<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
5.

Obie panny Morawińskie, choć mieszkały w téj zapadłéj wiosczynie poleskiéj, nie były obce większemu światu. Starsza szczególniéj całemi tygodniami przesiadywała nieraz w Dąbrowicy, gdzie się świetne zbierało towarzystwo, była więc z niém oswojoną. Otwarta główka, charakter żywy, wielka odwaga, któréj nabyła przy ojcu w domu, uzbrajały ją silnie na wszelkie życia wypadki. Śmielszą była niż zwykle panienki jéj wieku i stanu. Prawdziwie dobre towarzystwo nie zmusza człowieka do hypokryzyi, a czytanie i myślenie w samotności nadaje wiele męztwa. Te dwa czynniki właśnie z Zosi uczyniły istotę nieco wyjątkową, mogącą się podobać, bo nie była do innych podobną, i samoistniéj szła swoją drożyną życia niż inne rówieśnice. Z Lucynka była o to walka wieczna. Ta miała téż same uczucia i pojęcia, ale jéj brakło odwagi do wypowiedzenia i okazania ich, obawiała się, rumieniła, płakała, gdy Zosia otwarcie spowiadała się z każdego poruszenia i wesoło żartowała z siebie nawet.
Nazajutrz i dni następnych ojciec powtórzył Zosi, że przyrzekł podkomorzynie przywieźć ją i że potrzeba się było do drogi sposobić. Z wyborem z Hruda-Leśnego było trochę kłopotu. Ojciec i panienki nawykły były jeździć starym, tak zwanym koczobrykiem. Innego powozu w domu nie było. Na mszę do Dąbrowicy, na odpust do Włodzimierza, do Kazimirki nawet i do Stepania, koczobryk zielony, nie paradny, nie świeży, uchodził, ale do Zamsza... Jedno kolo złamało się było i zastąpione zostało nowém, które na zielono jak inne pomalowaném być nie mogło, a nie miało czasu tak się zasłonić, aby przybrało szarą, bezbarwną fizyognomię swych braci. To białe koło raziło na wsi, a zajechać niém przed pałac w Zamszu, było wcale nieprzyzwoicie. Nie szło o elegancyę, bo Morawiński nie chciał udawać dostatniejszego niż był, ale o porządek. Wołyńskie szlejki, które rymarz w Kołkach niedawno był odnowił, wyglądały niezgorzéj, ale już się w nich badawczemu oku okazywały niektóre braki, kilku podróży nie wytrzymały całe.
Potrzeba téż było rozpatrzéć się w skromnéj garderobie Zosi, a ta, choć starczyła na Polesie, do takiego domu jak podkomorzynéj, nie była wystarczającą. Ojcu i córce głównie chciało się dla tego obficie zaopatrzyć w wyprawę, ażeby nie pomyślano tam, że panna rachowała, lub rodzic, na łaskę babuni.
Kłopotu więc było nie mało, a przy nim i łez i kwasów. Damian śmiał się.
— Cała korzyść, jaką wyciągniemy z tego, to, że nas grubo babunia kosztować będzie — mówił — ale cóż robić! obowiązki familijne.
Im bardziéj się ta nieuchronna podróż zbliżała, tém Zosia była niespokojniejsza i dziwniejsze sobie naprzód osnuwała plany, jak się tam pokaże, jaki przybierze ton, jak się będzie zachowywać z babką, z jéj kuzynem i t. p. Z góry zapowiadała, że się postawi ostro, i nie da zawojować!
— O! co nie, to nie!
Damian się śmiał, ojciec głową trząsł i ramionami ruszał. Lucyna męztwo to, do którego nie była zdolną, wielbiła.
Nie chciała Zosia długo pozostać i zapewniała, że przed rokiem nowym powrócić musi. Tymczasem przygotowano się do podróży.
Zdania były podzielone: domowi, nawet Damian trochę, chcieli ażeby się ojciec jadący z Zosią pokazał jak najprzyzwoiciéj, choćby to i kosztować miało. Miano Michałkowi sprawić ciemną liberyę z białemi guzikami i takąż woźnicy, koczobryk na blizkiéj fabryce odnowić i odlakierować, szlejki sprawić nowe. Stary Morawiński potroszę się temu sprzeciwiał.
