<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Była to niedziela, dzień, w którym zawsze w Wygodzie liczne się zbierało towarzystwo. Czyniły się téż ku temu przygotowania należne zawczasu. Berkowski jeździł się sam zaopatrzyć w chleb, bułki i obwarzanki, sama jéjmość czuwała nad porządkiem domowym, stróż, dziewczęta miały w Sobotę więcéj do czynienia, niż przez tydzień cały. W dnie powszednie tolerowała pani Dorota śmiecie po kątach i w mniéj widzialnych kryjówkach, na Niedzielę już dla tego czysto być musiało, że dzień ten nanosił sam wielką ilość wszelakiego brudu i błota. Każdéj Soboty klęła ten nadmiar pracy tłusta Handzia, która więcéj gadała oparta na miotle niż zamiatała, spoglądając złośliwie na chudą Maryś, mruczał na nią Wygoń, a Dzwonek, wypędzany z kątów miotłą, musiał téż dzień ten w psim języku przeklinać.
Już przed wieczorem w Niedzielę, stroili skrzypce i basetlę, dwaj nadworni tutejsi muzycy, oba rodem z Borówki; Maciek znakomity talent, wiolonista, jakiego na okolicę nie było drugiego; człowiek, który nietylko mistrzowsko grał do tańca i dla uszu, ale razem był dobrym murarzem i niekiedy stolarką się zabawiał. Był to człeczek suchy, przymrużający jedno oko gdy mówił, głowa ogromna włosem rozwianym okryta, zabawny, żartobliwy, do kieliszka jedyny, figlarz jakich rzadko, ale statku nie miał. On życie pędził dosyć wesołe, ale w chacie co się działo? Bóg wiedział tylko. Gdy mu żona piszczała, wytłukł ją i sam do karczmy uciekał. Gospodarz był nieszczególny, za to artysta znakomity. Ludzie słuchać go lubili gdy grał, ale zadawać się z nim nikt nie chciał.
Basetlę trzymał Kuternoga, téż muzykant dobry a człowiek nie ciekawy, równie kieliszkowi hołdujący. Taka jest artystów dola! Świat się na nich nie zna, gorycze topią w kieliszku. Co on w nocy robił, trudno było zgadnąć, to pewna, że gdy grać zaczął, drzémał natychmiast, spał nawet, ale przez sen rypiąc po strunach, nigdy ani taktu ani nuty nie chybił. Już zdala niedochodząc do karczmy, słychać było jego basetlę, ogromnym głosem odzywającą się jak bąk na błotach.
Czasem, gdy Maciek już skończył swój prym i ustał, śpiący Kuternoga jeszcze daléj jechał, aż go obudzić musiano. Dopiéro ręką po twarzy potarłszy, odchrząknął, gdy mu co dano, napił się, basetlę brał na plecy zatknąwszy w nią smyk, i ruszał daléj.
Maciek z Kuternogą, starczyli za najlepszą kapelę. Pierwszy z nich w dodatku, bezpłatnie nogą takt wybijał i czasem podśpiewywał, zwłaszcza gdy miał w czubku, Kuternoga sadowił się za nim z tyłu, w cieniu, kołnierz u kapoty miał dostatni, głowę w niego wnurzywszy, nogi sparłszy na podłodze tak, iż podeszwy podarte jego butów dla nikogo nie były tajemnicą, spełniał swój obowiązek sumiennie. Widać było tylko zdala łysiny kawałek i łokieć prawéj ręki, który jak machina to się podnosił, to spadał.
Kuternogi mimo jego powagi, cichości i dobréj metody w akompaniowaniu, doprowadzonym do największéj prostoty, nie lubiono. Mruk był, widok jego truł zabawę. Siedział śpiący jak memento mori.
