<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Zasłuchani, siedzieliśmy każdy na swojem miejscu i nie taję się, że spowiedź książęcego ducha większe na mnie zrobiła wrażenie, niż wyznania żebraka... Towarzysze moi mniej może uczuli ją i zrozumieli odemnie, ale i na nich ten śpiew cichy, żalu pełen, boleścią przejęty wywarł wpływ widoczny... Pan Henryk zadumał się głęboko, panna Celestyna wzdychała, pani podkomorzyna choć spoglądała na stolik z herbatą, kiwała głową bardzo czule. Nieklaszewiczowi rumieniec wystąpił na jedną połowę twarzy, a podkomorzy to ramionami ruszył, to gębą wykręcał nie śmiejąc się odezwać. Z za drzwi drugiego pokoju zdumiona twarz subretki występowała pełniejsza ciekawości, rozdrażnienia, podziwu, niż rozczulenia i współczucia.
Co do mnie, przyznam żem udawał obojętnego, ale z nałogu tylko; przywykły kryć się ze wszelkim objawem uczucia, które w biednym pisarzu uchodzi za komedję lub targowanie oryginalności, nie pokazywałem po sobie, ile mnie obeszły cierpienia nieszczęśliwego ducha, tak blisko spokrewnionego ze mną, nie krwią... nie mam bowiem szczęścia należeć do żadnej rodziny książęcej, ale powołaniem.
Wymogłem nawet na sobie, żem poszedł do okna niby przechodzącej już przypatrzeć się burzy... Wieczór był malowniczo piękny... jedna strona niebios jeszcze okryta siwym, błyskawicami poszarpanym obłokiem, druga wśród jaskrawo oświeconych chmur już jaśniała słońcem zachodzącem wśród najdziwniej ubarwionego nieba... Tęcza, lazurowe i śnieżyste pola... wszystko tam było razem, aż do zielonych dymów najrzadszych w powietrzu, aż do purpury, do złota i nieopisanych świetności, które Bóg stwarza na podziw ludziom, a na które ludzie patrzeć nie chcą.
Przyszło mi to właśnie na myśl patrząc przez okno na ten horyzont tak przystrojony, ile tak piękności gaśnie niepostrzeżonych, za które nikt uwielbieniem, modlitwą, spojrzeniem nie podziękuje, w chwili nawet gdy pierś wzdycha tęskna za czemś niepochwyconem i pragnie pokarmu. A! karmim bo się jak Chińczycy jedzący robaki, ślimaki, węże, psy, koty i gniazda jaskółek, szukając strawy dziwnej byle nowej, a odpychając zdrową którą nam sam Bóg przygotowuje. Biegniemy za niepochwyconem, a gardzim tem co pod nogami leży. Ileżto rozkoszy traci człowiek w życiu przez zły kierunek wyobraźni, umysłu, przez serca zepsucie, gdy tyle ich omija świętych, prostych i każdemu dostępnych.
Tak dumałem naprzeciw okna, myśląc już kazać konie zaprzęgać, gdy pani podkomorzyna podała mi rękę do herbaty już w drugim pokoju dla nas nalanej, około której ze skromną a figlarną minką stała pod czarny fartuszek ręce założywszy gosposia podkomorzego.
Poszliśmy wszyscy, nawet Nieklaszewicz któremu najtrudniej było ręce od stolika oderwać, bo był prawie wrósł weń, a twarz jego dziwnie wywrócona i rozpłomieniona dowodziła, że nie był nieczułym słuchaczem ciekawych spowiedzi, które pan Henryk tak żarliwie wywoływał.
Milczeliśmy dosyć długo mięszając herbatę w filiżankach niegdyś herbowych, a dziś pootłukanych i wytartych tak, że na niektórych tylko pawi ogon i część dewizy familijnej dostrzegać się dawały. Godło to niesłychanie zagadkowe składało się z jednego tylko wyrazu który tłumaczyła zapewne jakaś legenda średniowieczna... Z kolei zbierając litery po wszystkich filiżankach, wyczytałem:

NUNQUAM.