— Poco? do czego? tak się pokazujmy zawsze jak jesteśmy, żadnéj komedyi. Ubogo, czysto, choćby i połatano. Ani ja i ani Zosia naszego poczciwego ubóstwa wstydzić się nie mamy powodu. Byłoby śmiesznością chciéć udawać większą zamożność. Koczobryk pomalować — zgoda, szlejki dosyć połatać, a garderoba Zosi nie powinna być wykwintna. To co jest, starczy na przyzwoite wystąpienie. Ma dwie sukienki jedwabne czarne, a to podstawa toalety, z tém i w tém zawsze dobrze, w dzień powszedni czy w święto. Niepodoba się babce, no, to prędzéj do nas powróci.
Wstążeczek, rękawiczek i drobnych różnych przyborów toaletowych, bez których się na wsi obejść łatwo można, dostać mogli w większém którém miasteczku po drodze. W parę więc tygodni wszystkie przygotowania były skończone, ale, ani ojcu się od blizkiéj siejby odjeżdżać nie chciało, ani Zosi z siostrą rozstawać. Im bardziéj zbliżała się chwila, w któréj pożegnać się miały, tém czuły mocniéj, że dziecinne i młode lata spędziwszy razem oderwać się od siebie bez strasznego bólu, nie potrafią. Ileż to takich dusz zrosłych z sobą, szczęśliwych, które los chirurgicznym swym nożem rozcina, i które za sobą potém tęsknią życie całe.
Wszyscy tam w tym Leśnym-Hrudzie kochali się tak mocno, tak szczerze, iż prawdziwą było ofiarą z ich strony, jedno na tym ołtarzu Baala poświęcić dla jakichś nadziei bardzo niepewnych. Ofiara była rzeczywistą, a nadzieje wiotkie i kruche. Z dnia na dzień odkładano wyjazd. Droga była popsuta, czekano aż oschnie, coś jeszcze niedokończonego, potém interes jakiś, potém dzień do wyjazdu niewłaściwy.
Byłoby się to ciągnęło długo pewnie, gdyby nie nadszedł grzeczny list podkomorzynéj, przypominający obietnicę. Wchodząc w to, że podróż dla nienawykłych do niéj mogła być niewygodną i kłopotliwą, prosiła pani Mylska, aby Morawiński pozwolił jéj przysłać konie do Łucka, z ludźmi i wszystkiem czego w drodze mogli potrzebować. Nalegała koniecznie aby przyjęto tę małą przysługę, do któréj ona czuła się obowiązaną. Naostatek dzień naznaczała, gdy konie czekać będą i oznajmywała, że choćby tydzień lub więcéj stać tam miały, nieodejdą póki gości miłych nie zabiorą. Zrazu zakrzyczano, zdało się to nieprzyzwoitém, Morawiński miał odpowiedziéć, ale po namyśle zgodzono się na przyjęcie tego ułatwienia.
Tego dnia właśnie, gdy list nadszedł od podkomorzynéj, nadjechał do Hruda młody chłopak, który od niejakiego czasu bawił w okolicy, będąc nauczycielem u państwa Kaszewskich. Był to młodszy od Damiana, kolega jego z Krzemieńca. Mówiliśmy już, iż młody Morawiński świetnie skończył w Lyceum nauki, Instytut ten, mimo wszystko co mu potém zarzucano, mimo niedostateczności swéj dla tych co na nim kończyli, jako szkoła przygotowawcza był znakomitym. Dawał on to co rzadko który zakład przynosi, gorącą miłość nauki, chęć pracy, dużo wlewał ognia i zapału. Wszyscy ci co z niego późniéj szli do Uniwersytetów, przynosili do nich już znacznie rozwinięty umysł, i gotowość do dalszego kształcenia się niemal gorączkową.