Na miejscach swych już byli dwaj muzykanci, ale tańce się jeszcze nie były rozpoczęły. Czasem Maciek pociągnął po strunach, ot tak, aby pokazać co może. Drzémiący Kuternoga, aby go nie opuszczać, odzywał się téż, jakby mówił: „Jestem“, tymczasem gęby się nie zamykały. Z Borówki było kilku parobków, dwoje dziewcząt i jedna żona żołnierza, osoba młoda i umiejąca się podobać, strojna i uśmiechnięta, z Zamsza zaś przybył wierny hołdownik Berkowskiego, stary fornal, zwany dla nóg długich Bocianem, w istocie zaś Paweł Onuczka. Stary ten wyga, gdyby nie to, że do pracy był, gdy się raz wziął, niezrównany, na posyłki jedyny, dawno otrzymać był powinien dymissyę, bo pił gorzałkę strasznie i zapijał się tak, że się po drogach walał, póki jednak na nogach się trzymał lub na koniu, trzeźwemu się nie dał ani wyprzedzić, ani pokonać. Oprócz niego ze dworu także był ogrodniczuk Fedorek, młody chłopak, którego więcéj wiodła do Wygody płeć piękna niż wódka.
Don Żuan ten wiejski nie dosyć, że we dworze bałamucił wszystkie stróżki i pomywaczki, że na folwarku miał zawsze dwa lub trzy romanse rozpoczęte, co niedziela się wyrywał jeszcze do Wygody, polując na ładne dziewczęta i piękne mołodyce. W téj chwili właśnie rozmawiał z zalotną żołnierką, która sobie z niego podżartowywała.
Rozeszła się była wieść w Wygodzie, iż tego dnia goście zdaleka przybyli do Zamsza, po których za Bug posyłano konie, Berkowski więc dwóch widząc ztamtąd przybyszów, poszedł na zwiady.
Nie łatwo mu przyszło zacietrzewionego przy żołnierce Fedorka od kontemplacyi bujnych wdzięków jéj oderwać, ale Berkowski był poważany powszechnie i parobczak ogrodowy, choć figura dworska, uważał sobie za zaszczyt być przez niego wezwanym do kąta, gdzie się i Bocian znalazł, już nad kwartą siedzący.
— Cóż tam u was, goście? — spytał Berkowski.
— A jużci, kole południa nadjechali...
Usłyszawszy to Bocian przerwał:
— Co ty wiesz, ty — zawołał z pogardą patrząc na ogrodniczuka — ty, albo w kapuście siedzisz, albo się z dziewczętami gzisz! kole południa! ale... Już u stołu siedzieli, kiedy przyjechali. Taż ja w stajni byłem.
— No, a jak u stołu byli, to co? hm! — odparł Fedorek.
— Widzieliście ich? — spytał Berkowski.
— Com nie miał widzieć, kiedy po obiedzie jasna pani ich sama do ogrodu poprowadziła. O trzy kroki podle mnie przechodzili.
— I któż?
— Stary jakiś, żeby powiedziéć, że pańsko wygląda, no, nie, ale tak jakby nasz Gondrasz, albo co.
— Ot! tociem i ja go widział — począł Bocian. — Téż przymierzył pięść do nosa. Gdzie Gondraszowi do niego? gdzie? Słuszniejszy, i ludzką ma twarz, a ten do małpy podobny.
— Et! — oburzył się Fedorek i chciał odchodzić, ale go Berkowski zatrzymał.
— Mówcie bo, nie zważajcie...
— Co on wam powie? co? hm? — przerwał Bocion — ten ma tylko ślepia na dziewcząta. Cha! cha...
— Ale, mówcie no — powtórzył szynkarz.
— Kiedy lepiéj wié pan Bocion, niech sam rozpowiada — rzekł urażony ogrodniczuk, którego ciągnęło do żołnierki.
— Co ty mnie gołowąsie jakiś, pędraku, będziesz Bocionem przezywał — zakrzyknął fornal — albo to niewiesz jak się ja zowię? Patrzcie-no go? jaka mi feneberya! Wara! dam ja ci Bociona, aż siedem kościołów zobaczysz.
