<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Długo milczał stolik; nareszcie znudzony Henryk począł już głową kręcić i nie wytrzymał a sam się odezwał:
— Ciekawa rzecz, kto tu teraz wystąpi: ćwieczek, bronz, czy karuk, bo jeszcze pozostały trzy duchy uwięzione w tych trzech podobno stoliczka częściach...
W tem, gdy słów tych domawiał, dał się słyszeć nie głos jak przedtem cichy i niewyraźny w początku, ale żywo i szparko nucona piosenka.
Zdziwiło to niezmiernie wszystkich, piosnka z drugiego świata! nastawili ucha. ale ja com ją także słyszał i trochę pamiętam, mogę zaręczyć, że w niej nic nie było osobliwego; ułożona była bardzo umiejętnie, może nadto uczono, pełna figlów, nie brakło jej natchnienia, ale nie miała tej prostoty, tej rzeźwości pomysłu, tego rzutu, który w muzyce jest oznaką, że ona poszła wprost z duszy...
Temat był dosyć szczęśliwy, ale jak go wziął nieznany śpiewak w obroty, jak począł nim wykręcać, stroić go, ubierać, przerabiać, choć dał dowód niepospolitej biegłości, choć zadziwił, nie poruszył mnie wcale... Piosnka ta nad którą wszyscyśmy stół otoczyli, a nawet Henryka z drugiego pokoju na próg wybiegła, trwała do zdziwienia długo, długo, przechodziła różne stopnie rozwoju, wreszcie żywem stretto zakończona, wedle wszelkich reguł obrobiona, zamknęła się dla oryginalności może konając na dominancie...
I już się poczynała z innego wcale tonu druga w tempie smutnem i powolniejszem, gdy pan Henryk po trosze zniecierpliwiony, zawołał:
— Ale któż jesteś duchu muzyku? i gdzie ci pokutować przypadło!
— A! kto jestem? zaśpiewał recitativem artysta, gdyż nie wątpiliśmy już o jego kwalifikacji... ciekawiście? doprawdy! Nieszczęśliwy! bardzo nieszczęśliwy pokutnik! Siedzę w ćwieczku!
I tak mi zimno, i tak mi ciasno! i tak mi ciemno, i tak mi smutno!
Ja com po dwakroć z duszą artysty przeszedł się po drodze życia, drodze piękna, dźwięku, formy, barwy i harmonji!
— Takżeś zgrzeszył straszliwie, spytał Henryk, że na srogą skazany jesteś pokutę?...
— Zgrzeszyłem! czuję to dziś! musiałem zgrzeszyć, bo sąd ostatni niemylny, ale i kara niedługa... już się przedemną horyzont rozjaśnia, co chwila mniej grube ciemności mnie otaczają, świta powoli, świta, i we mgłach poranku nieśmiertelności widzę już zarysowujące się kształty niebios, do których tęskni moja dusza... Niekiedy pieśń cudna, z daleka z falą powietrzną przypłynie do mego ucha... wyzwolenie się zbliża... Aleście chcieli powieści mojego życia? Słuchajcie... Nie był to żywot pospolity i codzienny, grzechy moje nie były grzechami wielu... Nie wiem czy w was znajdę pojęcie i współczucie.
Dawno już temu, dawno, przyszedłem na świat w ubogim domku, pod strzechą słomianą, na posłaniu ciężkiej rzeczywistości, wśród dokuczliwych jej uścisków, chłodnym jej obwiany oddechem... dzieciństwa mojego nie pomnę, lecz gdym oczy, myśli, otworzył, świat na mnie dziwne robił wrażenie... serce mi biło, oczy drgały, pierś gorączką wzniesiona podnosiła się uczuciem podziwu, uwielbienia, niepokoju i jakiejś potrzeby czynu, których naówczas zrozumieć jeszcze nie mógłem.
Pamiętam tylko, żem strugał z patyków posążki, żem powtarzał zasłyszane śpiewy, żem wszelki papier zarzucał nieforemnemi postaciami rojącemi się po mózgu, którym ręka niewprawna sprostać nie mogła. Obojętne mi było wszystko co nie było piękne, co nie mówiło wprost do duszy jedynym jej znanym językiem... nie rozumiałem prozy życia, a wśród niej rosłem na przekorę.
Nie wiem jak się to stało, alem się rozwinął artystą, choć nic mi nie pomagało, wszystko się przeciwiło temu... Było nas rodzeństwa kilkoro, i dwoje rodziców myślących tylko o powszednim dla nas chlebie; ale Bóg co nie zapomina o nikim, posypał ziarnem drogę, którąśmy dalej iść mieli. Nie znaliśmy dostatku, aleśmy nie spadli w nędzę... jam powoli o chlebie mierności rósł w siły i rozwijał się.. Popęd, który mi się dał uczuć z dzieciństwa, któregom nie rozumiał ani ja ani ci co mnie otaczali, bo go zwano skłonnością do próżniactwa i głupotą, popęd ten co chwila we mnie brał górę.