Damian Morawiński, chcący się poświęcić gospodarstwu i życiu wiejskiemu, musiał się wyrzec zawodu naukowego, kształcił się sam o ile mógł na książkach. Okolica była w nie zamożna, bo wszystkie domy pańskie obfitowały w to co się po świecie ukazywało. Damian więc nie zardzewiał wcale. Towarzysz jego z Krzemieńca, pan Ludwik Kończak, skończył był filologiczne nauki w Wilnie, i wyżéj stał od niego naukowo, ale, syn bardzo ubogich rodziców, oddawszy się nauce najmniéj mającéj w ówczesném społeczeństwie zastosowania, musiał czekać, aby mu szczęśliwy traf lub protekcya, zawód nauczyciela publiczny, otworzyły.
Tymczasowo więc przyjął dla chleba nie bardzo stosowne nauczycielstwo przy dzieciach, a każdy inny na jego miejscu, czując w sobie i talent i naukę dającą prawo do wyższego jakiegoś stanowiska, byłby się dręczył skazany na tę guwernerkę, która zużywała siły poważne na cel pomniejszy. Ludwik był trochę poetą, marzycielem, mimo to jednak brał życie spokojnie i nie targał się w pętach jakie nań nakładało. Z dziwną ufnością i rezygnacyą patrzał w przyszłość. Nudził się na wsi, męczyły go małe chłopaki, ale miał książki, miał kilka godzin swobodnych dla siebie, trochę sąsiedztwa i towarzystwa, sposobność widzenia i poznawania ludzi, naostatek, trzeba już powiedzieć i największą z tajemnic, miał sposobność widzieć Zosię i w niéj się zakochać. To mu pobyt tu rozpromieniało. Miłość to była dziwnego rodzaju, skryta, potajemna i bez najmniejszéj nadziei, w młodości i taka starczy, by utrzymała przy życiu. Sam ubogi, wiedział, że i panna Zofia posagu nie miała prawie, przyszłość nie obiecywała nic. Kochał się więc dla kochania, dla tego, że nie mógł nie pokochać pięknéj, miłéj i rozumnéj, żywéj i samowolnéj, śmiałéj i energicznéj dzieweczki, która dlań była wcielonym ideałem. Strzegł się jednak jak najmocniéj zdradzić z tém uczuciem, które tłumił i krył w sobie. Zdawało mu się, że ani panna Zofia, ani w świecie nikt o niém wiedzieć nie mógł.
Co się tyczy Zosi, z téj w istocie wyczytać było trudno, czy się domyślała miłości, którą natchnęła i czy ją choć odrobineczkę podzielała. Lubiła towarzystwo pana Ludwika, żartowała z nim i z niego chętnie, rozmawiali żywo, rozprawiali i wiedli z sobą spory, czasem oczy ich coś sobie mimowolnie powiedziały, lecz zdaje się, że sama Zosia przed sobą nawet nie przyznawała się do niczego. Lucynka ją prześladowała nim, za co się Zosia gniewała seryo za niedorzeczność.
Ludwik był ładnym chłopakiem, trochę za poważnym, jakby swe położenie przyszłe nauczycielskie już zawczasu na ramionach dźwigał, wyraz twarzy miał szczególny, niby łagodnie szyderski, a oczy niebieskie i pełne wyrazu. Około ust dwa zarysy uśmiechu trwały zawsze, choćby reszta twarzy była smutną, a twarz zwykle téż, jakby na przekorę ustom, namarszczoną bywała i posępną. Kłaniał się, chodził, obracał niezbyt zgrabnie, z jakąś nieśmiałością niby studencką, lecz nie bez wdzięku. On i Damian byli z sobą jak bracia, wszystkie więc jego odwiedziny szły na rachunek młodego Morawińskiego. Przybywając, wprost zachodził Ludwik do niego, siedział z nim, i dopiéro na herbatę lub wieczerzę zjawiał się do dworku z oficyny.
Damian, jak zwykle, wyszedł naprzeciw przyjaciela i serdecznie go uściskał, lecz zamiast do swojego mieszkania, wiódł go odrazu do ojca i sióstr.
— W porę przybyłeś, Ludku mój — odezwał się — nie wiesz co się u nas dzieje?
— Nie wiem... Cóż?
— Nie słyszałeś nic?
— Nic a nic, ale przestraszasz mnie niemal...
— Wierz mi, że i ja sam jestem niemal przestraszony — odpowiedział Damian. — Nim przejdziemy do dworu, muszę w kilku słowach ci to opowiedziéć... Rzecz jest taka: Mamy bezdzietną, milionową babkę, która się nagle sama do nas dopytała...
