<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

7.

Nazajutrz poranek jesienny był prześliczny, chociaż go nazbyt może obfita rosa oblała. W ogrodzie w Zamszu panowała cisza uroczysta, stare drzewa stały nieporuszone, milczące, jakby zadumane. Ptastwo drobne gospodarzyło po gałęziach. Słońce wśród tych gąszczy, przedzierając się tu i owdzie, jasnemi plamami dziwaczne na ziemi i murawie rysowało desenie. Nie dziw téż, że z tak ślicznego poranka korzystając, pan Sylwester i Kazio wybrali się przed śniadaniem do ogrodu.
Lecz nie cześć i miłość dla natury wyprowadziła ich w cieniste i dosyć jeszcze chłodne ulice, których słońce ogrzać nie miało czasu. Pan Sylwester i Kazio potrzebowali się rozmówić z sobą sam na sam, a w pokojach, które zajmowali, nie chcieli być podsłuchanymi. Obaj wyszli dosyć posępni, choć Sylwester w całém życiu zawsze wywieszać był nawykł wesołość, nawet gdy jéj nie miał. Tego dnia nadto jakoś był zafrasowany, aby sam kłamał przed sobą. Kazio wzdychał i nie kryl także mocnego zakłopotania i niepokoju. Cicho się prześlizgnęli w wielką aleję, gdzie na okół widząc ogród, bezpiecznymi się sądzili. Szli jednakże długo oglądając się i nie śmiejąc rozpocząć rozmowy, dopiéro w pół ulicy będąc, w znaczném oddaleniu od pałacu, pan Sylwester wymuszonym, suchym, złośliwym parsknął śmiechem. Spojrzał na kuzyna, stanął.
— No, proszęż cię? co ty na to? co ty na to? no, mów.
Pan Kazimierz stanął, bardzo powoli zaczęły mu się podnosić ramiona, dolna warga ust jego mięsistych wydęła się z wyrazem wątpliwym jakimś nieukontentowania i wstrętu.
— Od wczora — rzekł — chodzę, jakbym był studentem i od kalefaktora dostał na ławce.
— A ja, a ja, powiadam ci — zawołał Sylwester — gdyby nie o moją i naszą skórę, chodziło, śmiałbym się do rozpuku. Komedya!
— Która się może skończyć dla nas tragicznie — odezwał się Kazio — to nie żarty. Uważałeś ty ją dobrze? Proszę cię! Dziewczyna ze wsi, z jakiegoś tam dworku, z zaścianka, bez wychowania. Spodziewaliśmy się znaléźć w niéj gąskę a tu...
— A tu... rzekłbyś, przebrana księżniczka — sarkastycznie dodał Sylwester. — Cha! cha!
Tu zmienił głos i począł ciszéj, ale seryo:
— Nie trzeba przesadzać. Dziewczyna ze strachu na kieł wzięła i całą swą siłę zużyła na to, ażeby pokazać się śmiałą i nie strwożoną. Ale, słuchaj, ja patrzyłem na grę jéj oczów, na drżące niekiedy usta, no! nie przeczę, że ma zdolności i partyę swą odegrała, jak na debiutantkę, wcale nie źle, ale gąska! mówię ci, gąska. A!
Pan Kazimierz, jak pierwszą rażą, wydął usta.
— Nie będę się z tobą sprzeczał — rzekł — może nie mam tak głębokiéj znajomości ludzi jak ty, może jestem naiwny, możem tchórz, ale ta panienka z zaścianka czyni na mnie wrażenie groźnego widziadła. Czy uważałeś jak babunia oczyma ją jadła, śledziła każdy ruch, na każde słowo jéj nastawiała ucha, z jaką troskliwością około niéj się krzątała.
— Proszę cię, prosta i naturalna bardzo ciekawość — przerwał Sylwester. — Ja w tém nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego, prosta ciekawość. Potrzebowała rozrywki.
Szli kilka kroków, pan Kazimierz się zatrzymał.
