<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tego dnia wieczorem, po dosyć nużącém przyjmowaniu gości, podkomorzyna znalazła się wreszcie sam na sam z sobą i myślami w swéj sypialni. Znać było po staruszce, że choć z wiekiem walczyła, czuła już ciężar jego. Siedziała w szerokiém krześle zadumana, znużona widocznie i rada spokojowi jaki ją otaczał, gdy boczne drzwi się otwarły i cichym krokiem, weszła pomalutku, dawna już dosyć, wychowana od dziecka, niegdyś zmarłéj córki, teraz saméj pani sługa, panna Justyna.
Nieraz w życiu przychodzi się dziwić temu fenomenowi, trudnemu do wytłómaczenia zaprawdę, jakim sposobem osoby umysłem wyższe, przenikliwością obdarzone, dające dowody znajomości ludzi, przystać mogą, polubić, przywiązać się do istot, wcale przywiązania nie godnych. Dziwiono się téż powszechnie i nie pojmowano nałogu i przywiązania podkomorzynéj do panny Justyny, któréj dwór się cały lękał i nie lubił. Sprawiedliwym był ten wstręt czy nie, osądzić trudno, panna Justyna była piękną, blizko trzydziestoletnią dziewczyną, bardzo na swe położenie, arystokratycznéj powierzchowności, jak na pannę garderobiannę, zbyt może strojną, dumną, i w widocznych pretensyach do jakiegoś państwa. Ruch jéj każdy, chód, słowo zdradzało wewnętrzną dumę, a ogniste oczy, różowe usta nieco wydatne, cały wyraz twarzy pełen był zalotności zarazem. Ten temperament z charakterem godził się jak mógł i umiał.
Widząc ją wchodzącą po raz pierwszy, niktby jéj nie wziął za skromną pannę służącą, tak była ubrana wyrachowanie, smakownie i starannie, tak białe miała i wypieszczone rączki, tak każdy szczegół toalety dowodził smaku i zamożności.
We dworze spoglądano na pannę Justynę z obawą, z uszanowaniem. ale bez sympatyi. Wiedziano, że donosiła pani o wszystkiém, że nikomu nie dała dobrego słowa i szukała raczéj środków szkodzenia, niż zyskiwania sobie ludzi. Młodzi panowie z rodziny Mylskich starali się ją podarkami pozyskać, wiedząc jak wiele znaczyła u babci. Dla tych panna Justyna, mówiono, bywała aż nadto miłą i grzeczną. Złośliwi pletli nawet o stosunkach poufałych z panem Sylwestrem, szczególniéj zaś z ładnym trzpiotem, młodszym bratem ostatniego, panem Gerardem.
Dotąd panna Justyna była uważaną za faworytę i największą potęgę we dworze. Korzyła się przed nią Deręgowska. dogadzali jéj oboje Migurowie, pan Gondrasz całował ją w rękę i zestarzałe jak on sam prawił komplementa, z których się ona wyśmiewała. Dziwna rzecz, że owa istota tak elegancyę lubiąca, tak dumna, tak pogardliwie obchodząca się ze wszystkiemi, zarazem w towarzystwie mężczyzn, bardzo chętnie słuchała i śmielszych wyrażeń i rada była zuchwalszym zalotom, a częstokroć narażała się jakby dobrowolnie na drażliwe położenia, nie dbając co ludzie o niéj i jéj postępowaniu mówić będą.
O pannę Justynę, faworytę pani, starało się już mnóstwo paniczów, pisarzy prowentowych, rządców, jeden dzierżawca nawet. Spodziewano się na pewno wyposażenia, a panna była piękna co się zowie, dosyć na swój stan wykształcona i ze wszech miar ponętna.
Przybycie panny Zofii, dla takiéj panny Justyny, było wcale niemiłém. Nie kryła się z tem, że jéj zawczasu niecierpiała, mówiła nawet nie bardzo się z tém kryjąc:
— My ją ztąd prędko wykurzymy — i śmiała się pokazując białe ząbki.
Pomimo wpływu na podkomorzynę, wziętości jaką miała i zręcznie rzucanych słówek, przeszkodzić zaproszeniu wnuczki nie było jéj podobna. Nadto znała swą panią, by śmiała otwarcie wystąpić przeciw jéj woli. Pani Mylska nie dopuszczała nigdy jawnie kierować sobą, choć bez wiedzy wpływom czasem ulegała. Plan więc panny Justyny osnuty był na korzystaniu z różnych spodziewanych okoliczności i obrzydzeniu babci téj wnuczki, którą wyobrażała sobie, jak pan Sylwester, gąską z Polesia. Uplanowała sobie zbliżyć się do niéj, wkraść w jéj zaufanie, słabe strony odkryć i podkomorzynie zręcznie je wskazywać, zawsze niby z wielką miłością dla panienki.