Fedorek się trochę cofnął, a fornal popił tylko i siadł.
Zniżył głos ogrodniczuk.
— O starym panu tom mówił — rzekł — no, tak se, ni pan ni ekonom, ni Gondrasz, a panna z nim, gadają córka jego, co ją dla jaśnie pani do kumpanii przywiózł, tęga panna, śliczna.
— Młoda? — zapytał Berkowski.
— A! młoda i urodna, a taki chód jak u naszéj jaśnie pani, zaraz znać że z pańskiego rodu.
— Więcéj nie ma nikogo?
— No, jest chłopak pono z niemi co go z sobą przywieźli, a zresztą nasza służba była, — zapominając urazy wtrącił Bocian.
— Konie po nich chodziły za Bug, aż do Łucka jeździł Janek, i chodził cug gniady, a za nim jeszcze bryczka pod kuchnię, we cztery konie folwarczne, konie zmachali, pożal się Boże, ale jaśnie pani kazała aby się pośpieszali.
— Cóż to tak było pilno? — wtrącił Berkowski.
— Kto to tam może wiedziéć! — westchnął Bocian. — Zwyczajnie fantazye pańskie, jak się czego zachce, tak, żeby mi zaraz było, rozstąp się ziemio, a dawaj, E! e!
Zamilkli, ogrodniczuk począł znowu głosem zniżonym:
— Dworski Jacenty mówił, że jak dali znać: jadą, a pani już u stołu siedziała, zerwał się Migura, ale nie dała mu iść, sama poszła. Tak wstali wszyscy od stołu, szła w ganek. Dopiéroż witać. Panienkę objęła jakby własne dziecko począwszy ściskać, i zaraz ich prowadziła do obiadu.
— Cóż to mają być za jedni? — pytał szynkarz.
— Jużci nie kto tylko krewni, a te co tu u nas są, wnuki jéjmościne czy co, pan Sylwester i pan Kazimierz, nosy bardzo pospuszczali. Cóś się u nas nowego święci...
Bocian ręką w stół uderzył.
— Co ma być! — zawołał — co ma być, at! pleć pleciucho! Co? kto naszéj jaśnie pani nie zna? Złota pani, dobra, grzeszyłby ktoby co innego śmiał mówić, ale dla familii to ona wié, że nie trzeba robić nadto, aby nosów nie zadzierali. Albo to ona jednych ściskała i całowała. Co ty znasz?
— A niechże pan Bocion posłucha co we dworze gadają o tém — odezwał się Fedorek.
Porwał się fornal trzęsąc z gniewu.
— Jeszcze ty mnie raz Bocionem przezwij, ty pędraku jakiś, to żebym do dworu nie doszedł, tak ci skórę przygarbuję, że ruski miesiąc popamiętasz.
Ogrodniczuk zamilkł.
— Cóż gadają we dworze? co, ale bo mówcie — począł Berkowski, odciągając nieco od niebezpiecznego sąsiada. — Co gadają?
Ogrodniczuk już nie miał ochoty mówić więcéj aby się nie zadzierać z sierdzistym do zbytku fornalem, po chwilce namysłu jednak uległ.
— We dworze — począł — no! aże uszy więdną, bo tylko o tém gadanina, co teraz będzie, kto tu pójdzie z kwitkiem. Czy panienka ta nazad odjedzie może z niczém, czy ją jaśnie pani przyjmie za własną. Różnie ludzie wróżą. Jedni się śmieją już z pana Sylwestra i Kazimierza że im musi być kwaśno, a drudzy prawią, pobawi się jaśnie pani, ta i puści. A co prawda, to, że choć na tych panach co u nas raz wraz siedzieli, trudno co z twarzy poznać, wszelako i ślepy dojrzy, że im przyjazd téj panienki nie do smaku.
Fornal nasłuchiwał i śmiał się.