— Proszę cię, Sylwestrze, nie śmiéj się ze mnie — rzekł. — Mnie się zdaje, że należy nam obmyśléć sposób postępowania. Jeżeli dziewczyna ma szansę zostać faworytą, hm! kto wie, byłoby najwłaściwiéj jednemu z nas się w niéj zakochać. Sam mi tę myśl dawniéj rzuciłeś.
Sylwester odskoczył.
— Wolno! powoli! czekaj! nie strzelaj! — zawołał — ryb nie łówmy przed niewodem. Przyznam ci się, że choć dziewczyna ładna i roztropna i elle à de l’etoffe dałaby się z niéj zrobić przyzwoita hr. Mylska, ale znowu, nie upewniwszy się co babunia myśli, wystarać się sobie o córkę zaściankowego szlachetki, byłoby prawdziwém szaleństwem.
— Mnie bo się widzi, pozwól — mówił Kazimierz — że nadeszła chwila stanowcza i że rzecz jest seryo. Pokrewieństwo, jak wiesz, blizkie. Widoczna rzecz, że będzie wolała swoim dać, niż prawie obcym jak my. Myśl już w tém tkwi. To jawne, to ślepy namaca. Cóż nam pozostaje? korzystać z resztek naszego kuzynowskiego przywileju! Sameś rzekł.
Cher Casimir! — odezwał się Sylwester szydersko. — Zawsze byłeś w gorącéj wodzie kąpany, i łysinę już masz, a jeszcześ się nie przekonał, że gorączką się rzeczy psują, nie poprawiają. Wiesz, wielki polityk powiedział: świat należy do flegmatycznych i cierpliwych.
— Którym żywi i determinowani z przed nosa wszystko biorą — wtrącił Kazimierz.
— Nieprawda — podchwycił Sylwester — nieprawda. Nie ma jeszcze najmniejszéj pewności, a nawet prawdopodobieństwa, ażeby babunia się w téj zaimprowizowanéj wnuczce zakochać miała. Znamy ją oddawna. Zimna, znudzona, obrachowana, grzeczna, i nie łatwo ją oczarować.
— Ty mówisz: znamy ją oddawna, a ja — rzekł Kazio — ja poprawię cię: my się na nią od bardzo dawna patrzymy, a nic a nic jéj nie znamy, przynajmniéj ja sobie tego nie przyznaję.
Sylwester prychnął jakoś.
— Pf!... — pokiwał głową.
— Znamy, nie znamy! Kto kiedy znał człowieka? proszę cię! a dopiéroż kto powiedziéć może iż znał kobietę? Co to jest znać? Jest to módz naprzód obrachować, co, w danym wypadku, ktoś zrobi? nieprawdaż? Otóż ja ci powiadam, że nikt nigdy nie odgadł całkowicie człowieka, ale uważaj, mimo to mówię, że ją znamy, bo kto lat tyle nie okazał się ani czułym, ani wrażliwym...
— Sam się plączesz — zawołał Kazio — właśnie na ten raz, może...
— No, przypuśćmy — przerwał Sylwester — trzebaż poczekać aż się objawi choćby jaki symptom.
— Mój drogi — niecierpliwie parsknął Kazio — jakich-że jeszcze czekasz symptomów? Dla nikogo nigdy babunia nie zrobiła tego co dla téj nieznajoméj dziewczyny. Wiesz, że wczoraj wszyscy domowi słupieli. Migura mi powiada: Naszéj pani nieboszczka córka się przypomina. Spytałem go czy choć cokolwiek podobna do niej? Potrząsł głową.
Szli kilka kroków w milczeniu, wtém, spłoszony gdzieś w krzakach zając, których w starym ogrodzie było pełno, szelepnął, wyskoczył, uszy nastawił i w wielkich susach przebiegł im drogę.
Obaj poważni panowie stanęli i ot tak, niewiedziéć dlaczego zawrócili się nagle. Kazio popatrzał na uchodzącego kota i splunął.
— Dobrześ ty ją obserwował wczoraj? — przebąknął.