Słudzy to wykładali jakem się później dowiedział, Niuńka i stosowali do podkomorzego który władzę i majątek skutkiem niuńkowstwa swego abdykować musiał.
— Wiesz waćpau dobrodziej, rzekł stary fanfaron po chwili z pod oka poglądając na Henryka... to prawdziwy cud te gadające stoliki... gdybym nie widział, nie słyszał i nie znudził się, tobym na honor, ma foi nie uwierzył.
— Ale jakże się można było znudzić? zapytał Henryk oburzony.
— Najprostszym sposobem! Co mnie obchodzi proszę cię, jakiś tam chronolog, niedowarzony poeta, który jednę tylko odę pamiętną wyśpiewał, jakaś tam jejmość, jakiś żebrak i poroniony artysta...
— Jakto, papa nie uczuł dramatyczności jego wyznań? przerwała panna Celestyna naczytana francuzkiemi romansami, mnie to poruszyło do głębi.
— O! to też moja duszko, zawołała podkomorzyna zaledwie mówić mogąc, tak pełne miała usta sucharka, tobie o poruszenie nietrudno! ciebie ten sentymentalizm zabije!.
— Nie ona temu winna, wystąpił w obronie brat... wszyscyśmy tacy w teraźniejszym wieku...
— I dobrze wam z tem! zawołała podkomorzyna... wszyscyście do niczego, co się zowie do niczego; nudzi zabawa, ludzie, wy sami siebie, życie, miłość, i nie wiedzieć co z wami zrobić.
Pan Henryk uczuł się w obowiązku ten fenomen filozoficznie ułożyć.
— Ale bo, rzekł, kochana mamo, ludzie są inni, świat się jeszcze do ich potrzeb nie zastosował, jest ta chwila przejścia.
— A to niechże przechodzi! zawołała doń żywo podkomorzyna, od czasu jak o przejściu słyszę, jużby powinno być daleko.
— Cierpliwości, kochana mamo, uśmiechnął się pan Henryk.
— Daj mi pokój, ja już nowego porządku rzeczy pewnie nie zobaczę, i to mi wszystko jedno.
Syn był tak grzeczny, że dłużej matki nawracać nie chciał, ruszał ramionami, kiwnął głową i wziął się żywo do herbaty.
— No, bądź co bądź, dodał podkomorzy, a możemy się pochwalić, że dzisiejszy eksperyment nieźle się nam udał!
— Nieźle, excusez du peu! a to cud, ni mniej ni więcej!
— Cud! powtórzyli wszyscy, prócz Nieklaszewicza który nos i usta do filiżanki schował żeby się nie odzywać.
— Cud który jeszcze się powinien powtórzyć, żeby nam dwa duchy ostatnie żywoty swoje opowiedziały.
— A broń Boże to będą znowu jacy nieszczęśliwi artyści, albo co gorzej filozofowie... i do tego gaduły... to gotowe się Bóg wie jak długo pociągnąć! zawołał przestraszony podkomorzy...
— Przecież papie uprzykrzonemi gośćmi nie jesteśmy! rzekł Henryk.
Podkomorzy spojrzał na subretkę, ale gorąco przeciw niegościnności zaprotestował.
— Jeślim powiedział to nie dlatego pewnie żeby tych miłych gości się pozbyć... na Boga, ma foi, dawno ich w Monplaisir nie miałem... ale znużeni być musicie...
— Ja tyłkom rozłakomiony! zawołał syn.
— Ja podzielam uczucie Henryka! szepnęła panna Celestyna — nie codzień się trafi zajrzeć na tamten świat drugi.
— Przyznam się, przerwał podkomorzy, że też dotąd nie wieleśmy się o nim dowiedzieli.
— Ba, rzekł Henryk, poczekajcież państwo, możemy w końcu duchów spytać o co się nam podoba, kazać im prorokować przyszłość, zgadywać tajemnice...
— Doprawdy! toby było zajmujące!
— Kończmy tylko herbatę! naglił Koryfeusz...