— Co to i zważać na to jak we dworze dworują — rzekł nawiasowo. — Kto to dworu nie zna? Mało co oni plotą. U nas już nie tyle bywało! Był czas pletli, ot, ot, jaśnie pani za mąż idzie, bodaj zdrowi byli! ani się jéj śniło. Drudzy, po śmierci córki, gadali, odda wszystko, pójdzie na dewocyę do klasztoru. Potem gadali, majątek rozpisze na krewnych i gospodarstwo zda. A no, po dziś dzień jak było tak i jest. Nasza pani rozum ma, po co jéj komu z rąk patrzéć, a co trzyma oddawać! Póki Pan Bóg życie jéj daje, niechaj króluje jak najdłużéj, u nas się nic nie odmieni, bo to pani rozumna.
Berkowski z uwagą słuchał i wtrącił:
— Macie racyę, panie Pawle, po co się ma zmieniać?
Ogrodniczuk się w głowę poskrobał, zdaleka uśmiechając do żołnierki, która go oczyma wabiła, choć z drugim rozmawiała, chciało mu się odejść i nie śmiał szynkarza porzucić, a szło i o to aby się téż dobrze poinformowanym okazał.
— We dworze mówią — szepnął tak, aby go Bocian jak najmniéj słyszał — że nigdy, jak zapamiętają, takich przyborów na przyjęcie żadnych gości, choćby i krewnych, nie bywało. Słyszę, tylko co jak konie wyprawili do Łucka, tak już zaraz kazała jaśnie pani stancyę dla panny kole swojego pokoju sztyftować. Tom się sam na to patrzał, bo mi do niéj wazony nosić kazali, i samą jaśnie panią-m tam widział, że się krzątała, i jeszcze mi powiedziała: Słuchaj Fedorek, wybierz mi co najładniejsze wazony, a jedną fuksyę kazała precz wynieść, powiedziawszy: Nieładna. Mówiły panny w garderobie, że codzień coś sama tam ustawiała, poprawiała, że się wydziwić nie mogli. No, i z tego poszło, co się ludzie domyślają, że panna zostanie się na zawsze przy jaśnie pani.
Berkowski głową pokiwał, namyśl mu przychodziły wszystkie możliwe następstwa. Kto wie co wypaść może? gotowa-ć ją wydać za mąż, gotowa zdać wybranemu jéj mężowi majątek! A z Migurą było już cale nieźle, a nowy porządek rzeczy zawsze straszny.
Ogrodniczuk zbierał się na nowe może zwierzenia, gdy ze śpiewem i hałasem wpadł, nieprzyjemny dlań współzawodnik, także z Zamsza, ale stajenny, Karolek, butna sztuka, z kolczykiem w uchu, wąs do góry, czapeczka na bakier. Był to ten właśnie co z bryczką jeździł do Łucka. Przybycie jego do Wygody dla Fedorka było nie na rękę, bo to téż był do dziewcząt kandydat, a daleko większy elegant, zajmujący o stopień wyższą pozycyę w stajniach, i rywal niebezpieczny. W ogóle płeć piękna za nim przepadała, bo był tancerz doskonały, i strasznie się brał śmiało do niewiast, a one to lubią. Wprawdzie chodziły o jego przygodach wieści różne, że i kijami od ojców i braci bierał, i panny go czasem ostro odpędzały, jednak to mu ani humoru nie psuło, ani odwagę odejmowało. Ledwie z kozła tego dnia zsiadłszy, wyrwał się do Wygody na tany. Fedorek zobaczywszy go aż zbladł i głowę spuścił. Karolek ledwie ze śpiewką wpadł, wnet hołubca uciął na środku izby, żołnierkę wpół uchwycił i choć muzyki nie było, zawinął z nią raz i drugi, aż się wszyscy ze śmiechu pokładali. Dziewczęta i mołodyce oczów z niego niespuszczały. Piwa kazał zaraz dać. Zobaczywszy Berkowskiego poufale się doń zbliżył.