Dziwiłem się nieraz, żem tak mało do drugich był podobny, że mi nic nie smakowało z tego co ich szczęśliwymi czyniło... ale sam sobie byłem nierozwikłaną zagadką. W tym niepokoju przechodzę dalej stopnie po których młodość wiedzie na ostatni szczebel siły. Stanąłem wreszcie u kresu na którym się sobie mogłem przypatrzeć... byłem artystą!!
W chwili kiedym to odkrycie uczynił, gdym poczuł dokąd iść powinienem, sił mi i odwagi zabrakło. Byłem sam, swobodny, panem swej woli i mistrzem przyszłości... mógłem uczynić co mi się zdało i pokierować jak chciałem. Serce wołało ku sztuce, ale rozsądek zimny kazał mi się obejrzeć dokoła.
I zimnem okiem starca począłem się rozglądać w przyszłości, zawczasu ją rachując; a posłannictwa mego i obowiązku zapomniawszy uląkłem się widma męczarni, które potrząsając kajdanami upokorzeń i zapoznania, blade i wycieńczone stało przedemną.
W tej chwili stanowczej jużem się nie umiał pokierować powołaniem, alem się spętał rozumem i dał mu wieść gdzie mnie lenistwo, spokój i swoboda ciągnęły.
To było wielkim grzechem mojego żywota... Z piersi mej wyrywały się pragnienia dziwne, żądze szlachetne, uczucie ofiary i namiętny popęd ku sztuce, przez którą z piersi miałem wylać wszystko co Pan Bóg w nią włożył..... alem kazał zamilknąć pragnieniu, żądzy, uczuciom, popędom, ze strachu doli ciężkiej, z przeczucia nieszczęść, które mnie czekały.
Poszedłem szeroką drogą życia prozy, poziomym gościńcem tłumu, i spojrzawszy na wierzchołek na który drapać się miałem, spuściłem głowę drżącą...
Od tej chwili poczęła się powolna męczarnia, grzech i nieszczęście, których nie przewidywałem, a których zaród był w zapoznanem powołaniu mojem.
Całe życie musiałem w piersi nękać i tłumić łkanie i głosy, które z niej leciały na świat, nieumiejąc języka jakimby do niego przemówiły; całe życie wałczyć byłem zmuszony sam z sobą i tęsknić za wieńcem cierniowym, którego włożyć na skroń nie śmiałem....
Zyskałem chleb powszedni, zarobiłem dostatek, miałem wszystkie pozory szczęścia, alem straszliwych doświadczał męczarni. Zabite w duszy trupy wstawały marą, upiorem i szarpały ją dobijając się życia. Byłem jak ojciec co w kolebce pomordował dzieci i krew ich czuje na ręku przez resztę utrapionych godzin. Skazany patrzeć na odwrotną świata stronę, z którą w ciągłej byłem styczności, doświadczałem męczarni jakiej i Dante w swem piekle nie śmiał wymyśleć, byłem jak duch czysty, któregoby do zwierzęcia przykuto i żyć w jego wnętrznościach kazano.
Drugi świat piękna, sztuki, idei, cała strona szaty, którą Bóg pokrył dzieło swoje, była dla mnie tajemnicą... Wpadłem w tłum co o niej nie wiedział, który się z jej bytu urągał, który mnie ściągał w kałużę, gdym oczy w niebo podnosił.
Na tę chorobę, na to kalectwo własną zadane dłonią, nie było środka, nie zostawało ratunku... poczwary rzeczywistości najbrudniejszej otaczały mnie z szyderskim uśmiechem na ustach, wszystko czego dotknąłem, rozsypywało się w proch i zgniliznę.
A gdy do ucha i ducha doszedł dźwięk czarowny ze świata ideałów, to mi rozdzierał pierś takim żalem, taką boleścią, jaką chyba po nieśmiertelnej ojczyźnie, płakać można!! I ciężkie, tkane żelazną ręką konieczności były dni moje, a cofnąć się już niepodobna, a zawrócić nie można, a poprawić zapóźno!
Czułem piękno i burzyły się myśli we mnie, gdym pierwszego odtworzyć, gdym drugich wysłowić żadnym już nie mógł językiem... Wszystko jak u tego bajecznego króla, życzeniem własnem obróciło mi się w złoto, ale z głodu konać musiałem!!
Myślałem, że ten żywot straszliwy okupi grzech mój, alem się mylił; bo zapoznanie posłannictwa, bo gwałt zadany naturze powołującej nas drogą wyznaczoną palcem Bożym, nie tak się łatwo odpokutować może!!
Rok za rokiem, żółwio, przeraźliwie, powoli wlokło się życie niewyczerpane, a codzień nagromadzonemi popiołami spalonych żądz wyżej i czarniej zasute...
Obok mnie ludzie inni mieli język dla myśli swoich, mieli prawo dobycia z piersi uczucia, wyśpiewywali je, barwili, dawali im ciało i ducha... ja jeden jak grób milczeć musiałem...