— Ale zmiłuj się, odezwała się matka, druga filiżanka...
— Henryko! nalewaj, a prędko!!
— Tylko zmiłuj się Henryku, dodała schylając się ku niemu siostra, sam sobie nie przywłaszcz wyroczni, pozwól i nam z niej korzystać.
— Koleją! wszyscy! zaczynając od dam! zawołał pan Henryk..
— Ja moję kolej odstępuję komu się podoba, odezwała się podkomorzyna, a nawet siedzenie przy stoliku odstąpiłabym Henryce...
Gosposia się zaczerwieniła, syn oburzył.
— Kochana mamo... toby mogło wszystkie szyki pomięszać, inne warunki i inne działania i stolik gotówby przestać mówić... a jeszcze mamy dwa duchy...
— Jeszcze dwa duchy! mnie się zdawało że już jeden tylko! ziewnęła podkomorzyna...
— Dwa! liczę dobrze... w klajstrze jeden, w bronziku drugi siedzi...
Gdy to mówiono, herbata się skończyła, a Nieklaszewicz pierwszy otwarłszy usta, ukłoniwszy się nisko, wyniósł do pokoju w którym stał stoliczek i zasiadł na swojem miejscu; za nim pogonił pan Henryk, poszła panna Celestyna, jam się także wysunął, a nareszcie z westchnieniem jak do ciężkiej pańszczyzny dała się ściągnąć i podkomorzyna.
Gospodarz na chwilkę szepcząc coś, może o wieczerzy Henrjecie, przyzostał trochę, ale i on wkrótce się we drzwiach ukazał.
Niecierpliwy pan Henryk już był w pozycji, którą Nieklaszewicz jeszcze przed nim zajął i wnet poczęło się tajemnicze działanie.
Ale po herbacie szło ciężej jakoś i powolnie, w milczeniu oczekiwaliśmy głosu nastrojeni do niego ostatniemi wyznaniami książęcego ducha, gdy stolik się zakołysał, podkomorzy zżymnął ramionami, jakby już z tego źle rokował o przyszłej spowiedzi, ja nieco się zbliżyłem.
— Kto jesteś duchu? zawołał pospiesznie pan Henryk.
— Filipek, proszę Jaśnie Wielmożnego pana!
Na te słowa bardzo wyraźnie wesołym dość głosem wymówione, wszyscy osłupieli, z drugiego pokoju nadbiegła piękna subretka, a podkomorzy przyskoczył do stolica, wołając:
— Co? co?
— Filipek do usług Jaśnie Wielmożnego pana, powtórzył głos raz drugi.
— Co u kata? albożeś umarł? zapytał sam gospodarz.
— A! umarłem! proszę Jaśnie Wielmożnego pana! już musi być temu dawno, bo mi tu w tej dziurze wiekiem się wydaje pokutowanie.
— Gdzież siedzisz?
— W klajstrze!
— Otóż się popadł! rozśmiał się pan Henryk, ale opowiedzno jak to się stało?
— Zaraz, proszę Jaśnie Wielmożnego pana, bo też i rad jestem, że się odezwać mogę, takem się już wymilczał... Jaśnie Wielmożni państwo mnie znali przecie, że nie byłem złym człowiekiem... jak Boga kocham, nie gorszym od drugich, a ot przyszło tak okrutnie się męczyć!
— Ale bośmy waści dawno z oczów stracili, odezwał się stary, rozpowiedzno porządnie, jakie cię tu licho zepchnęło...
— Ot! szczęście, proszę pana, odpowiedział Filipek... Państwo mnie przecie pamiętają, nie było człowieka, żeby mu się tak wiodło jak mnie. Pan Bóg mi się dał urodzić szlachecko to prawda, ale tyle też wszystkiego: przyszedłem na świat goły jak palec, sierota, bez opieki i powinienem był zginąć... ale dolę miałem osobliwszą. Już to państwu wiadomo, że z kuchty u Jaśnie Wielmożnego podkomorzego, żem się aplikował...
— Do rądlów... poszepnął ktoś...