— Kłaniam się panu propinatorowi — rzekł — co u was słychać?
— To my was pytać powinniśmy, bo z dalekich stron jedziecie? — rzekł szynkarz — przywieźliście nam gości, hę?
— Hę! co tam za goście! — machnął ręką Karolek — to uboga jakaś szlachta, niewiele co z tego będzie, proste ludzie; nie można mówić, jakieś to i dobre, a no, nie dla naszéj pani, co wszystko z partesów lubi...
— Prości ludzie, mówicie? — wrzucił szynkarz.
— A no, pewnie. Do Łucka przyjechali trzema końmi w prostych szlejkach, koczyna taki co u nas Migura lepszym jeździ.
— Co ma do tego, kiedy krewni! — wtrącił Fedorek.
Dopiéro go zobaczył stajenny.
— A ty co wiesz! tociem ja ich wiózł i z niemi jechał! wsadzili mi chłopca, tom z niego całą drogę ciągnął a gadał mi com chciał. Na jednéj kiepskiéj wiosczynie w Polesiu, między błotami siedzą, a jest ich na to, okrom ojca, troje: dwie panny, jeden panicz, ubogie ludziska...
— A stary jaki?
— Starego poznać trudno, milczy. Panna niczego, postawna — mówił Karolek — i spryt jéj z oczów patrzy, a żeby znowu wielką adukacyę na niéj znać było, to nie. Samo to sobie nawykło służyć. E! e!
Przerwał mowę stajenny zapalając cygaro, ale wnet uśmiechając się ciągnął daléj:
— A we dworze sądny dzień, tak mi Boże dopomóż! Ludzie se myślą tak i tak. Tylko cośmy przyjechali, jeszczem koni nie wyprzągł, przylatuje do stajni z garderoby panna Hanna, co taka harda, że nigdy na człeka nie spojrzy i nie zagada, bieży, dobry wieczór! Dobry wieczór. A tu stanąwszy jak nie weźmie rozpytywać: a co ta panna gadała w drodze, a jak się znachodziła, a czy wesoła, a co ona lubi? Tom jéj plótł na złość, co mi ślina do gęby przyniosła. Poleciała z nowinami do garderoby, patrzę bieży Salusia, toż samo, powiedzcie mi co o pannie cożeście to ją przywieźli. Sto tysięcy! jakby poszalały z ciekawości. Przyszedł nawet stary kamerdyner wypytywać nas cośmy po nią jeździli. Ale bo słyszę, stara nasza pani czegoś bardzo temi ludźmi zajęta, jak nigdy nie bywało — mówił Karolek. — Mało tu ich bywa téj familii różnéj, a nikogo stara pani bardzo znowu do serca nie brała i nie bierze, a tych...
Tu ruszył ramionami.
— Kto może wiedziéć co się święci? — wrzucił ponuro Berkowski.
— A! co już we dworze pletą — ciągnął Karolek — aż uszy więdną. Sądny dzień! Już się przysięgają, że jaśnie pani ją za córkę myśli przysposobić, bo wiadomo, że po nieboszczce pannie Amelii dotąd płacze. Nawet Migura, co już tak mocno siedzi a pochmurniał, może mu po głowie chodzi, że wyleci i on... A żebyście wiedzieli jak im tam wszyscy służą.