Ręka, oko, usta, nie słuchały tego, który nie usłuchał słowa Bożego i starł ze swego czoła nieśmiertelne znamię, zabijając w sobie to, czemu Stwórca żyć kazał!! Byłem jak zbrodzień, którego występek pozostał dla otaczających tajemnicą, przymuszony sam dźwigać całe brzemię krwi. Bo gdym zapóźno spowiedzią chciał litość wywołać, śmiech tylko i szyderstwo zyskałem... nikt z tych, któremi mnie los mój otoczył zrozumieć mnie nie mógł. A widząc, żem stękał i bolał, przynosili mi jadło, napój, zimny uścisk i głupią swawolę, jak gdyby przez użycie, przez nasycenie dusza się wylać i zaspokoić mogła.
Dusiło mnie całe brzemię jakie nosiłem w sobie!! Nieraz łzami gorącemi prosiłem Boga, ażeby mi odjął resztę lat moich, których dokonać nie czułem się w siłach; alem kielich spełnił do dna...
Dokoła przesuwali się szczęśliwi w łachmanach, uniesieni w wieńcach z pod których krew płynęła, ci co byli całych krajów, całej ludzkości ustami, ręką, piersią, tłumaczem, głosem, a jam tylko patrzał z dala, jak ów słaby chrześcjanin, co Boga się zaparł w chwili gdy go do cyrku przez któryby poszedł do niebios, wiedziono. Przedemną jak przed podróżnym w noc głuchą na stepie, co chwila było ciemniej, puściej, straszliwiej... niebo i ziemia zlewały się w jednę czarna całość przepaści.. w uchu drgał tylko szum burzy, świst grozy i szelest śmierci...
Kiedym się po tem życiu jak po śnie ciężkim przebudził na innym świecie, dusza moja poleciała ku strefom jasnym lotem błyskawicy... ale od wrót nieba, pchnęła ją siła niewidoma.
Poszedłem na sąd dźwigając męki moje, a ani jednego uczynku...
— Coś zrobił? spytano mnie.
— Bolałem, odpowiedziałem z jękiem.
— Spełniłeś co ci rozkazał ojciec? zawołał głos groźny.
— Nie, alem nieposłuszeństwo srogo opłacił.
Spojrzałem na szalę... a była próżna, i na dnie jej krwawe łzy moje leżały lekkie, zeschłe, jak listki jesienne... a ja nic, nic do nich dodać nie miałem!!
Anioł ulitował się nademną...
— Idź, rzekł, na drugie życie, które będzie kara twoją...
Słowa te obiły się o uszy moje i jużem uczuł się w kolebce... Kolebka była złota, purpurowe jej zasłonki, miękka pościółka podemną, a powietrze co twarz moje otaczało tak przecedzone i ocieplone sztuką, żem w niem spoczywał jak wśród kąpieli letniej... Zasnąłem snem dzieciństwa nabierając sił do nowych życia męczarni... nie wiedziałem jeszcze co mnie czekało, ale w piersi uczułem już żar mój dawny, który mnie palił w dniu pierwszym bytu na ziemi.
A! myślałem w snach mojej miękkiej kolebki.... pójdę za głosem Boga... i wyśpiewam co wlał w dusze moję...
Szerzej coraz otwierały mi się źrenice, a nieznany świat jakiś je spotkał. Życie moje nie było podobne do tego z któregom wyszedł wrotami śmierci.
Ludzie mi się uśmiechali wszyscy, twarze ich były łagodne, słowa pełne słodyczy, oczy obietnic pełne... matka moja wydała mi się aniołem, ojciec powagą i postacią, pełną twarzą, pociągał mnie budząc zarazem uczucie czci nieopisanej. Żaden dźwięk przykry nie obijał się o ucho moje, żadna groźba go nie kaleczyła, kołysano mnie dobrocią, karmiono pocałunkami. Nie było życzenia, któregoby nie spełniono, zachcenia, coby spłynęło z próżnemi łzami...
Ale zarazem byt ten złoty wkrótce mi się klatką złocistą ukazał... nie miałem tej swobody z jaką pierwszą moją przeswawoliłem młodość, nie mogłem nawet myślą własną pokierować, w tak żelazne ujęło ją pęta wychowanie i codzienne wpływy tych co mnie otaczali. A kiedy biedna myśl dziecinna zbłądziła na manowce, to ją zaganiano z uśmiechem, łagodnie na wyznaczoną drogę, po której iść trzeba było.
Oglądając się wkoło zdumiony, postrzegłem, żem był na całkiem mi nowym świecie, którego zdala nawet widzieć nie mógłem wprzódy... wielki dwór otaczał nasze pałace, służalców liczyłem secinami, a gdziekolwiek zwróciły się oczy moje, wszędzie spotykałem trzy trąby na piersi czarnego ptaka, godło rodziny, do której należałem, której byłem nadzieją i potomkiem.