— Do książek i do usługi, mówił duch, przyszedłem do kredensu, wyrosłem z popychadła na lokaja, na kamerdynera, na pisarza prowentowego i na ładnego wcale chłopca. A także jakoś byłem śmiały, że głowa mi się zawracała od nadziei, wysoko patrzałem bardzo... to mnie zgubiło.
— Jakto, zgubiło? zapytał podkomorzy.
— A oto niechno J. W. pan posłucha jak to było; żeby mi się nie tak wiodło, nie byłbym sobie tyle grzechów nazbierał... Zostawszy prowentowym pisarzem z kuchty, a mając za nadrą papiery szlacheckie, zdawało mi się, że powinienem zostać najmniej komisarzem, i porzuciwszy dom państwa, poszedłem naprzód na ekonoma. Domyślałem się także, żem się powinien bogato ożenić, i tak wszystko com tylko zamarzył, do joty mi się spełniło. Naprzód dostała mi się ekonomja, a! jaka! folwark wyborny, dziedzic o sześćdziesiąt mil, mój poprzednik tak kradł, że choć i ja niczegom się żywił, jeszcze za ekstra uczciwego mogłem uchodzić, słowem złote jabłko! sprawiłem sobie najdyczankę, cztery siwe konie, kapelusz, przyjąłem służącego, ubrałem furmana, nauczyłem się grać w preferansa i chłopom pod karą najsroższą przykazałem się nazywać panem rządcą.
Tymczasem rzuciłem okiem po okolicy, czy gdzie panienki nie napatrzę; a tuż pod bokiem siedziała jakby się dla mnie urodziła... Byłato córka dzierżawcy, który na starość kupił sobie trzech chłopków, gospodarzył i zmarłszy jedynaczkę z matką zostawił... Choć część ta była wcale nie zła, ale kobiecięta rady sobie dać nie mogły, zadłużyły się, żydzi opadli, Abraham stał się plenipotentem i kiedym pierwszy raz przyjechał, już nad niemi administracja wisiała... Panna była śliczna jak lalka, gospodyni co się zowie, imię piękne, speranda sukcesji po wuju, który mógł lada dzień umrzeć i całą wieś zostawić, bo już na astmę zapadł... a kawalera ani jednego. Ja tedy w konkury, a naprzód niedoimkę z kieszeni zapłaciłem i od administracji uwolniłem cząstkę, potem nuż się przysiadać; nawet trochę kłamałem przed niemi, że niby coś naksztalt dzierżawy trzymam... Kobietom gwałtem potrzeba było opiekuna, oświadczyłem się, przyjęto, przyśpieszam ślub, żenię się...
— E he! pomyślałem sobie zaraz, kiedy tobie Filipku idzie tak jak po maśle, tylko zażądasz, to i jest, bądźże serce śmielszy i nie kontentuj się lada czem. Tak też zrobiłem, i najtyczankę sprzedawszy, koczyk sprawuję, lokaja przyjąłem, i całąm gębą pan. A cóż proszę JW. pana, w pokojach napatrzyłem się jak panowie chodzą, siadają, jedzą, mówią i milczą, tom małpować potrafił, nawet siud tud i francuzczyzna mi się odbijała... Z daleka ani by mnie kto poznał, żem rądle czyścił... W pół roku po ożenieniu, buch, wuj umiera, i sukcesja sama do rąk idzie... E! tu już żartu nie ma, kiedy pan to pan! Słuchajno Filipku kochanie, mówię sobie, nazwę cię czterema literami, jeśli nie pójdziesz daleko... widocznie ci się dola śmieje, a no śmiało!...