Karolek począł podśpiewywać, szynkarz się zamyślił mocno. Ogrodniczuk korzystając z wolnéj chwili, przesunął się do żołnierki, któréj coś do ucha szeptać zaczął, a ta go zwolna odepchnęła od siebie. Kto znał ludzi, tenby jednak owego na pozór surowego obejścia nie wziął za ostateczną odpowiedź, bo żołnierce się usta i oczy śmiały. Berkowski tymczasem stał jeszcze z Karolkiem, rad z niego jak najwięcéj wyciągnąć, bo mu szło o to aby był uwiadomiony dokładnie jak rzeczy stały we dworze. Szczęściło mu się w tém nad wszelkie spodziewanie. Już Bocian, Fedorek i Karolek dosyć go objaśnili, gdy na horyzoncie karczemnym ukazała się postać nowa, daleko gruntowniéj mogąca poinformować szynkarza, gdyby tylko mówić chciała. Był to pan pisarz prowentowy Choberski, z którym titulo wódki branéj z pod klucza jego we dworze, Berkowski w szczególnie dobrych zostawał stosunkach. Choberski do Wygody ani dla wódki, ani dla tańców uczęszczał, bo już wyżéj daleko patrzał, wstępował jednak tu niekiedy, w przyjaźni będąc z Berkowskiemi, którzy go i porterem krajowym, i kawą, i różnemi przysmakami zwykli byli traktować. Był im potrzebny. Panią Dorotę młodzieniec w rękę całował, a z samym jak z bratem żył.
Zjawienie się jego w téj godzinie dosyć było dziwne, bo się nie zwykł był ze dworu oddalać i nie miał na to czasu. Zobaczywszy go Berkowski wszystkich porzucił i pośpieszył do drzwi naprzeciw, aby go prędzéj przywitać.
— A co pan tu robisz, kochany panie Zenonie! — zapytał.
— Hm? co? licho mnie po nocy za sprawunkami niesie. Coś tam we dworze zapotrzebowali, a tak się jaśnie pani jakoś zniecierpliwiła, żeby koniecznie zaraz, a pewno, że mnie Migura przeciw nocy wysłał.
Z za szynkwasu zwanego biurem, dobyła się na powitanie i sama gospodyni.
— A toż to gość! — zawołała — a pan tu co robi?
— Ja tylko przejazdem wstąpiłem się państwu pokłonić.
— Dokąd?
— Za sprawunkami, na całą noc.
Przyparli go oboje państwo do kątka.
— Cóż tam we dworze?
Ruszył ramionami Choberski, przybierając postać i minę człowieka, który wie więcéj od innych, ale się nie bardzo chce wygadywać. Uśmiechnął się ironicznie, pokręcając wąsika.
— Znowu, słyszę, jakaś familia uboga napłynęła — ozwała się szynkarka, — a to skaranie Boże z tą szarańczą. Nigdy się ich u nas nie przebierze, a jaśnie pani pokoju nie dadzą. Szkuta się gdzieś z niemi rozbiła.
— E! teraz już to sama podkomorzyna sobie winna — syknął Choberski. — Gdzieś wynalazła tych krewnych, którzy może o niéj nie wiedzieli i nabrała ich sobie na głowę. Aż konie po nich umyślnie posyłała do Łucka, a co ceregielów, jakby księżniczkę udzielną do domu przywieźli.
Splunął pisarz prowentowy.
— Cóż to za jedni? — mówiła szynkarka.
— Co za jedni? golizna! ta i tyle! Prawdę rzekłszy, pan Sylwester i pan Kazimierz także to tam nie wiele pono mają, bo się wyszastali, ale zawsze to panowie, a ci, to szlachta zagonowa. Pannę-m widział, niczego i nie bardzo dworkiem od niéj czuć. Śmiała. Ojciec na ekonoma wygląda, a nasza jaśnie pani rozpada się nad niemi jak nigdy!
— Cóż to z tego będzie? — zapytał Berkowski — hm?
— Nie można wiedziéć — począł dyplomatycznie Choberski. — Ludzie plotą to i owo, a ja ino to państwu powiem, że ani sama jaśnie pani, ani ci co przyjechali, ani nikt nie może dziś spenetrować, co będzie? Naszéj jaśnie pani spodobać się nie łatwo. O! o! dużo do tego potrzeba, a panience trudniéj niż komu, bo jeszcze pamięć nieboszczki panny Amelii nie zgasła. Spodoba się, nie spodoba? Kto to zgadnie.
— Ale naszéj jaśnie pani znudziło się saméj — rzekła Berkowska.