Ród mi ten wytykał drogę, którą iść musiałem, niestety, gdy w duszy wrzało pragnienie innej doli i żywota!
Urodziłem się powtóre... z duszą artysty w pieluchach magnata...
W życiu mem pierwszem mogłem być artystą a nie chciałem, tum pragnął a nie mógłem wyrwać się z złotego kręgu w którym byłem zamknięty...
Druga część życia cięższą może była od pierwszej, choć w niej skierowano naprzód duszę moję do uczucia piękna, dano jej język, dano słowo, dano środki wyrzeczenia co czuła, ale powiedzieć co czuła nie było wolno.
Inny los, inne ją czekały obowiązki.... Tylem miał szczęścia co w młodości, kiedy ująwszy mnie w troskliwe ręce, stu najpierwszych mistrzów uczyli tego co tylko znać, ale czegom używać nie był powinien.... Słyszałem jak stary mój nauczyciel muzyki, nieraz wzdychając pocichu, szeptał wzruszony. Na coś ty się księciem urodził, jakimbyś był kompozytorem!
Raz przecie przydybałem starego niemca i uśmiechając mu się, spytałem go gdyśmy zostali sami.
— Dlaczegożby książe kompozytorem być nie miał?
— Dlaczego, odpowiedział mi staruszek, bo ci życie zjedzą czcze, głupie formy, ruchy niewytłumaczone, obowiązki śmieszne a niesłychanie na pozór ważne, tak że na artystę chwili ci nie zostanie... Będziesz musiał okręcać się w kółku, ani na krok dalej, ani na krok bliżej tam tylko stojąc gdzie cię postawiło urodzenie; a gdy usta otworzysz, zahukają cię śmiesznością. W waszej sferze śmieszność stoi jak w ogrodzie straszydło na wróble, którego książe niewidziałeś nigdy pono, jestto kawał łachmana, kawał kija i trocha słomy, ale jak wróble tego maniaka, tak świat wasz śmieszności się lęka.... A u was artysta jest śmieszny, bo musi wylać się z duszą swoją, gdy panu ani duszy, ani myśli, ani serca pokazywać nie wolno, tylko tyle ile ich przez otwór zakreślony wyjść może! Zresztą, mości książe, a gdzie znajdziesz czas na sztukę, której potrzeba życie poświęcić, by zostać kapłanem?
— Na cóżby mnie tego uczyli, gdybym użyć nie miał prawa co mi dają? spytałem....
— Na to uczą W. Ks. Mość, odparł staruszek, abyś się gorzej męczył na świecie, wszystko pojmując i czując, a na nic prócz ceregielów i formalności nie miał czasu....
Posmutniałem po tych wyrazach staruszka, ale mi się jeszcze świat nie wydawał tak czarno jak jemu, myślałem że trochę mnie straszy, ubóstwo tem swoje smarując.
Tymczasem dusza moja rozwijała się do słońca piękności z tem większą siłą, im popęd jej dłużej był zatrzymany w przeszłem życiu. Wszystkie środki jakiemi myśl z człowieka wyskoczyć może, dobre mi były: chwytałem ołówek, pęzel, dłuto, składałem dźwięki i zszywałem słowa nie mogąc się nasycić tem com tworzył, zapominając się w chwilach zachwytu.
A dostojni rodzice smutnie nad głową moją potrząsali głowami, nie śmiejąc się cieszyć tym wzrostem dziecięcia. Rzadki uśmiech powitał otwierającą się duszę, częściej na nie suche padało westchnienie.
— Co z niego będzie? mówił ojciec.
— Do czego to prowadzi? szeptała matka.
I w chwili gdym się puścił drogą moją z całym zapałem młodzieńca, nagle mnie z niej zepchnięto.... Uczułem jakby chłodny powiew w około, alem być musiał posłuszny; zdawało mi się że wolne odkradnę godziny, że mi zostaną chwile, w których mi sobą, w których mi artysty znowu będzie wolno przywdziać suknie i duszę.
Ale każdy stan ma swój rodzaj niewoli, a żaden może mniej swobodnym nie jest nad ten któremu wszyscy zazdroszczą.... Bóg doskonale rozmierzył dary i ciężary i za byt materjalnie szczęśliwy opłacać każe najcięższem poddaństwem. W tej sferze w której mnie los umieścił, ani sercem, ani rozumem, ani natchnieniem kierować mi się nie było wolno, musiałem iść wytkniętą drogą obowiązku, przyzwoitości, a zboczenie z niej wszelkie byłoby w oczach moich współbraci, rodziny, krewnych, niedarowanym grzechem.
Stan wkładał na mnie obowiązki najdziwniejsze, przykre, nieprzełknięte, ale tak konieczne, że się z nich łzami wykupić nie było w mej sile.... A na pozór wszystko mnie jednak słuchało, wszystko się skłaniało przedemną.... i ludzie idący pieszo zazdrościli przejeżdżającemu w karecie znudzeniu, znużeniu i tęsknocie.