Zadarłszy tedy nosa ruszam; a żonę miałem potulną jak gąskę, poczciwą, łagodną, i jeszcze gdyby nie to, że ciągle stękała, wyśmienitą. Ale miała ten jeden defekt, że co chwila wołała: nieszczęście! i lamentowała nieznośnie choć nie było czego. Żonie choć nie grała, sprawiłem fortepian, kocz, pięć koni, liberję. Dom wystrychnąłem z pańska i niktby mnie ze starych kolegów nie poznał. Jedno mnie jadło tylko, bywało, to, że jak wspomnę na kuchnię, rądel i pochodzenie, kwaśno i straszno, żeby mi tem kto w oczy nie rzucił. Nie miałem odwagi i sam się do tego przyznać, bo przed żoną taką sobie ułożyłem historję, że się ani domyślała mojej kreacji. Takem pana udawał, mogę się pochwalić, że i prawdziwych zwodziłem; ale trochę sprytu, czy to tak trudno! A jednak długo bardzo ze snu się budząc, to zamyśliwszy się, zrywałem się czasem mając na ustach:
— Co pan każe... Szczęściem nigdy mi się dotąd nie wyrwało.
Od tego wszystkiego głowa coraz się więcej zawracać zaczęła, i trochem się zrobił ostry dla ludzi... trochę ciężki dla żony, trochę przykry dla teszczy.
Tymczasem wszystko szło, szło, kleiło się jak z płatka: lata urodzajne, zapasy wzięliśmy wielkie, kapitaliku trochę, owych trzech chłopów sprzedałem i drugą wioskę kupiłem na swoje imię. Byłem wcale bogatym człowiekiem i w miarę jak w kieszeni przybywało, takem się zmienił, że sam nie poznałem siebie.
A taki jak kto głośno krzyknie, lub drzwiami stuknie, zawsze to nieszczęśliwe:
— Słucham JW. pana! na myśli. Gniewałem się na siebie i rady na to nie było.
Ale trochę się zebrawszy na odwagę, i z Jaśnie Wielmożnemi buszowałem sobie, a że byłem gościnny, grzeczny i pieniądze się mnie trzymały, wszędzie wstęp miałem i poszanowanie.
W lat pięć zdarzyło się nabycie za bezcen, interes złoty, kupiłem trzecią wioskę.
— Co ty pleciesz, Filipku? zawołał podkomorzy.
— A! jak pana dobrodzieja szanuję prawda, rzekł duch, trzecią wioskę, dwieście dusz i w jakiej ziemi! Stałem się całą gębą panem, to też i przystąpić już do mnie było trudno! Zacząłem myśleć o marszałkowstwie lub deputacji.
— Kto? ty! ruszył ramionami podkomorzy.
— Ja! ja! JW. panie! a co to święci garnki lepią, czy tobym ja marszałkiem być nie potrafił? wolałbym służyć powiatowi całemu, niż jak dawniej z przeproszeniem, jednemu JW. panu! Wiedziałem, że ze mnie kontenci nie będą, ale i tom wiedział, że mnie drugi raz wybiorą, bo nie każdemu chce się urzędować, tracić, w domu nie siedzieć i obiady dawać... a krzyki znosić. Na pierwsze wybory pojechałem z kuchnią.
— I z kuchcikiem! rzeki podkomorzy pocichu.
— Dałem obiad, mówił Filipek, postawiłem pięćdziesiąt butelek szampana, popiliśmy się do serdeczności, wycałowali nadzwyczajnie, jeden omackiem wracając odemnie nogę złamał, drugi głowę przy świecy osmalił cygaro zapalając, a ja zostałem wybrany marszałkiem...
— I byłeś nim? zawołał podkomorzy.
— Przez sześć lat, JW. panie! odparł Filipek, a takim marszałkiem, że jeszcze mnie dziś wspominają....
— To nie sztuka, zagadnął podkomorzy, każdego wspominają byle go niestało.
— Może być JW. panie, ale ja taki byłem co się zowie dobrym urzędnikiem, jeść i pić dawałem suto, kłaniałem się, całowałem, ściskałem, pochlebiałem i chociem nic zresztą nie robił, bo sekretarz mnie wyręczał, byłem ulubieńcem powiatu... Dalibóg na wszystko najwięcej tak sprytu potrzeba, a resztę wmówić można ludziom począwszy od poczciwości, aż do rozumu. Jedna rzecz tylko, przyznam się męczyła mnie i życie całe i szczególniej w czasie urzędowania mojego: bagatel, wstyd powiedzieć, ale tak przykra jak zmora.. Bywało ktokolwiek w domu czegokolwiek zawoła, zawsze mam ochotę zerwać się i odpowiedzieć:
— Słucham jaśnie panie!