— O ile umiałem i mogłem — rzekł Sylwester z niezwyczajną sobie powagą. — Bez żadnego uprzedzenia powiem ci, jakie na mnie uczyniła wrażenie. Powtarzam, il y a de l’étoffe, jest ładna, żywa, podobać się może, ale coś dzikiego, szorstkiego, do zbytku śmiałego w niéj jest. Kto wié, jak się to może rozwinąć?
Jakby się umówiły zające, drugi szarak, który się posilał na uboczu, usłyszawszy szelest, pod same prawie wpadł im nogi.
— A cóż u licha dziś z temi zającami! — krzyknął Kazimierz.
Stanęli trochę. Nie byli wcale zabobonni, ale nie lubili jakoś chodzić tam gdzie drogę zając przeskoczył i zawrócili się boczną ścieżką mniejszą.
— Uważałeś — rzekł Sylwester biorąc za rękę kuzyna — atitiudy całego dworu. A! to było nieopłacone! Każdy udawał, że nie patrzy, a wszyscy, aż do tych fagasów co stali z talerzami, jedli oczyma nowo-przybyłą. Migura chwilami słuchając gębę otwierał, Deręgowska zdawała się głuchotę swą przeklinać, a wikary, a Gondrasz, a stary Rzęsnowski. Mówiła śmiało, dużo, no i nieźle, ale czuć w tém było nadrabianie, forsę, zobaczymy ją dziś. Mówił mi Rzęsnowski, że podkomorzyna rano zaraz, ledwie narzuciwszy szlafrok, poszła do niéj do pokoju, bo ją postawiła obok siebie, i siedziała tam więcéj godziny.
— Bawi ją to — rzekł Kazio.
— I w końcu zobaczysz, przesyci się, zbliży, znajdzie les défants de la cuirasse, pannie da ładny prezent i odprawi ją do domu. Z Panem Bogiem.
Kazio pokręcił głową.
— Proszę cię, widzę więc, że ty wcale do panny Zofii nie masz projektów?
Sylwester stanął, dźwignął ramionami.
— Dotąd nie mam, i zdaje się, że ich nie będę potrzebował miéć.
— Rozmówmy się więc otwarcie — począł Kazio, — na wszelki wypadek. Jeżeliby jeden z nas był zmuszony...
— Pan Sylwester stanął i w głos się roześmiał, spojrzawszy na kuzyna, czém tamten się obraził widocznie i przybrał postać zasępioną.
— Z tobą gadać bo nie można! — zawołał odwracając się. Sylwester chwycił go za rękę.
— Wiesz co, rzeczywiście nam się z sobą trudno o jedno porozumieć, jesteś naiwny jak dziecko, poczciwy, dobry mój Kaziu.
To pochlebstwo niewiele pomogło, bo pan Kazimierz stał zasępiony.
— Nie wiele może starszy jestem, ale mam więcéj doświadczenia, no, i jeśli ci się to podoba tak nazwać, przewrotności. Ja inaczéj na to wszystko patrzę. Jak można odrazu przypuszczać, że nieznajoma, pospolita dziewczyna może tu nad nami tak łatwe odnieść zwycięztwo? Znamy babunię, nie łatwo się rozkocha i przy wiąże, panna śmiała, popełni kilka błędów, ktoś może zręcznie to podnieść. Sprzymierzeńców znajdziemy we wszystkich otaczających, którzy z tego nowego przybysza nie są radzi. Stawię więc sto przeciw jednemu, że ona tu długo popasać nie będzie. Zamiast myśleć wplątać się w kłopot, myśmy powinni starać się o to, aby babunię i siebie od niego ocalić. To zadanie nasze.
Nie potrzebujemy przedsiębrać żadnych kroków gwałtownych, żadnéj intrygi, trochę tylko zręczności, i dosyć podnosić słabe strony, uwydatniać śmiesznostki, nie unosić się zbytnio nad przymiotami. Chwalić tak, aby pochwala sprawiła skutek przeciwny i wywołała niesmak. To cała sztuka nasza. Rozumiesz?