O północy jechałem na to co się zwało zabawą, wracałem o trzeciej, a gdym usiadł do fortepianu, godzinę muzyki nocnej, zwano szaleństwem. Matka obawiała się żeby mi nie zaszkodziła bezsenność.... ojciec poglądał chmurno na tę, jak ją nazywał, fantazję.
Jeżelim opuścił wizytę lub wyłomał się z przyjęcia odwiedzin dla przepędzenia samotnie godziny sam z sobą, dziwiono się temu jak postępkowi niewytłumaczonemu w mojem położeniu towarzyskiem; jeżelim przeniósł książkę, muzykę, sztukę nad towarzystwo pospolitych choć złotem obhaftowanych ludzi, odbierałem bury i napomnienia.
Nakoniec nie wiem po wielu wykroczeniach tego rodzaju, książe ojciec wezwał mnie do swego gabinetu i zamknąwszy drzwi, z surową naprzeciw mnie stanął twarzą.
— Mości książe, rzekł do mnie, w młodym człowieku wiele się wybacza, ale młodość przejść powinna. Uczono cię muzyki, malarstwa, oswojono z literaturą, nie dlatego żebyś miał być jednym z tych śmiesznych amatorów co czas, pieniądze i pozycją socjalną tracą na dziwaczną namiętność, którą pospolicie zowią fantazją, a śmieją się z niej jak z umysłowej aberracji i ćwieczka w głowie; potrzeba było żebyś W. Ks. Mość znał to wszystko, umiał o kim sądzić, abyś wspierał sztukę i nie był upośledzonym z tej strony, ale od tego do jakiegoś zapamiętałego oddawania się sztuce, które ani stanowi ani przyszłości twojej nie przystoi.... daleko. W. Ks. Mość urodziłeś się może na mecenasa, ale pewnie nie na artystę....
— Mości książe! odpowiedziałem z uszanowaniem, a jeśli Bóg uczynił mnie artystą.... mamże poświęcić powołanie moje mniemanemu położeniu towarzyskiemu?
— Bez wahania, rzekł starzec, wprzód cię Bóg uczynił synem moim, niż artystą.... urodzenie powołuje cię gdzieindziej, i ważniejsze a większe wkłada obowiązki... nie myśl by życie nasze było zabawką i czczą reprezentacją. W każdem społeczeństwie cała jedna jego warstwa nie użyteczną superfetacją być nie może; jako mój syn, jako dziedzic wielkiego imienia, wielkiej majętności, wielkiej sławy twych przodków, nosisz już na ramionach brzemię obowiązku wielkie, ciężkie i najpierwsze. Dać się uwieść sztuce i poświęcić na artystę, byłoby to mości książe toż samo, co zakochać się w garderobianej twej matki i dla niej los sobie zawiązać.
Oburzyło mnie to porównanie, i zawsze z uszanowaniem, ale odważnie ośmieliłem się odpowiedzieć:
— Mości książe, ależ sztuka jest także wielką misją społeczną, a nie czczą zabawką.... Przez nią wyraża się nie pomysł człowieka, ale całej epoki, dążność, duch całego narodu, a komu Bóg dał być tłumaczem tej myśli, czy może ją w sobie tłumić, choćby był księciem udzielnym?
Ojciec smutnie się na to uśmiechnął.
— Mój drogi, rzekł czulej, widzę, że ci ten stary szaleniec muzykus głowę zawrócił, ale chciej się przenieść ze stanowiska ubogiego kompozytora jakim on jest, na własne, a zobaczysz że się mylisz. — Kraj potrzebuje twych usług, możesz i musisz mu być użytecznym u steru rządu, to coś ważniejszego jak pisanie sonat, symfonji i oper.... Zdaje mi się dziecko moje, że człowiekowi, twego imienia, nie potrzeba się namyślać gdy ma do wyboru zostać Mozartem lub Kaunitzem!
Odpowiedzi mi zabrakło, ojciec zatrzymał się żeby dać podziałać nauce i mówił dalej:
— Sztuka niech będzie rozrywką ulubioną, nie mam nic przeciwko temu, owszem to ci da na świecie trochę oryginalności, jakąś specjalność, coś co nie szkodzi w towarzystwie.... ale posunąć amatorstwo jej do śmieszności.... byłoby to niedarowanem. O ile trochę zamiłowania zdać ci się może, tyle szalona namiętność zaszkodzić musi. Pamiętaj że miejsce twoje w radzie, u boku panującego, a nie w orkiestrze.
Wyszedłem jak winowajca, któremu przeczytano wyrok skazujący go na wygnanie; w istocie byłem na wieki wypchnięty ze świata w którym jedynie szczęśliwy być mogłem. I ze łzą w oku stanąwszy w oknie, spojrzałem na przechodzącego przez ulicę starego mego nauczyciela, który wesoło w podartym fraku szedł na repetycję symfonji swojej do W. teatru... zazdrościłem mu ubóstwa i talentu i szczęścia które w nim czerpał.