Musiałem się kąsać za język ustawicznie, żeby się nie wyrwać ze starą służbistością moją; a jak mnie to męczyło, wypowiedzieć trudno. Jużem był nabrał i miny i fantazji pańskiej i rozpierałem się po krzesłach i kanapach, czasem nawet z nogami, a byle kto krzyknął, podaj wody! lub co podobnego, wiecznie miałem na języku to utrapione:
— Słucham jaśnie panie!
Jeszcze mnie to gorzej niepokoić zaczęło, gdy mnie raz żona spytała, dlaczego przez sen odzywam się co kilka minut:
— Słucham jaśnie panie!
Rozśmiałem się z tego, ale mi to gorzko przełknąć było.
Wszystkoby to jakoś może było się połatało, gdyby nie przykra okoliczność, która mnie pozbawiła życia, jedyne nieszczęście jakiego doznałem, ale straszliwe.
Byłem panem kilku wiosek, marszałkiem powiatu, ulubieńcem współobywateli i osobą ze wszech miar poważną, nieprzyjaciół tak prawie jak nie miałem; utyłem, wyokrąglałem i błogo uśmiechałem się do przyszłości niekiedy umyślnie spoglądając w nizinę z której wyszedłem, a nawet coraz rzadziej, słucham jaśnie panie, nawijało mi się na usta, gdy licho mi naniosło szerepetkę, człowieczynę, włóczęgę, który mnie do grobu doprowadził. Oj! nie ma najmniejszego robaka, któregoby się bać nie było potrzeba, im mniejsze, to tem gorzej kąsa.
Jeszczem urzędował, gdy przyszło mi za niedoimki nagromadzone przez nie wiem wiele lat, wziąć w administrację kawałek wiosczyny niejakiego Wałdaj’a. Długi, dłużki, rekrutowe, podatki, i różne tego rodzaju należności przechodziły wartość części, która za nie odpowiadać miała. Gdy przyszło podpisywać rozkaz wzięcia w administrację, sekretarz mój zrobił mi kilka uwag i szepnął, że Wałdaj był bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Widzi pan marszałek, rzekł, że od lat dziesięciu należało mu zabrać wioskę a jednak nikt się na to nie odważył...
— No! to ja się odważę, zawołałem w uniesieniu.
— Ale JW. marszałek będzie miał nieprzyjemność.
— Co mi tam! widzisz waćpan, że to nieuchronne, zwlekać niepodobna...
— Ale Wałdaj wyzwie...
— Nikt się nie pojedynkuje za to co robi w życiu publicznem...
Ucieraliśmy się trochę z sekretarzem, ale on widząc, że mnie nie przekona, bo mnie licho jakieś niosło na tę skałę o którą się rozbić miałem, zamilkł, jam podpisał papier i zapomniałem o tem szczęśliwie.
W kilka dni, jeden, drugi, trzeci, przychodzą do mnie z zapytaniem, czy to prawda, żem część Wałdaja poddał administracji; ten i ów, dziwują się odwadze, aż i ja sam uczułem, żem nie znając człowieka, trochę się pospieszył, zacząłem o niego rozpytywać i po trochu dowiedziałem się co był za jeden; z dependenta przy sławnym mecenasie T.... sam później plenipotent kilku drobnej szlachty, gracz, opiwosz, pojedynkowicz, zresztą człek szerokiej gęby ważył się na wszystko — ot, jak mi odmalowano Wałdaj’a. Cały powiat miał go z pozwoleniem za łajdaka, ale się go bano jak rozbójniku, bo komuś tam na rynku plecy kijem przekroił, drugiemu pięć palców na policzku wycisnął, do trzeciego był strzelił i choć chybił, ale nastraszył śmiertelnie, tak, że owa zwierzyna chorowała lat dwa potem; oprócz tego regularnie miewał najmniej jednę awanturę każdych kontraktów lubieńskich, i co rok odsiadywał gdzieś grzechy...