Taki był program, ale zaraz na wstępie w wykonaniu zaszły trudności.
Panna Justyna ofiarowała się objąć usługę przy pannie Zofii, jakkolwiek to dla niéj było upokarzającém.
— Ja, proszę jaśnie pani — mówiła głosem dźwięcznym choć niezbyt miłym — z duszy serca panience posłużę. Dla czegóż nie...
— Niepotrzeba tego — odparła podkomorzyna — jesteś mnie potrzebną.
— To się pogodzi...
— Nie, ja tego niechcę. Wiem, że koniec końcem byłoby ci to przykrém. Zosia, nienawykła do wykwintnéj usługi, zadowolni się Anuśką.
Napróżno ofiarowała po kilkakroć swe usługi panience, która daleko mniéj od niéj arystokratycznie wyglądała, podkomorzyna nie zmieniła rozporządzenia. Pozostało więc Justysi wcisnąć się, poznać, stać potrzebną i zdaleka wypatrywać zręczności szkodzenia. Anusia papla, dziecko jeszcze, sama o tein nie wiedząc wybornie służyć mogła. Dorszem nad to pierwsze niepowodzenie, było, że jedném wejrzeniem zdała panna Justyna, która zaraz się starała wyszukać pretekstu wsunięcia do Zosi, poznała w niéj osóbkę daleko inną niż się spodziewała.
Ufała nadto w swe siły, by wątpiła, że ją zmoże, i jak mówiła, wykurzy, lecz czuła, że to wymagać będzie pewnego wysiłku.
W podkomorzynie téż dojrzała odrazu zaślepienie i rozmiłowanie (tak mówiła ruszając ramionami białemi) w téj Poleszuczce, i postanowiła iść bardzo ostrożnie.
Tegoż wieczora, zaraz po rozejściu się z salonu, panna Justyna miała krótką konferencyę na bocznym ganeczku od ogrodu, u którego się zwykła była spotykać z panem Kazimierzem. Byli z sobą tak dobrze, tak dobrze oddawna, kłócąc się i godząc, że stosunki ich aż w oczy biły. Lecz, ponieważ jeszcze może lepiéj była panna Justyna z pięknym, młodym Gerardem, a w niebytności ich obu, często śmieszki wyprawiała wieczorami i z Sylwestrem, jakoś jedno drugie kompensowało i zacierało. Tego wieczora, idąc do swojego mieszkania z cygarem, Kazimierz jak zwykle, mijając ganeczek, obejrzał się, czy o téj godzinie, nie zobaczy tam panny Justyny. Stała oparta o ścianę z rękami w tył założonemi, z główką zadartą i przechyloną na białe ramiona.
Kazio przypadł tak nagle, tak obcesowo, że, nim ręce miała czas dobyć na obronę, pocałował ją bez ceremonii.
Tupnęła nogą.
— I co téż to pan Kazimierz wyrabia — zawołała — słowo daję... tego już nadto...
— Justysiu, kochanie, obejrzałem się wprzódy, żywéj duszy nie ma...
— Idź pan sobie, nie lubię pana... pfe...
— Cóż to znowu?
Justysia odwróciła głowę, Kazimierz stał i powoli ku ręce zmierzał, którą nie opierającą się ujął i ścisnął.
— Śliczna Justysiu!
— Masz pan teraz piękniejszą! poczynaj nie tracąc czasu. Wszak nie po co ją tu przywieźli, tylko żeby ją za mąż wydać! któryż z panów?
— Daj ty mi pokój, ale, kochana Justysiu, właśniem cię chciał pytać — odezwał się oglądając Kazio — co ty na to? co mówisz?
— Co ja mówię — ostro przerwała Justysia — że ona tu długo popasać nie będzie. A żeby prędzéj się pozbyć, żeńcież się który? Panu czas, pana Gerarda mi żal dla niéj.
Kazio szepnął jéj do ucha:
— Wolisz go dla siebie?
— Paskudny pan jesteś — zawołała, odpychając cisnącego się trochę za blizko pana Kazimierza.