Jeszczem oczy miał wilgotne od łzy niedarowanej mężczyznie, gdy mi znać dano, ażebym przywdział mundur i jechał z ojcem na dwór królewski....
Urodzenie dawało mi na nim jedno z najpierwszych miejsc w kraju...
Traf chciał bym znalazł tu przyszłą towarzyszkę żywota, anielską duszę, która jak ja do innego zrodzoną była świata: jak ja czuła sztukę i gotową się jej była poświęcić, a urodziła się na stopniach tronu, ze złotą koroną obowiązków ciężącą na skroni. Los wcześnie ją przeznaczał na towarzyszkę nieznajomemu jakiemuś władcy, jako rękojmię pokoju, zapłatę traktatu, węzeł przymierza lub potrzebnego gdzieś sprzymierzeńca; a to przeczucie poświęcenia wcześnie jej czoło powiodło smutkiem i tęsknotą. Na wieczorze w Sans-Souci zbliżyłem się do niej, przemówiłem i w pierwszych kilku myślach z ust jej nieśmiało wybiegłych, poczułem duszę o jakiej marzyłem.... Ale mógłżem mimo położenia mego pomyśleć ażeby kiedy moją być miała? odpychając to zuchwałe przypuszczenie, cały się oddałem rozkoszy zbliżenia do kogoś co tak czuł, tak widział, tak jak ja tęsknił ku pięknu i ideałowi.
Księżniczka była w istocie rządkiem zjawiskiem, bo nic nie brakło jej z przymiotów które dajemy wymarzonym wyobraźni naszej postaciom. Wdzięk twarzy, ruchu, spojrzenia, piękność nadziemską, serce anielskie, duszę myśli pełną i umysł miała męzkiej siły... Rozum nie wałczył w niej z uczuciem związany z niem nierozerwanemi węzły, wyobraźnia nie panowała i nie leżała martwą niewolnicą i serce biło swobodnie i myśl szła siebie pewna. Wszystko w tak idealnej równowadze znajdowało się w tej istocie, jakby Bóg chciał w niej wzór tylko doskonałości ukazać.... Ale nikt nie znał tego skarbu, który ja nawet odgadłem raczej niż odkryłem.
Są słowa co lecą niepojęte dla wieku, dla wybranych tylko zrozumiałe; stu ludzi przeszło przed hieroglifami nim je wyczytał Champollion.... to co dla innych było pospolitym wyrazem zwyczajnego codziennego bytu, dla mnie stało się objawieniem.
Wzrok, wdzięk jej głosu, dopełniał czego nie było w mowie samej, zdziwiłem się światom moim w których myśl jej gościła, i ona zdumieć się musiała, żem ją pojął lepiej od innych. Spojrzeliśmy na siebie i przez oczy zamglone chłodem powszednim, wyczytaliśmy dusze nasze.
Jakże tu nie wierzyć w nadziemskie i nieznane prawa harmonji, wiążące pewne istoty tajemniczemi węzłami? Codzień mijamy obojętnie nie rozpoznając ludzi dla których nie jesteśmy stworzeni; a jedno wejrzenie, jedno słowo nierozłącznie nas wiąże z istotą dopełniającą i wyznaczoną na drugą dla nas połowę....
Ona jak ja kochała sztukę, i jak ja skrępowana dolą, poświęcić się jej nie mogła, tęskniąc jak dusza po raju do zamkniętego jej świata. Jeden stary nauczyciel oboje nas rozwinął, jedną drogą chodziły myśli nasze, jedne mieliśmy upodobania, jeden sąd o wszystkiem.
Różniły nas tylko odcienia drobne, które harmonji tej jeszcze dodawały wdzięku; ona poglądała na sztukę ze stanowiska piękna, jam już przeszedł z niego na punkt myśli, celu i ducha; ona chciała by duch i cel były w niej mimo wiedzy artysty, natchnione przez Boga... dane jej jak zapach kwiatom, jak barwa niebiosom, samą naturą ich organizacji; jam pragnął by je dźwigała i popychała do kresu oznaczonego wcześnie na wytkniętej drodze....
Stało się, żeśmy się oboje przekonali wzajemnie o słabości naszych mniemań i sądów i rozmowa tak zaszła daleko, żeśmy się nie postrzegli jak godzina wybiła o której dwór wchodził.... Ochmistrzyni trąciła księżniczkę, ojciec mnie odciągnął na stronę i czarowna chwila prysła jak bańka mydlana.
— Mój drogi, rzekł ojciec, bądźże panem siebie, że księżniczka piękna, miła i pełna talentów, nie idzie zatem żebyś się dla niej na wygnanie narażał... i ściągał na siebie nieukontentowanie pana.... Możesz ją wielbić zdaleka jak my wszyscy, ale powtarzam ci, potrzeba być panem siebie zawsze i wszędzie.