Kazio zawsze jeszcze urażony, tego machiawelskiego planu słuchał bardzo obojętnie. Nie zdawał się ani go pochwalać, ani brać do serca. Spostrzegł to Sylwester i z kolei on się obraził, że wielkiéj wyższości jego uznać nie umiał kuzyn.
— Zresztą — dodał — idźmy każdy swoim dworem, niech każdy zachowa swobodę, i owszem. Rób co ci się widzi lepiéj, ja się przy moim sposobie zapatrywania bynajmniéj nie upieram.
— Ja przecież rady twéj nie odrzucam — rzekł nasępiony jeszcze Kazio — nie mówię nic. W tém masz słuszność, że nic dziś decydować nie czas, należy się dobrze rozpatrzyć.
— Zgoda zupełna na to — rzekł Sylwester idąc powoli daléj w ogród. — Miejmy oczy otwarte i zamiast doktrynerskiéj, przyjmijmy politykę utylitarną. Okoliczności wskażą co mamy czynić.
Tak się rozmowa skończyła co do punktów głównych, a rozpoczęły urywane postrzeżenia, domysły i sądy o pannie Zofii, którą Sylwester dosyć lekceważył. Jeszcze o tém rozprawiali, gdy nadbiegł służący zapraszający do śniadania, które już podane było w sali jadalnéj jak zwykle. Obaj panowie pośpieszyli oddać dzień dobry babce, przy któréj już panna Zofia w czarnéj sukience siedziała. Na jéj twarzy, tak samo jak wczoraj, nie widać było pomięszania, ale wyraz silnéj woli. Nie była bardzo wesołą, ani upokorzoną tą wielkością i państwem jakie ją spotkało w Zamszu. Oczy podkomorzynéj śledziły ją bacznie. Gdy w progu ukazali się kuzynkowie, gospodyni powitała ich z uśmiechem, jak zwykle. Panna Zofia na ukłony odpowiedziała milczącem głowy pochyleniem. Sylwester od progu już rad był z dowcipem, który miał być jego atrybucyą, wystąpić.
— Korzystaliśmy — rzekł — z pięknego jesiennego poranka, ale się nam nie poszczęścił, dwa zające drogę przebiegły.
— Mówią, że to tylko jest złą wróżbą w drodze i na polowaniu — odparła babka uśmiechając się — a na polowanie żadne się nie wybieracie. Gdyby się to trafiło panu Migurze, albo Gondraszowi...
— Ale zawsze te długie uszy zajęcze mają w sobie coś złowrogiego — mówił Sylwester.
— W ogrodzie ich pełno, tam się z niemi spotkać tak łatwo, że to nie ma znaczenia. Niech-że się pan Sylwester uspokoi.
Kazimierz siadł tak, aby się mógł pannie przypatrzyć.
— Jakże się pani po Polesiu wydaje ten nasz kraj? — zapytał Zofii.
— Bardzo ładnym, ale nie wiele od niego odmiennym — odparła śmiało panna Morawińska. — Nieszczęśliwe Polesie jest ogadane niesłusznie, bo ma i bardzo ładne pozycye. Ja nie widzę wielkiéj różnicy. Styr miejscami piękniejszy jest od Buga.
Podkomorzyna słuchała z uśmiechem.
— Jak ja to lubię — rzekła — gdy każdy swój kątek kocha.
Sylwestrowi o mało się nie wyrwało:
— I gdy każdy w swoim kątku siedzi — lecz się wstrzymał jakoś, i chcąc inaczéj obrócić rozmowę, wystąpił daleko mniéj zręcznie, niżby się po nim było można spodziewać.
Zwrócił się z wygrzecznionym wyrazem ku pannie Zofii i rzekł:
— Jednakże, mimo téj miłości dla Polesia, będzie pani musiała pokochać i te strony, bo podkomorzyna pani ztąd nie puści, i trzeba się będzie z niemi oswoić i do nich przywyknąć.