— Pewnie, a no zmęczy się teraz łatwo, gdy nieustannie kogoś przy sobie miéć będzie! Ludzie zaraz to i owo snują! a to jéj majątek zapisze! a to ją za córkę przysposobi. Ho! daleko jeszcze do tego, daleko. Nowe sitko na kołku.
Berkowski ofiarował parę cygar i zaproponował cichym głosem szklankę ponczu z prawdziwą essencyą. Nie był od tego Choberski, ale czas naglił.
— Żebym się nie spóźnił! — wtrącił.
— A! Jezu najmilszy — odparła ręką go poufale uderzając po ramieniu Berkowska — czego się pan ma zaraz spóźnić. Niby to poncz zabawi, kiedy woda gorąca jest, a przeciw nocy się posilić...
Argument był nieprzeparty, zgodził się pisarz prowentowy, Berkowski poszedł własnoręcznie po essencyę ponczową, aby utrafić jéj proporcyę. Tymczasem ciekawa pani Dorota egzaminowała.
— No, powiedz-że, łaskawco, kiedyś ją widział, jak-że ona jest?
— Mówiłem, panna niczego, ciemne włosy i oczy. Żeby miała być tak przeraźliwie piękna, no to nie, ale téż nie brzydka i patrzy śmiało. Nic nie zdetonowana, choć to słyszę w kiepskim dworku na kilku chatach mieszkało, jakby do pałacu była nawykła. Het, rozpatruje się, pyta, mówi, jakby jéj to nie pierwszyzna.
— Otóż to najgorzéj — smutnie komentowała Berkowska — jeżeli taka śmiała, może zawojować naszą panią. Zwyczajnie osoba w wieku.
— Ale! ale — parsknął Choberski, — naszą panią zawojować! Tego nie bywało i nie będzie! Próbowali różni i bystrzejsi, źle na tém wyszli. U niéj jeden ksiądz wikary, no, ten to prawda, co chce zrobi, ale téż on nigdy nic innego nie zażąda tylko co onaby sama chciała.
— A to święty człek! — dodała Berkowska.
— Prócz niego téż, u jaśnie pani nie ważny nikt tak bardzo — popijając przyniesiony poncz mówił Choberski. — Migura tyle lat służy, czasem mu się chce co przeprowadzić, a niechże jéj nie w smak, tom sam słyszał, zaraz powié: Mój drogi, mój dobry, mój poczciwy panie Feliksie, już ty mi pozwól żebym postąpiła po mojéj myśli. Może masz racyę, a ja mam tylko fantazyę, ale tyle mojego, daj mi zrobić jak chcę. I zrobi swoje.
Szynkarz i szynkarka oboje pokręcili głowami, nie było na to odpowiedzi. Choberski spojrzał na zegarek, poparzył sobie gębę, dopił ponczu, zapalił cygaro, tłustą rękę pani Berkowskiéj pocałował, a szynkarz sam go wyprowadził do wózka, który z chłopakiem stał przed karczmą, i co żywo ruszył Choberski, starając się wynagrodzić pośpiechem czas stracony.
W gospodzie już się do tańców zabierano. Skrzypce nie tylko się wystroiły, ale niektóre motywa jakby dla podrażnienia nóg, urywane w świat rzucały. Fedorek się przechylając w lewo i w prawo nogami potupywał, a Karolek podśpiewywał. Dziewczęta oglądały się kogo téż miały do wyboru. Nie tracąc czasu parobczaki zaskarbiali sobie łaski dziewuch raźno się zalecając, tak, że panny musiały ciągle natrętów rękami trzymać w przyzwoitéj odległości.
Basetla już była w pozycyi, nogi wyciągnięte, kołnierz podniesiony, smyk w ręku, tylko o struny uderzyć. Bocian pił i już sobie tęgo podchmielił, z ukosa poglądając na ogrodniczuka, któremu dać porządną naukę okazyi tylko szukał.