Koniec końców gdy administrację przyszło komuś oddać, nikt jej za nic przyjąć nie chciał, i ten tem, ten owem wymówili się, aż dopiero osobisty nieprzyjaciel Wałdaja, niejaki Karpuńko ekskapitan, który już miał kilka spotkań z nim i różnego w nich doświadczył szczęścia, podjął się administrować. — Byłem tak nierozważny, że w niedostatku innego, Karpuńkowi oddałem administracją.
W tydzień pan Wałdaj, który jeździł gdzieś na jarmark Berdyczowski i leżał w drodze dwa tygodnie bo go wracając konie potłukły, zjawił się u mnie obwiązany, bo miał jeszcze na twarzy ślady ostatniego przypadku. Ogromny, barczysty, bakembardy czarne, wąs za ucho, ręce pod boki, mina zamaszysta. Zimno mi się trochę zrobiło, gdy mnie za rękę wziąwszy ścisnął ją w swojej łapie niedźwiedziej.
— A co to? słyszę JW. pan moję wioseczkę kazał oddać w administrację?
— Ale bo pan nikomu nie płaci?
— Nie płacę! ale mam pignus responsionis, co u kata! nie płacę dziś, to zapłacę jutro...
— Tyle lat.. zresztą, nie ja, ale prawo to rozporządza.
— E! gadaj pan sobie zdrów panie marszałku... to robota Karpuńki! ja się na tem znam... krótko mówiąc, czy panu spokój nie miły?!
— Jakto? zawołałem, pan śmiesz grozić urzędnikowi?
— Co tam, urzędnikowi! dziś urzędnik, a jutro taki obywatel jak i ja, a może gorszy... Pan chce wojny ze mną?
— Ja do pana nic nie mam, tu idzie o wioskę nie o pana!
— Tere fere! pogadaj wyraźnie panie marszałku! zawołał Wałdaj, uwolnisz od administracji, czy nie?
— Zapłać pan niedoimkę!
— Zapłać pan za mnie! ja to panu oddam jak będę miał... hę? nie?!
Ruszyłem ramionami.
— Nie uwolnisz pan z pod administracji?
— Nie mogę.
— No! to bywajże zdrów pisaj do mnie na Berdyczew i trzymaj się dobrze, bo ci takiej kaszy nawarzę, że się nią udławisz!
To mówiąc, włożył czapkę na głowę, odwrócił się, drzwiami trzasnął i wyszedł. Złość mnie wielka chwyciła, ale i strach niemały, byłbym się zawrócił z lichem, tylko wstyd już się cofnąć. Ludzie patrzą... wioska poszła w administrację, a Wałdaj’a ani słychu.
Strachy na lachy, myślę sobie, nic z tego nie będzie... Tydzień, dwa, trzy, cztery... a tu i wybory się zbliżają, a do powiatowego miasteczka zwołują na rugi przedsejmikowe. Jużem był o Wałdaj’u zapomniał zupełnie, gdy właśnie przy największem zgromadzeniu szlachty u mnie, gdzie powiat był caluteńki, Wałdaj wchodzi z miną buńczuczną.
— A co, panie sekretarzu, woła nie obracając się do mnie, i mnie tam połóżcie na liście wotujących, choć wioskęście mi zabrali cha! cha! wylezie wam bokiem ta administracja!
To mówiąc chwycił pierwsze krzesło z brzegu, siadł i rozparł się szeroko, dobył z kieszeni cygara, zapalił, spojrzał na mnie z ukosa i kiedy nie krzyknie na całą gębę:
— Filipek! szklankę wody!
Trzymałem się nogami i rękami krzesła, ale nie wiem co, jakaś siła djabelska rzuciła mną do góry, porwałem się i mimowoli z ust mi się wyrwało to przeklęte:
— Słucham jaśnie panie! które mnie lat tyle dusiło.