Natarczywy wielbiciel wdzięków panny Justyny, jakby sobie coś nagle przypomniał, spoważniał i zamyślił się. Bez żadnego złego zamiaru przysunął się do różowego uszka Justysi, w którém przepyszny złoty kolczyk się kołysał, i szepnął:
— Panno Justyno, my wspólnemi siłami powinniśmy się starać pozbyć tego groźnego dla nas gościa... Rozumie Justynka?
— Nauki nie potrzebuję...
— Ale, proszę być pewną, że my... wszyscy byśmy byli jéj wdzięczni...
Justysia pogardliwie głową pokręciła i zamilkła.
Ciemno było dokoła. Kazio się zbliżył i poczęły się szepty długie, w których polemicznym wstępie, zgodę śmieszek zwiastował, a potem, poufałe, coraz poufalsze przybliżenie się, które nierychło przerwał szelest w korytarzu.
Pana Kazimierza popchnęła Justyna szybko i zmusiła skryć się w krzaki bzu, a sama szybko wróciła do pokoju, bo Anusia biegła...
Po téj konferencyi to panna Justyna poważna, surowego oblicza, jakby skupionego w sobie ducha weszła do sypialnego pokoju podkomorzynéj, a ktoby ją był widział z taką dystynkcyą, godnością i elegancyą zbliżającą się do staruszki, nigdyby pewnie nie śmiał posądzić o poufałe konszachty z miłym Kaziem. Zdawała się nieprzystępną i miała powagę Junony.
Podkomorzyna spojrzała na nią obojętnie. Justysia, wedle zwyczaju obeszła i obejrzała wszystko w sypialni, spróbowała posłania, z nadzwyczajną troskliwością sprawdziła najmniejszy szczegół, i zbadawszy tak a wypróbowawszy od lampki aż do stojącéj na stole karafki, cukru i szklanki, czy były w należytym porządku.
— Pani nie ma nic do rozkazania?
— Nie, moja kochana Justysiu — była spokojna odpowiedź.
— Kochana pani musi być zmęczoną, możeby wcześniéj się położyła, jabym pomogła.
— Nie, dziękuję ci, jeszczem się nie modliła...
Nastąpiło krótkie milczenie.
— Możeby pani kazała zobaczyć, czy pannie Zofii czego nie brak? — dodała głosem słodyczy pełnym Justysia.
Podkomorzyna spojrzała na nią.
— Dziękuję ci za pamięć o niéj, ale, lepiéj dać pokój,.łaby to żenowało, a i ona zmęczoną być musi...
— O! proszę pani, takie to młode...
Było to widocznie zagajenie rozmowy, lecz podkomorzyna nie zdawała się skłonną do prowadzenia jéj, nie odpowiedziała nic.
— Daj mi różaniec, proszę cię — rzekła po chwili z westchnieniem.
Posłuszna, krokiem cichym posunęła się ku wiadomemu jéj miejscu, gdzie ametystowy różaniec zwykł był spoczywać, panna Justyna i z pokłonem przyniosła go pani, pochyliła się do jéj ręki z pokorą i ucałowawszy ją wyszła na palcach.
Z sypialni pani podkomorzynéj dwoje drzwi prowadziło, jedne na korytarzyk, przedzielający od niéj tylko pokój panny Zofii, drugie do zawsze zamkniętego mieszkania, niegdyś ukochanéj córki pani domu, panny Amelii. Od śmierci jéj, zostało ono tak jak naówczas było, i nikt tu oprócz matki nie wchodził.
Sama ona, własnemi, drżącemi rękoma porządkowała tu, układała, ścierała pył, odświeżała powietrze. Tu zwykła się była modlić rano i wieczór. Klucz już był we drzwiach, staruszka wzięła świecę ze stolika, i wolnym krokiem weszła do tego przybytku pamiątek.
Bywała tu codzień i miała czas oswoić się ze smutnemi myślami o śmierci, które wiały z téj pustki zapełnionéj pamiątkami, za każdym jednak razem, żywy obraz córki łzy jéj na powieki sprowadzał.