Nie uważał opowiadający, że Ludwik pobladł strasznie.
— Nie żartujesz? — spytał.
— Ale nie, wezwała ona ojca naprzód do siebie, a teraz chce poznać koniecznie jedną z moich siostr i ojciec wiezie Zosię do niéj...
Biedny Kończak zmięszał się na chwilę, lecz prędko bardzo odzyskał przytomność i udał wesołość.
— Gdzież to jest? daleko — spytał głosem cichym.
— Za Bugiem, ale od granicy niezbyt odlegle, gdzieś w okolicy Chełma.
— Jakżeście mogli tak długo niewiedzieć o niéj, niezgłaszać się do niéj, i ona do was?
— To są tajemnice familijne — rzekł uśmiechając się Damian — lecz, choć to są tajemnice, opowiem ci to kiedyś. Teraz, gdyś już z gruba uwiadomiony o naszéj przygodzie, winszuj lub ubolewaj jak ci się podoba — dodał Damian. — Co do mnie, ja z góry, że nieprzyjemności z tego powodu możemy miéć bardzo wiele, w coś dobrego nie wierzę.
Ruszył ramionami.
Zdawał się także nie wierzyć w nie pan Ludwik, uśmiechnął się jakoś smutnie, i nie odpowiedział nic.
W ganku panny siedziały. Zosia niemal zapłakana z założonemi rękami. Lucynka strwożona i przejęta. Ta wybiegła pierwsza naprzeciw gościa.
— Słyszałeś pan co się to u nas dzieje? — zawołała ręce łamiąc tragicznie.
— Właśnie Damian mi coś mówi...
Zosia zarumieniła się zobaczywszy go.
— Dobrze, żeś pan przyjechał choć pożegnać się z nami — odezwała się — bo jutro lub pojutrze, wyjeżdżamy...
— Ja nic nie wiedziałem...
— Jakto? w sąsiedztwie jeszcze nie rozeszło się to? — spytała Zosia.
— Może, ale do mnie nie doszło... Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie.
— Niechże sobie pan wyobrazi — poczęła Zosia żywo — nasze utrapienie... Jechać do nieznajomych ludzi, opuścić siostrę, ojca, brata, strony do których się nawykło i gdzie tak dobrze było.
Łza zakręciła się w oku.
— Moja Zośko, nie bierz-że tego tak tragicznie — przerwał Damian, który ciągle żartobliwym tonem starał się koić narzekania — cóż znowu w tém wszystkiém tak straszliwego! pojechać do bogatéj krewnéj w odwiedziny na parę tygodni, zabawić się, rozerwać i przywieźć zapas na wieczory zimowe...
— A! jaki ty jesteś z tym twoim różowym kolorem, w którym wszystko chcesz widziéć! — zawołała Zosia — to jedźże sam, proszę, i zastąp mnie.
— Pojechałbym z chęcią — rozśmiał się Damian — ale naprzód mnie tam niechcą, tylko ciebie, powtóre, ja tu ekonomem być muszę i ojca wyręczać.
Ludwik siadł, patrzał, milczał i podzielał widocznie uczucia panny Zofii.
— Obcy dom to zawsze rzecz nie wesoła — odezwał się pocichu — to coś takiego jak nowa atmosfera, z temperaturą, do któréj się nie nawykło, kosztuje trochę nim się z tém oswoi i do tego nastroi. Dla pani to podwójnie przykre być musi, bo pani położenie do tego nie przygotowane. My mężczyźni jesteśmy na to przeznaczeni, włóczyć się musimy.
— Pan nie litujesz się nademną? — zapytała panna Zofia.
— A! pani — odparł Ludwik — ja się lituję nie tylko nad panią, ale nad temi co ją tracą. Pusto nam tu będzie bez niéj.
— Dziękuję! — ironicznie odpowiedziała Zosia. — Wiem tylko, że chciałabym być już z powrotem.
Na ten rozmowy początek wszedł stary Morawiński, przywitano się, ale, że tego dnia było mnóstwo rzeczy do omówienia, przygotowywania, ciągle ktoś wchodził i wychodził. Zosia tylko, która już swój wybór w drogę skończyła, siedziała i na nią prawie przypadło zabawiać gościa.