— Będzie mnie on Bocionera jeszcze przezywał! — mruczał. — Komu wolno a komu zasię! Ja ci pokażę Bociona. Większa poufałość niż znajomość! Także mi jegomość od wideł i grabi! a do gnoju niezdaro! Przyśni ci się bocion, choć ich już nie będzie.
I popijał.
Berkowski z żoną w kątku naradzali się, smutnemi twarzami zdradzając myśli zgryźliwe.
— Niech on sobie mówi co chce, choćby i ten Choberski — szeptała jéjmość — to nie bez kozery. Stara niedawno ich sprowadziła. Zanosi się na zmianę. Da pewnie odprawę panu Sylwestrowi i Kazimierzowi. Zobaczymy my tu jeszcze ciekawe rzeczy.
— Aby to na gorsze ino nie wyszło! — stęknął Berkowski.
— Juści nie na lepsze pewnie. Jeszcze się z Migurą a z jaśnie panią żyło jako tako, a z nowemi, jak przyjdą, osobliwie takiémi, co do małego przywykli a zechcą we wszystko nosa wtykać, no! to dopiéro będzie.
— A jak się tobie zdaje! juści to tak z pieca na łeb nie może przyjść! — rzekł cicho Berkowski
— Pewnie, że nie, a no, rozumny człek daleko patrzéć musi.
— Mnie się widzi — dodał mąż — pójść jutro do dworu języka dostać.
— A z czémże?
— Ono się najdzie z czém. Do Migury mogę o siano, a z nim pogadawszy ludzie się sami nastręczą. Zobaczę co to tam może być.
— Ino się znów nie wyrywaj bardzo, aby nie myśleli, że już na nas strach poszedł — mówiła baczna Dorota. — Co to jedna karczma na świecie? Jak suchą arendę podniosą, toć się sędzia ze swoją prosi...
— A no to nie Wygoda! — rzekł zafrasowany Berkowski — daleko jéj do niéj.
— Jaki-żeś ty! — ofuknęła szynkarka. — Przypomnij-że sobie czém to była ta karczma, póki my siadłszy, z niéj austeryi nie zrobili? Za nami ludzie wszędzie pociągną. E! co tam. Nie tu, to tam, znajdzie się chałupa aby grosz był, a rozum.
— Otóż to! — westchnął zamyślony Berkowski.
Wtém jak uciął od ucha Maciek a basetla mu zawtórowała głosem ogromnym, jakby za dotknięciem różczki czarodziejskiéj karczma się cała zmieniła, drgnęły nogi, ruszyły się ręce, parobcy chwycili broniące się niby dziewczęta. Kurzawa jak dym podniosła się z podłogi.
Ludzie co stali w pośrodku, potrącani zewsząd, poczęli uchodzić do kątów. Karolek wziąwszy najpiękniejszą dziewczynę, córkę kowala z Borówki, całą koralami obwieszoną puścił się pierwszy, za nim Fedorek z żołnierką, która miała reputacyę, że tańcowała jak żadna. Za niemi inni, co kto napadł brał i okręcał, tak że Handzia co stała sobie z boku, nagle poczuła dwoje silnych rąk obejmujących ją: krzyknęła jak przestraszona i śmiejąc się a rzucając głową, mimowoli téż poszła za innemi.
Nikt nie wiedział co to był za taniec, ani ten co go grał, ani ci co tańcowali, a no brzmiał tak pokuśliwie, szalono, ochoczo, tak porywał za serce, że Berkowska patrząc na ten szał, uśmiechnęła się aż i szepnęła do męża:
— Już to, powiadam, Maciek żeby grał w mieście, toby fortunę sobie zrobił, bo, co prawda, kiedy on pocznie, aż nogi same skaczą.
— A! to jest jucha! — krótko a wyraziście pochwalił Berkowski, patrząc na Maryś, która sama jedna tylko pod piecem gryząc fartuch, stała.