Zarumieniła się mocno panna Zofia, zmięszała na chwileczkę i odpowiedziała zaraz:
— Pani podkomorzyna nadto dla mnie jest łaskawą...
— Proszę mnie nazywać babunią, bardzo proszę — przerwała pani Mylska.
Nie dano pannie Zofii dokończyć, bo pan Sylwester żwawo wtrącił:
— I ja przy tém obstaję we własnym interesie, abyś pani to imię tylko dawała Babuni, bo ono nas upoważni do nazywania jéj kuzynką.
Zofia się zarumieniła, ale wejrzenie przelotne, prawie surowe, odpowiedziało panu Sylwestrowi tak dobitnie, iż nie potrzebowała go słowem potwierdzać.
— Na te imiona, tak pochlebne i miłe, należy wprzódy zasłużyć — szepnęła cicho. — Nie mam ich używać ani przybierać prawa.
— Ja przy mojém obstaję i powagą wieku, wymagam go, bo mi się należy — dodała podkomorzyna.
— A posłuszeństwo starszym — wtrącił pan Sylwester — wszak i na Polesiu jest prawem?
— Tak, i grzeczność względem wszystkich — cicho, dwuznacznie odezwała się panna Zofia.
Sylwester umilkł. W téj chwili ściągać się zaczęli wszyscy do śniadania, wszedł wikary ze starym Morawińskim, Gondrasz i pan Migura.
Deręgowska wsuwająca się za niemi, po ucałowaniu rączek podkomorzynéj, zwróciła się zaraz do nowo-przybyłéj z czułością wielką, aby sobie laski jéj zaskarbić, gdyż już w niéj czuła faworytkę. Nie potrzebowała nadskakiwać, gdyż panna Zofia dla biednéj istoty żyjącéj na lasce, bojaźliwéj, miała i tak sympatyę i równie ochotnie przybliżyła się do niéj. Podkomorzyna choć musiała mówić ze wszystkiemi i odpowiadać na różne pytania, nie spuszczała z oka Zosi.
Przy śniadaniu toczyła się tak przerywana dziwna rozmowa, do któréj się wszyscy potroszę mięszali, iż trudnoby z niéj było zdać sobie sprawę. Uderzyło to nawet pana Sylwestra, iż dziką mieszkankę Polesia znalazł oswojoną ze światem więcéj daleko niż się spodziewał, oczytaną i wychowaną staranniéj niż sądził. Najprzód język francuzki, którym mówiła wcale dobrze, już go zbił z tropu, okazało się że i po niemiecku rozumiała, a literatura nawet najnowsza obcą jéj nie była. Obudziło to trochę więcéj poszanowania dla niéj, tém bardziéj, że się wcale nie popisywała z tém, i tylko zmuszona niejako przyznawała się z kolei.
Kazio milczał i obserwował, a nie uszło jego baczności, iż Sylwester, który począł był od podżartowywania, ton zmienił i spoważniał.
Chcąc starego Morawińskiego czémś zająć, rozpytywano o domy pańskie znanych rodzin możnych, które naówczas tę część Polesia zamieszkiwały. I on i córka odpowiedziami dowiedli, że byli z niemi w stosunkach.
Stary się rozgadał o polowaniach w Dąbrowicy i Rafałówce i napomknął o wielu poufałéj mu znanych osobach, w których domach bywał często. Poleszucy przez to nabrali wagi w oczach obu kuzynów; nie byli to już ludzie tak od świata oderwani, zadomowieni, jak ich sobie wystawiano.
Od śniadania Deręgowska wzięła pannę Zofię, aby jéj ogród pokazać, czému się podkomorzyna nie tylko nie sprzeciwiła, ale owszem bardzo była rada. Wyszły więc razem. Zofia wesoła, że się uwolni na chwilę od niedyskretnych, i jak się jéj zdawało, nieżyczliwych wejrzeń kuzynów, Deręgowska szczęśliwa, iż pierwsza sobie względy przyszłéj faworyty zaskarbi.