— Cieszę się, żem przybył choć pożegnać panią i pana Andrzeja — mówił Ludwik — ale razem boję się bym dziś, gorzéj niż kiedykolwiek, natrętem nie był.
— A! nie — zawołała Zosia tupiąc nóżką — ja się pana spodziewałam, potrzeba było przecie abyś przyjechał się pożegnać. Chciałam panu polecić brata, ojca, no, i Lucynkę. Pan bywasz wesoły, a ta biedna moja siostrzyczka taka zawsze smutna.
— Tak, ja bywam wesoły — rozśmiał się Ludwik — ale nie zawsze; gdy panią stracimy, może i nasza wesołość z nią pojedzie.
— Pan dziś jesteś cały w komplementach. Czy chcesz mi pan dać przedsmak wielkiego świata do którego jadę?
— Ale to nie są komplementa, ja mówię szczerze, iż nam bez pani będzie smutno.
Zosia przelotnie mu w oczy spojrzała, biedny chłopak spuścił wzrok i zmięszał się. W istocie smutniejszym był niż zwykle.
— I to na długo? — spytał cicho.
— Czyż ja wiem! — odparła Zosia — wszystko to są dla mnie tajemnice. Spadło na mnie to nieszczęśliwe szczęście jak piorun. Jestem niém ogłuszona, jakby nieprzytomna. Ale dla czego spaść to musiało na mnie?
Lucynka się zbliżyła i podchwyciła:
— Bo jabym nie dźwignęła tego! O tak mi cię żal.
Zaczęła ją ściskać.
— Pan to mnie nie żałujesz! — odezwała się Zosia do milczącego Kończaka.
Ludwik popatrzał na nią, nagle pozbywszy się nawet swego uśmiechu wiecznego i przybierając poważny wyraz twarzy:
— Tak dalece mi pani żal — począł zwolna — że czuję się w obowiązku pocieszać. Jedziesz pani poznać ludzi nowych, świat nowy, kraj inny, czyż to się nie uśmiecha wyobraźni! Czyż trochą nawet nieprzyjemności okupione doświadczenie, nie jest zawsze drogocennym nabytkiem? Żalby mi było pani niezmiernie, gdybyś pani nas opuszczała na długo, ale przejechać się...
— Już wiem, wiem, nie kończ pan — dodała Zosia — wszystko to słyszałam od Damiana. Pan i dla siebie i dla drugich jesteś zawsze optymistą.
— Tak, pani — odparł przybyły — bo na co się zdało narzekanie, gdy ono nie może zwyciężyć przeznaczenia i konieczności? Rozumiem czyn każdy, bodaj zuchwały, dla wyrwania się, gdy można się wyrwać, jęku nie rozumiem próżnego, wolę się uśmiechać...
— Masz pan słuszność, przyznaję. Tak, po męzku, chciałabym się nauczyć od pana patrzéć na wypadki, cóż, gdy jestem słabą kobietą, i siły mi braknie!
— Pani, siła, to wola, kto ma wolę ten ma siłę — rzekł Ludwik.
Zamyśliła się Zosia.
— Wlewasz pan we mnie męztwo — dodała, — wdzięczną mu jestem za to. Nawróć mnie, proszę, na tę swoją wiarę.
Ludwik spuścił oczy.
— Tę moją wiarę, jak ją pani nazywasz, ja sam musiałem sobie wyrobić z konieczności — rzekł seryo. — Patrzałem na wielu chodzących z żebraczą pieśnią, błagających ludzi o litość ciągle, skarżących się na rany swoje. Cała nasza poezya przejętą jest takim jakimś bólem bezsilnym, powiedziałbym wstydliwym. Prawem antytezy obudziło się we mnie uczucie przeciwne, potrzeba wyrobienia w sobie męztwa, wesela i spokoju.
Trochę pedagogicznie wypowiedział swój aforyzm pan Ludwik, ale Zosia słuchała go z zajęciem, uwagą i okazywała, że czeka na rozwinięcie tematu.