Tak jest! potrzeba było być panem siebie! a raczej sługą ceremonjału, który zakreślał życiu kierunek z jakiego wyjść nie miało. Były godziny wesela i smutku, jak były śniadania i wieczory, godziny sztuki jak snu godziny, chwile na wylanie się uczuć, skromne i przyzwoite jak chwile reprezentacji i munduru; z munduru i z przyzwoitości nigdy wyjść nie było wolno.
Z bolem serca pożegnać musiałem staruszka, który mi otworzył pierwsze światy harmonji i dźwięku, i dał poznać ich budowę; ojciec bojąc się dalszego wpływu jego na rozmarzony mój umysł, sowicie go nagrodził, i kazał usunąć; starcowi łza się zakręciła w oku jak mnie, westchnął i poszedł....
Wybiegać musiałem tajemnie, żeby pocichu, w kątku poczciwą dłoń jego uścisnąć, a żaden złodziej nie wykrada się tak jakem się ja musiał wymykać żeby go czasem odwiedzić.
Staruszek ów co życie całe żył sztuką, jak ryba mieszka w wodzie, który nic nad nią nie znał, i nic prócz niej nie cenił, był typem w swoim rodzaju. Sztuka dla niego była koroną wszystkiego.... a pojmował ją tak szeroko, tak potężnie, że sam będąc muzykiem, objawy jej plastyczne, sztukę w słowie, sztukę w barwie, sztukę w ryzie prostym zarówno rozumiał i nią się unosił. Byłto prawdziwy kapłan piękna, ubogi, obojętny na dostatek, pełen serca i pewien w duchu, że z nieczystego naczynia czysty napój wypłynąć nie może. Pamiętam go raz, gdy wielki ale życiem szalonem splamiony artysta, wykonywał przed nami dzieło swoje, jam się unosił, starzec głową potrząsał.
— Słuchaj książe, rzekł w ostatku... to piękne... piękne, nie przeczę, ale jak nawpół pijany i zużyty człowiek utworzyć może co wzniosłego? My słuchacze kładziemy piękno w tę muzykę, w te ramy, które on buduje sam nie wiedząc co składa. Pojmuję malarza jak Fiesole, co modlitwą przypatruje się, co postem się umocni do stworzenia arcydzieła, ale jak pojąć podniesienie ducha w zużytem ciele, w zwalanej jak ta istocie!
Tak starzec ten pojmował sztukę... z powagą, ze drżeniem zbliżając się do mistrzów i w mistrzach widząc wyższe, namaszczone istoty... Życie jego było dla mnie wiecznym przedmiotem zazdrości, nic nad nie prostszego... Izdebka na czwartem piętrze, kilka ślicznych starych rycin na ścianach, stosy nut na podłodze, fortepian w jednym kącie, pulpit i skrzypce w drugim, a w pośrodku wielki, wonny, codzień świeży bukiet kwiatów. Człowiek ten bowiem i sztukę stworzoną przez ludzi i pierwowzór boski zarówno czuć umiał...
Kwiat, niebiosa, zieloność, drzewa, śpiew ptaka, szum wody, wszystko w nim budziło tę świętą tęsknicę niebios, która jest może ostatecznym jej celem. Bo dzieło z po za którego nie wychodzi myśl nieśmiertelności, nie może się nazywać dziełem sztuki.
Starzec mój wszystkiemi porami, rzec można wciągał w siebie to uczucie piękna, którego ja pragnienia zaspokoić nie mogłem; patrzałem nań jak na najszczęśliwszą na ziemi istotę. I był nim mój poczciwy nauczyciel... nic nie wyrównywało spokojowi jego duszy i dobroci serca, a każdy dzień karmił go szczypty rozkoszy czystej, którą Bóg zsyła tylko wybranym swoim. Dla niego wszystko było tą czystą rozkoszą: widok poranku, odgłos poczciwego uczynku, twarz primadonny, uśmiech dziewczęcia i zapach kwiatu.
Sam jeden na świecie, ze skrzypką pod pachą i uśmiechem na ustach szedł sobie spokojny do celu, który jasno świecił przed nim. Uczucie religijne wzmacniało go jeszcze i codziennemu szczęściu dawało nadzieje wyższe nad nie. Nie znałem człowieka któryby lepiej pojął życie i silniej się do niego uzbroił, miał zmysł wszelkiego piękna, cześć dobra, zapał cnoty, gotowość do ofiary i spokój duszy niezachwiany niczem.
Często śniadał bułką i mlekiem, często grosz zaszanowany oddawał ubogiemu, i śmiejąc się z wywróconych swych kieszeni szedł po suchej kromce chleba oddychać wonnem powietrzem, lub słuchać wesołej piosnki, która mu wyciskała łzy rozkoszy...