Wiek, choroba, trwożliwy charakter biednéj kobieciny, która nigdy zbyt bystrą nie była, czynił z niéj teraz istotę prawdziwie litość obudzającą. Poczciwa Deręgowska nie miała taktu najmniejszego. Zaledwie się znalazły w pewném oddaleniu od pałacu, gdy zwróciwszy się do Zosi zaczęła ją ściskać, i łzy się jéj aż z oczów potoczyły.
— Moja droga panno Zofio — poczęła śpiesząc się i jąkając, jakby przestraszona — jakże ja jestem rada, że mi ta przechadzka nastręcza sposobność zbliżenia się do niéj. Bóg widzi, mogę to śmiało powiedzieć, na pierwsze wejrzenie uczulam taką sympatyę dla panny Zofii.
Ta zaczęła dziękować. Deręgowska znowu się rozpłakała.
— Jakie to dla nas szczęście, że my tu ją będziemy mieli. Podkomorzyna poweseleje. Ona już pannę Zofię kocha, słowo daję.
Na ten potok wyrazów nie wiedziała zmięszana panienka jak odpowiedzieć nawet.
— Ja, drogiéj pannie Zofii — mówiła ciągle Deręgowska
— ja mogę usłużyć radą, informacyą, co tylko każesz. Wiadoma rzecz, w obcém miejscu, w takiéj pozycyi, o! mój Boże, przyjacielskie słówko nie zawadzi. Zobaczy panna Zofia, co to tu u nas, no, już nie chce mówić, ale, choć na pozór spokojnie, ale zobaczy pani, choć na pozór wszyscy niby dobrzy ludzie. A zazdrości, zawiści, no! niechcę mówić.
— Ale, szanowna pani kapitanowo — odezwała się Zosia
— ja tu jestem gościem tylko, będę się starała być jak najmniéj zawadną, zresztą, nie będę, stojąc na uboczu, mięszać się do niczego. Bardzo pani jestem wdzięczną.
Uścisnęła ją Deręgowska powtóre, czy po trzecie.
— Co mówisz, panno Zofio, gościem? jakim gościem? pani tu z nami musisz zostać. Podkomorzyna już się do niéj przywiązała.
— Od wczora! — uśmiechnęła się Zosia.
— Ona na nią czekała już z gotowém, otwartém sercem — zaczęła kapitanowa z gorączką i pośpiechem. — Wszak to wiadomo jéj być musi, że nasza święta, dobra, anielska pani miała córkę jedynaczkę, Amelię, którą utraciła. W was, droga panno Zofio, chce znaleźć pociechę, drugie dziecko.
— A! pani, ja, ja się nie czuję godną, ani zdolną.
— Co to mówić! po co ta skromność zbyteczna — przerwała kapitanowa. — Podkomorzyna się jéj wychwalić, nacieszyć się nią nie może. To wszystko dobrze, a no, dopiéroż się tu obudzą zazdrości! dopiéro! — zniżyła głos. — Masz pani wiedzieć, ci Mylscy — tu głos jeszcze zniżyła — oni tu czyhają wszyscy na sukcessyą, na majątek, choć się im z niego nic nie należy. Zawsze z nich tu któryś, przynajmniéj jeden siedzi na warcie. Naszéj pani anielskiéj dojedli.
— Ależ ja, szanowna pani, obca tu, nikomu nie zawadzę.
— Co to obca! jakto obca! niby nie wiadomo jakie węzły łączą was z naszą drogą panią. Więc kochana panno Zofio, na ostrożności, na baczności się mieć trzeba, a my tu wszyscy jéj służyć będziemy.