— Osobiste moje położenie — mówił, zachęcony uwagą z jaką go słuchano, Ludwik — osobiste położenie, zmusiło mnie szukać tego lekarstwa. Jestem zostawiony sam sobie i własnym siłom, muszę się godzić z tém co jest, a szukać i pracować na lepsze. Gdybym stękał, bolał, obawiał się burzy, lękał walki, trwożył bólem, jęczał na każde zadraśnięcie, nicby to nie pomogło, a uczyniłoby mnie politowania godnym. Wolę więc wesoło brać co jest, godzić się z tém co nieuchronne, a śmiało walczyć o lepsze. Ale ja panią nudzę...
— Ja myślę — przerwał Damian, który się zbliżył niepostrzeżony — że ani Zosi ani z nas nikogo nie znudzisz tą filozofią praktyczną życia, choć to rzecz trochę za seryo może. Zosia się lepiéj uzbroi na te straszne odwiedziny i sama ze swéj trwogi uśmiechnie.
— No, przemódz się, nie tak mi może łatwo będzie — odpowiedziała Zosia — ale słucham z wdzięcznością i biorę to jako obrok duchowy na drogę. Ja także będę w położeniu takiém, w którém mi się on bardzo przydać może. Pan Ludwik — dodała poważniejąc — jako twój przyjaciel, Damianie, a zatém i nasz, może wysłuchać otwartéj spowiedzi. Dla czegobym się nie miała przyznać do tego, że mnie trwoga ogarnia i wytłómaczyć ją?
— Jakaż trwoga! — uśmiechnął się Damian.
— Spodziewam się, że te wysokie progi nie bez obawy się przestępuje — mówiła Zosia. — Przypuszczam, wierzę, że babcia jest osobą dobrą, zacną, milą, rozumną, ale, może miéć swe kaprysiki i nawyknienia. To co ją otacza nie bardzo chętnie zobaczy przybywającą jakąś tam przybłędę wnuczkę. Jakie czekają przyjemności, łatwo się domyśléć i przeczuwać...
— A dla czegóż nie przeczuwasz i nie domyślasz się prawdziwych przyjemności, że się babci spodobasz, że się jeden z kuzynów w tobie zakocha, że podbijesz wszystkich serca — odparł wesoło Damian.
Zosia sobie oburącz uszy zakryła.
— Daj-że mi pokój!... proszę cię...
— Najlepiéj ani mówić o tém, ani przeczuwać — wtrącił Ludwik — przygotować się na wszystko, a nie trwożyć niczém!
Lucynka słuchała smutnie podparta na ręku. Zdawała się tak teoretycznie stawionych kwestyj nie bardzo rozumiéć, mniéj dojrzała od siostry, nudziła się tym polotem górnym rozmowy.
— Cóż ty na to mówisz? — spytała Zosia.
— Ja? — jakby przelękła tą interpellacyą niespodziewaną odpowiedziała Lucyna — ja? ale ja jestem w téj chwili egoistką taką, że o niczém nie myślę, prócz o tém, że ciebie tracę i że za tobą tęsknić będę, że mi będzie saméj źle i że za to na ciebie nawet się gniewać jestem gotowa.
— Alboż to moja wina?
— Tak, ale ty tam pogodzisz się z przeznaczeniem, zapomnisz o nas, a ja...
Rozmowę przerwały czułości, nadszedł potém stary Morawiński. Pochwycił Damian Ludwika, aby mu coś więcéj powiedziéć o dworze podkomorzynéj, a Zosia została sama, zadumana...
Kto wié co po jéj główce chodziło, smutno jéj było. Patrzyła na Ludwika przechadzającego się zdala z bratem i myślała może o nim.
Nie prędko powrócił na ganek i usiadł znowu.
Zamyślona Zofia popatrzała nań smutniéj niż wprzódy.
— Jakże pani myśli długo zabawić? — spytał.
— Mówiłam panu, nic nie wiem. Jeśli mnie puszczą, przylecę na skrzydłach co rychléj, bo tu ciągle żyć będę duszą. Damian musiał panu coś mówić o téj tajemniczéj babuni. Zażądała poznać jednę z nas. Jak długo ma trwać ta straszna próba? co ona znaczy? nie wiem nic, nic, nic.
Westchnęła, zamilkli.
