach ołtarza.
Tak to zabijają w Awinionie.
Poczekajcie, jest jeszcze sposób inny.
Jeden z członków stronnictwa francuskiego wpadł na myśl pójścia do lombardu, by zasięgnąć wiadomości.
Wszystko było tam w porządku, nie brakło ani jednego nakrycia srebrnego.
Nie jako wspólnik kradzieży zatem został Lescuyer tak okrutnie zamordowany, lecz jako patryota.
Istniał wówczas w Awinionie człowiek, który miał władzę nad tłumem.
Wszyscy ci straszni przywódcy na Południu zdobyli taką smutną sławę, że wystarczy ich wymienić, a każdy, nawet najmniej wykształcony, wie o kogo chodzi.
Tym człowiekiem był Jourdan.
Pyszałek i kłamca, wmówił w ciemny lud, że to on obciął głowę gubernatorowi Bastylii.
To też nazywano go Jourdan, ścinacz głów.
Nie było to wszakże jego nazwisko: nazywał się Maciej Jouve. Nie pochodził z Prowancyi, tylko z Puy-en-Velay. Początkowo był mulnikiem na stromych szczytach, otaczających miasto rodzinne, potem żołnierzem bez wojny; pod wpływem wojny byłby się może stał bardziej ludzki; — następnie szynkarzem w Paryżu.
W Awinionie handlował marzanną.
Zebrał trzystu ludzi, opanował bramy miasta, pozostawił przy nich połowę swego oddziału, a z resztą pomaszerował na kościół Franciszkanów, poprzedzony dwoma działami.
Ustawił je przed kościołem i zaczął strzelać na chybił trafił.
Mordercy rozproszyli się, jak stado spłoszonych ptaków, pozostawiając kilku umarłych na stopniach kościoła.
Jourdan i jego ludzie, przeskoczywszy przez trupy, weszli do świętego miejsca.
Pozostała w niem już tylko Najświętsza Dziewica i nieszczęśliwy Lescuyer, który jeszcze dyszał.
Jourdan i jego towarzysze nie myśleli wcale dobijać Lescuyera: agonia jego była najwyższym środkiem agitacyjnym. Podnieśli tedy tę resztkę człowieka żywego, te trzy czwarte trupa i zabrali go okrwawionego, drgającego, rzężącego.
Na ten widok każdy uciekał, zamykając drzwi i okna.
W godzinę później Jourdan ze swymi trzystu ludźmi byli panami miasta.
Lescuyer umarł, ale mniejsza o to; agonia jego była już niepotrzebna.
Jourdan skorzystał z trwogi, jaką wzbudzał, i zaaresztował lub kazał zaaresztować osiemdziesiąt osób z pośród istotnych i domniemanych morderców Lescuyera.
Ze trzydzieści może nie przestąpiło nawet progu kościoła; ale gdy znajdzie się dobra sposobność pozbycia się wrogów, trzeba z niej skorzystać; dobre sposobności są rzadkie.
Te osiemdziesiąt osób wtłoczono do wieży Trouillas.
Nazwa jej historyczna — wieża Lodowni.
Była to widownia tortur inkwizycyjnych.
Dzisiaj jeszcze widać w niej, wzdłuż ścian, tłuste sadze, które pozostawiał dym, wznoszący się ze stosu, gdzie się paliły niegdyś ciała ludzkie, dzisiaj jeszcze pokazują tam narzędzia tortur, starannie przechowywane: kocioł, piec, dyby, kajdany, ciemnice, nawet stare szkielety; niczego tam nie brak.
W tej to wieży, zbudowanej przez Klemensa V, zamknięto owych osiemdziesięciu więźniów.
A skoro ich już w wieży Trouillas zamknięto, powstał kłopot.
Przez kogo kazać ich osądzić?
Tylko trybunały papieskie były trybunałami legalnymi.
Kazać zabić tych nieszczęśliwych, jak zabito Lescuyera?
Powiedzieliśmy, że jedna trzecia a może i połowa z tych więźniów nietylko nie brała udziału w morderstwie, ale nawet nie przestąpiła progu kościoła.