Zofii, słuchając tych przykrych a niezręcznych wyznań, ciągle popieranych uściskami, robiło się dziwnie boleśnie. Żałowała, że się tu dostała, wstręt w niéj budziło co słyszała, dreszcz ją przebiegał. Po kilkakroć chciała przerwać kapitanowéj napróżno, słowa bezładne sypały się bez litości, bez uwagi, bez względu rzucane, naostatek dobrawszy moment, gdy zadyszana Deręgowska potrzebowała spocząć nieco, Zosia się odezwała:
— Niezmiernie-m pani wdzięczna za jéj rady, ale mi się zdaje, że się pani mylisz w ocenieniu mojego położenia; powtarzam, ja tu niczém inném nie jestem i być nie chcę jak gościem. Mam w domu siostrę młodszą do któréj muszę powracać, jestem tu chwilowo tylko, a nikomu, spodziewam się, przez czas pobytu mojego nie zawadzę; pani podkomorzynéj nie zastąpię téj, którą utraciła, bo się nie zastępuje dziecięcia, ja mam domowe obowiązki.
W czasie gdy to mówiła Morawińska, Deręgowska cała była w konwulsyjnych ruchach, drganiach, rzucaniach. Nie tylko, że jéj to nie trafiało do przekonania, ale niemal gniewało.
— Panno Zofio! na miłość Boga! na rany ukrzyżowanego, co pani mówisz! To się nie godzi, Stoisz na progu szczęścia. Otwórz oczy. Podkomorzynéj się ci Mylscy naprzykrzyli, dojedli, ot tu jéj siedzą — wskazała na gardło — nie darmo się za własną familią obejrzała, a bez pochlebstwa, cud Boży prawdziwy, że na. taką osobę trafiła.
Tu ją uścisnęła, Zofii się robiło aż słabo i krew biła jéj do głowy.
Niezręczna ta spowiedź kapitanowéj wypowiadała jéj tajemnice domu, w sposób tak szorstki, że biednéj pannie Zofii przychodziło na myśl paść do nóg podkomorzynie, prosić ojca, i wracać z nim do Leśnego-Hruda. Pobyt tu z całą grozą następstw, intryg, niesmaków, stanął przed jéj oczyma.
Dwie łzy mimowolnie błysnęły na powiekach. Kapitauowa jakoś wylawszy z siebie zburzone myśli i uczucia, uspokoiła się nieco. Opatrzyła się sama, że może zaszła za daleko i mogła niepotrzebnie zastraszyć.
— Proszę mi wierzyć — dodała — wszystko pójdzie dobrze, jak najlepiéj. Zobaczy panna Zofia. Ja ostrzegę pocichu o najmniejszéj rzeczy, bo ja, choć niedosłyszę, ale mnie tu wszystko wiadome, mysz się nie ruszy, żebym nie spenetrowała. A prawda? pięknie u nas? wspaniale? nasza święta pani ma gust?
— Prześlicznie! — westchnęła Zosia.
— Będziesz tu, moja duszeczko panowała — szepnęła na ucho kapitanowa — tak mi Boże dopomóż, tylko mnie słuchaj. Podkomorzyna osoba, no, drugiéj takiéj na świecie nie ma, to dosyć powiedzieć. Na ludziach się zna! człowieka na wylot przejrzy, serce litościwe, rozum, wszystko. Jak się będzie miała do kogo przywiązać, stęskniona nieboraczka, przylgnie sercem i duszą.
Tak daléj ciągnąc spokojniéj nieco Deręgowska, zamyśloną i smutną pannę Zofię karmiła wiadomościami, gdy sama podkomorzyna, idąca wolnym krokiem z Migurą i księdzem wikarym, pokazała się w oddaleniu, Deręgowska więc uznała właściwém, aby się połączyć z niemi, zapewniając Zosię, że sama pani już za nią zatęskniwszy wyszła pewnie szukając jéj. Posłuszna i chcąc się uwolnić od paplania niedyskretnego poczciwéj Deręgowskiéj, zatrzymała się Zofia. Podkomorzyna idąc zwolna i rozmawiając z księdzem i postępującym za niemi w przyzwoitéj odległości rządcą, w istocie uśmiechała się już do wnuczki, a gdy się spotkali, poczęła jéj sama pokazywać wszystkie piękności starego ogrodu.
Prześliczny ranek właśnie go ozłacał fantastycznie rozrzuconemi światłami i cieniami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.