Obok jego życia moje otoczone wszystkiem co tylko pieniądz i dostatek dać może, jakże było nędznem i pełnem męczarni! jakżebym był ochotnie zamienił je na to śmiejące się i rozpromienione ubóstwo! Zazdrościłem mu! zazdrościłem... ale zazdrość ta była tylko męczarni moich dodatkiem... Próbowałem na różne sposoby urządzić tak godziny moje, by część ich oddać sztuce, i dogodzić pragnieniu które przechodziło w niepohamowaną namiętność, ale na to nie było sposobu. Dzień mój był tak zajęty obowiązkami czczemi po większej części a nieprzełamanemi, że najmniejsza z nich ofiara, dawała mi się czuć natychmiast. Ojciec widząc moje skłonności, tem silniej mnie strzegł, ażebym się im nie mógł oddawać; niekiedy nawet szydził trochę z mojego artyzmu i w ogóle z literatury i sztuki wskazując, że one nie są czem mi się zdawały, że ostatnie słowo ludzkości poza ich granicami leżało. Musiałem z duszą pełną dźwięku i poezji, siedzieć nad Vatel’em i Grotiusem, nad Sau’em i Sismondim gotując się na przyszłego administratora, na dyplomatę, na jedno z wysokich stanowisk krajowych, które mnie czekać się zdawały.
Położenie nasze u dworu dzięki związkom krwi jakie nas z nim łączyły oddawna, zabiegom ojca i sprzyjającym okolicznościom, dawało najświetniejsze nadzieje... a! jabym był może wolał niełaskę i wygnanie, gdyby nie ta anielska istota, do której codzień przywiązywałem się więcej.
Mamże wam po kropelce liczyć wszystkie życia boleści?? Któż je ze mną poczuć zechce? Najdziwniejszym zbiegiem okoliczności, to o czem myśleć zdawało mi się zuchwalstwem, szczęście którego pragnąłem najbardziej na ziemi, zaświeciło mojemu życiu, ale nierychło, ale okupione niejedną łzą ukrytą... i przyszło po to tylko, by mnie uczynić we dwoje nieszczęśliwym i na wieki nadziei nawet wylania się pozbawionym. Ona i ja cierpieliśmy na jednę chorobę, jedne mieliśmy upodobania i zarówno skrępowani, kradliśmy tylko rzadkie przyjemności życia...
Zostałem rządcą w obszernej części kraju, a z dostojnością tą i jej obowiązkami, reszta mojego czasu i swobody umysłu uleciała! Od rana do nocy musiałem być urzędnikiem któremu sumienie ani się wyręczyć ani odpocząć nie dozwala; reprezentować, przyjmować, mówić o nicach, podpisywać drobnostki... a gdy najpiękniejsza myśl przychodziła mi do głowy; ukłon ją we dwoje rozcinał lub wyjście do salonu zabijało. Oboje nie byliśmy panami życia z którego tylko okruchy drobne pozostawały dla nas, a każda ubiegająca czczo i daremnie godzina niepowrotna napełniała serca goryczą...
Wiek zamiast stępić namiętność nieugaszoną, podsycał ją tylko i gwałtowniejszą czynił; smutek wśród szczęścia pozornego stawał się głębszy i nieprzeparty... a myśli zamknięte jak w klatce w piersi której mi otworzyć nie było wolno, szarpały nią tyrańsko.
Wszelki inny popęd zrodzony z ciała i zgnilizny, czas trawi i gasi, ale nie duchowe pragnienie, które się wzmaga, rośnie, potężnieje... zabija!
Byłem jak niemy którenby w duszy wyśpiewał poemat cały, a podzielić się z nim nie mógł; gorzej, bom wysnuć nie potrafił, to co mi się tylko w snach i na jawie marzyło.
Wiele jest jeszcze w świecie nieznanych, nieopisanych, nietkniętych skalpelem boleści, z których nikt się nie spowiadał, lecz nie wiem czy może być straszniejsza nad moję. A jednak i tą nie okupiłem przeszłego żywota... a w nowym nagromadziłem grzechów nowych, za które jeszcze czekała mnie pokuta.
Gdym z cielesnej powłoki uleciał znowu w świat zaziemski... ździwiłem się, wśród grzechów zobaczywszy... partyturę mojej opery...
— Ale to najczystszy płód mojej duszy! zawołałem, to jej krzyk do Boga!!
— Tak, odrzekł psychostata, ale wiesz-ze ile twych obowiązków opuściłeś pisząc duety i finały do Fausta twego! Na piersi twej teraz leżało brzemię wielkie, nigdyż nie zabyłeś o niem dla dogodzenia namiętności? Każde życie ma swoje obowiązki i ciężary... co w jednem może być zasługą, to w drugiem będzie grzechem... Pieśni artysty słuchają Bóg i ludzie, ale ty miałżeś prawo być artystą, gdyś był powinien myśleć o powierzonych ci obowiązkach, o chlebie powszednim ludu, spokoju, bezpieczeństwie... i środkach dźwignienia ku Bogu tego co go jeszcze nie widziało?
Zamilkłem, skinął duch i dusza moja poszła na pokutę znowu... której ostatnia wybija godzina...
To mówiąc, duch począł pieśń cudną, ale jej dźwięk rozlał się w powietrzu, uchodził słabo... i po chwili uciekł gdzieś w obłoki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.