— Być może — odezwał się poczekawszy nieco Ludwik — być może, iż gdy pani powróci, mnie tu już nie będzie...
— Dla czego? jakto? — zapytała podnosząc się nieco Zofia.
— Chłopcy może pójdą do szkół, a ja w świat — odezwał się z rezygnacyą spokojną Ludwik. — Miejsce to i zajęcie było dla mnie tymczasowém, muszę sobie szukać innego.
— Daleko? — spytała Zosia patrząc mu w oczy.
— Odpowiem jak pani mnie. Nie wiem, nic, nic, nic. Trochę jestem fatalistą, gdyby się tak nawet nieszczęśliwie złożyć miało, żeby mnie tu pani już nie zastała, ja mam nadzieję, że gdzieś, kiedyś, spotkamy się jeszcze na świecie.
— Na czémże pan opierasz tę nadzieję? — odezwała się ciszéj Zosia.
— Na tém, że ja tego pragnę — rzekł uśmiechając się Ludwik — bo, kto czego mocno życzy sobie...
Zosia ruszyła ramionami.
— Choć bardzo miłoby mi było widziéć pana — rzekła — ale teoryi pańskiéj nie mogę sobie przyswoić. Ja właśnie przeciwnie sądzę, że znaczniejsza część naszych życzeń w życiu przechodzi marnie. Los się z nich naigrawa.
— Bywa i to — rzekł Ludwik spokojnie — ale ja wierzę, że kto pragnie ten się stara aby pragnienie zaspokoił, a u mnie wola jest tą dźwignią Archimedesa co świat porusza.
— Jednak najczęściéj wola bywa bezsilną — rzekła Zosia.
— Gdy nie jest prawdziwą; między wolą a zachceniem jest ogromna różnica. Gdy się komu tylko zachciewa, nie zada sobie pracy dojść do celu, ale gdy chce...
— Pan jesteś stworzony na professora filozofii — dodała.
— Na professora i na nudziarza — rzekł śmiejąc się Ludwik — masz pani słuszność, nudziarz jestem...
— Ale nie!
— Niestety! znam to sam do siebie — przerwał wesoło Kończak. — Przyczyną tego, że jeszcze nie mogłem zetrzéć z siebie rdzy uniwersyteckiéj.
— A ja wolę pana z tą rdzą, jak ją nazywasz, niż, innych pańskich rówieśników tak gładkich i lśniących, że ja się w nich przeglądam jak w zwierciadełku, i to mnie nudzi.
Z tych próbek można powziąść wyobrażenie, jak się zabawiano w tym zapadłym Hrudzie Leśnym, gdy się gromadka zebrała sympatyczna. Damian był jeszcze pełen Krzemieńca, Ludwik Uniwersytetu, panny się do nich zastosowywały, i rzadko kiedy rozmowa płochą była, choć bywała wesołą, choć czasem z tych stref filozoficznych spadała na ziemię i stawała się na chwilę dziecinną. Panny biegały i trzpiotały się, a kawalerowie im pomagali...
Tego dnia blizki wyjazd, rozstanie, wszystkie czoła i myśli osłoniły smutkiem. Napróżno Damian starał się pobudzić do wesołości, usta zaledwie uśmiechnięte ściągały się do jakiegoś bolesnego wyrazu. Ludwik, który był zmuszony powracać przed wieczorem, dosiadywał, nie mogąc się oderwać od Zosi. Sądził, że choć słówko jakieś pociechy uniesie z sobą, coś niewyraźnego, zagadkowego, czémby się mógł pocieszać w samotności, ale Zosia prócz wejrzeń smutnych, niczém go nie obdarzyła.
Trzeba się było pożegnać nareszcie.
— Mam nadzieję, że pani nam prędko powrócisz — odezwał się Ludwik — będziemy tęsknić i wyglądać...
— A ja tęsknić będę i wyrywać się do mojego kochanego Hruda — odpowiedziała Zofia poważnie — spodziewam się, że pana tu zastanę!
Ludwik wiejskim obyczajem domowym w rękę ją pocałował, ręka jéj drżała. Nie powiedział już nic, milczący prędko pożegnał towarzystwo i pobiegł za bramę do swojego wózka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.