Powiat osłupiał, a z osłupienia wyszedł homerycznym śmiechem; nic nie wiem co się potem stało, bom omdlał, zachorował, odzyskał trochę przytomności na łożu śmiertelnem i ocknął się dopiero na drugim świecie.
Tu już począłem się rachować z mojem sumieniem i nie zdało mi się żebym miał wielkie powody obawy, bo chociaż wiodło mi się dobrze i nażyłem się na świecie, ale ciężkich występków nie popełniłem, a myślałem że śmierć moja powinna była za wszystko zapłacić.
Ale nie było co gadać, marsz, marsz, musiałem iść do porachunku...
— Ha! myślę sobie... niech już tam drobne rzeczy wszystkie spisują... a wielkich tak dalece na sumieniu nie mam.
Postałem trochę, przychodzi kolej na mnie, kiedy ja patrzę, aż tu wszystko nawet z moich ekonomskich czasów regestra in originali, wyciągają... A do licha! Aż mi się źle zrobiło, najdrobniejsza grzeszki, omyłki, nawet jednę kurę którąm był wziął u wdowy nie wiem za co, za czasów ekonomowania, i tę mi policzyli. A ta kura tak była urosła, że stała za dobrego wołu!
Tłumaczyć się nie dają! jak poczęli mi gatunkować: grzechy kuchty, potem grzechy lokaja, pisarza, ekonoma, dziedzica, męża, ojca, urzędnika, jak się to poczęło sypać a sypać, dopierom się opatrzył, że nie żart. Wszystko tam było! wszystko niestety! Kłamstwa jak suszone grzyby powiązane na wianki, chętki różne wielkie i małe choć niespełnione, uczynki i uczyneczki, cudze łzy, których się nie wiem skąd pełen gąsior nazbierał: słowem na jednej szali aż przez wierzch, na drugiej na dnie tylko odrobinka i to taka skromna, że ledwie ją było widać.
Świerzbiał mnie język rozmówić się, przekonywać, ale na mnie ani zważano, a jeden z duchów poradził mi, żebym sobie sprawy nie pogorszał, grzesząc po śmierci.
— Biedna duszyczko, rzekł, wiele ci przebaczono, bo na szali złożyliśmy wychowanie twoje i lata sieroce i głupotę, i pracę nawet choć bez celu uczciwszego, ale zawsze pracę... i każdy ułomek myśli dobrej, co ci przez głowę przeleciał... i każde serca drgnienie... Żałuj i ukorz się, a dusza twoja lżejszą się stanie, bo ją uczucie dumy ziemskiej i oporu pogrąża coraz głębiej w ciemności.... Wieki przed tobą na pokutę, poprawę, oczyszczenie...
Ot jak dostałem się do stolika z terminem nieokreślonym, dopóki w nim karuku nie stanie całkiem, a póty póki choć odrobinka drzewa trzymać się będzie i ja w niej siedzieć muszę... To mnie tylko pociesza, że codzień rano i codzień wieczorem, błyska mi przed oczyma modlitwa żony, która przelatuje ciemności i zwiastuje mi, że tam o mnie na ziemi ktoś pamięta...
Filipek westchnął i umilkł.
— A to zabawna historja! rozśmiał się podkomorzy, dalipan zabawna! Ale gdzież! ktoby się to spodziewał. Filipek! prawda, że to było roztropne, żwawe i szczęśliwe, aż do marszałkowstwa się posunął! Pamiętasz go podkomorzyno?
— Jakże nie! niczego był chłopak.... tylko tłukł w kredensie niezmiernie... pamiętam, pamiętam, nos miał trochę zadarty... No! proszę, ale czy on tylko nie kłamie?
— Mamo kochana, duchy kłamać nie mogą.
Podkomorzyna pokręciła głową z niedowierzaniem jakiemś, ale przywykła ulegać synowi, umilkła...
Spowiedź ta zresztą prócz ruszań ramionami gospodarza, które się kilkakroć powtórzyły, nie wywołała żadnych uwag więcej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.