Kazać ich zabić! Ta rzeź poszłaby na rachunek prześladowań.
Trybunał, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych: był tam pisarz, nazwiskiem Raphael, prezes, nawpół Włoch, napoły Francuz, mówca w narzeczu ludowem, nazwany Barbe Savournin de la Roua; następnie trzech czy czterech nędzarzy; piekarz, rzeźnik; nazwiska ich zatraciły się zupełnie.
Ludzie ci wrzeszczeli:
— Trzeba ich zabić wszystkich; gdyby jeden z nich ocalał, służyłby za świadka.
Ale, jak powiedzieliśmy, brakło zabójców.
Było zaledwie pod ręką dwudziestu ludzi na dziedzińcu, a wszyscy z drobnego mieszczaństwa w Awinionie: perukarz, szewc damski, tandeciarz, mularz, stolarz; wszystko to zaledwie uzbrojone, ten w szablę, ów w bagnet, tamten znów w drąg żelazny, inny w szczapę drzewa, stwardniałego w ogniu.
A wszystkich tych ludzi ochłodził drobny deszcz październikowy.
Trudno z nich było uczynić morderców.
Tak! ale czyż jest co trudnego dla szatana?
W wypadkach podobnych bywają godziny, kiedy wydaje się, że Bóg opuszcza ludzi.
Wówczas przychodzi kolej na szatana.
I na ten dziedziniec zimny i błotnisty wkroczył szatan we własnej osobie.
Przybrał pozór, postać, oblicze pewnego aptekarza, miejscowego, nazwiskiem Mendes; ustawił stół, oświetlony dwiema latarniami; na tym stole złożył szklanki, konewki, dzbanki, butelki.
Jaki piekielny napój zawierały te naczynia tajenapoju tego jest wszakże dobrze znany.
Wszystkich tych, którzy pili ów trunek szatański, ogarnął nagle szał gorączkowy, żądza krwi i mordu.
Zaledwie wskazano im drzwi, wtargnęli do więzienia.
Rzeź trwała przez całą noc: przez noc całą krzyki, jęki, chrapanie przedśmiertne rozlegały się wśród ciemności.
Zabijano wszystkich, wszystkich zarzynano, mężczyzn i kobiety; trwało to długo: zabójcy, jak powiedzieliśmy, byli pijani i źle uzbrojeni.
Wszelako uporali się.
Wśród zabójców dziecko zwracało uwagę zwierzęcą jkrutnością, nienasyconem pragnieniem krwi.
Był to syn Lescuyera.
Zabijał i zabijał; chełpił się, że sam, swoją ręką dziecięcą, zabił dziesięciu mężczyzn i cztery kobiety.
— Przecież mogę zabijać, ile zechcę — mówił. — Nie mam lat piętnastu, nic mi za to nie będzie.
W miarę, jak zabijali, zrzucali umarłych i ranionych z wieży Trouillas, a ci spadali z wysokości stóp sześćdziesięciu; najpierw zrzucano mężczyzn, a potem kobiety. Mordercy musieli mieć czas na gwałcenie trupów tych, które były młode i ładne.
O godzinie dziewiątej rano, po dwunastogodzinnej rzezi, głos z głębi grobowca tego wrzeszczał:
— Litości! przyjdźcie mnie dobić, nie mogę umrzeć.
Puszkarz Bouffier pochylił się nad otworem i spojrzał; inni nie śmieli.
— Kto to krzyczy? — spytali.
— To Lami — odparł Bouffier.
A potem, gdy wszedł między innych:
— I cóż — pytali — co widziałeś w głębi?
— Groch z kapustą — odparł: — mężczyźni i kodo wyboru — jedną do Nimes, drugą do Carpentras, trzebiety, księża i ładne dziewczęta. Zdychać ze śmiechu, mówię wam.
„Człowiek jest stanowczo szpetną liszką!...“ powiedział hrabia de Monte-Cristo do pana de Villeforta.
A więc do tego miasta jeszcze okrwawionego, jeszcze rozgorączkowanego, jeszcze wzruszonego ostatniemi rzeziami, wprowadzimy dwie główne osoby naszej opowieści.