Pokój był obszerny, oknami na ogród zwrócony, przybrany jak dla ukochanego dziecięcia. Świeże i jasne barwy mało straciły blasku. W oknie jedném stały z robotą poczętą krosienka; daléj śliczne biurko bronzami i porcelaną ozdobne z Przyborami do pisania, a na niém bogato oprawna książka, w którą Amelia ulubione wpisywała myśli, pieśni, wrażenia. W miejscu, gdzie dawniéj było łóżeczko dziewicze, na którém umarła, stał klęcznik do modlitwy z krzyżem i obrazem Matki Boskiéj. Na boku obwiedziony krepą, wisiał na ścianie portret zmarłéj, malowany jeszcze gdy jak świeży zaledwie rozkwitły pączek, uśmiechała się życiu. Malarz wystawił ją siedzącą w ogrodzie i zajętą układaniem bukietu z rozsypanych na kolanach, u nóg i na stole ogrodowym, kwiatów. W dali kłębiły się zielone drzewa staréj alei.
Oprócz niego, rysunki, szkice, mniejsze portrety, gdy była niedorosłą dzieweczką, złotowłosem dziecięciem, gromadziły się dokoła. Na stoliczkach, półkach stały drobne po niéj pamiątki, ulubione jéj książki, zeschłe kwiaty, których wonią oddychała przed zgonem, lubiąc je bardzo, rysunki jéj własne, części jéj stroju, zachowane z religijném poszanowaniem. Wszystko to nagromadzone tak, pełne jeszcze życia tego do którego służyło i należało, przenosiło w dawne, w niepowrotne szczęścia czasy.
Podkomorzyna weszła tu z taką czcią, jakby wchodziła do kaplicy, stanęła w progu, z kolei oczy jéj obiegły wszystkie przedmioty i zatrzymała się długo na wielkim portrecie. Na nim zmarłe dziewczę odmalowane było z pół smutnym jakimś uśmieszkiem na twarzyczce, z głową podniesioną, jakby jéj coś do wiązanki téj przeszkodziło. Zdawała się patrzeć na matkę z czułością, oczy jéj mówiły. Podkomorzyna czytała w nich nieraz dziwnie odmienne wyrazy. Sama zapewne własne uczucia w nie kładła, lecz za każdym razem te oczy co innego jéj mówić się zdawały. Smutniejsze, weselsze, zadumane, roztkliwione, przybierały na przemiany, jakby umyślnie dla matki, dziwnie odmienne odcienia. Z pewnym rodzajem zabobonności matka szukała w nich wskazówki, pociechy, rady. Mówiła w duchu:
— Dziś Anielka mi się wesoło uśmiechała, dziś oczy Anielki czegoś załzawione...
Przez ten portret rozmawiała jakby z duchem swojego dziecięcia.
I teraz, stanąwszy w progu podkomorzyna, stęskniony wzrok zwróciła ku obrazowi, jakby chciała wyczytać w nim, czy dziecię z za grobu nie ma jéj do wyrzucenia, że jéj serce uderzyło dla cudzego, dla nowo-przybyłego przybranego dziecka.
Obraz się uśmiechał łagodnie, wesoło, serdecznie, nie zaszedł żadną chmurką. Pomiędzy nim a przybyłą Zosią, nie było podobieństwa rysów. Panna Morawińska, mimo niewieściego wdzięku, miała w rysach więcéj energii i męztwa. Na twarzyczce nieboszczki rozlany był wyraz jaki nadają pieszczoty losu i matki: rozmarzony, rozśpiewany, nieziemski prawie; z tą twarzyczką aniołów Fiesolego żyć niepodobna daléj, dłużéj, nad chwilę młodości, późniéj ostry powiew rzeczywistości zniszczyłby wątłą istotę. Twarzyczki takie zjawiają się i nikną, stworzone, by przypomniały niebiosa i do niebios uleciały.
Popatrzywszy na obraz, wolnym krokiem przeszła podkomorzyna do klęcznika, upadla na kolana, ręce złożyła i zaczęła się modlić.
Wśród modlitwy pytała swojego sumienia, czy nie dała się egoizmowi uwieść, wyrywając szczęśliwe wśród swéj rodziny dziecię cudze, w którém mieć pragnęła zastępcę utraconéj córki? Godziłoż się spokój jéj zakłócić, wystawić ją na próbę, narazić na ludzkie niechęci, aby dogodzić sercu spragnionemu?
Zadumana, wpół się modląc, pół rozmyślając i pragnąc z nieba ściągnąć natchnienie, staruszka pozostała długo, dłużéj niż zwykle, przy klęczniku. Wstała nareszcie, czując się osłabłą, przechodząc przez pokój spojrzała na kilka drobnych pamiątek i wróciła do swéj sypialni.
Godzina była późną, zdziwiła się mocno podkomorzyna, gdy otwierając drzwi ujrzała stojącą i oczekującą na siebie jeszcze pannę Justynę.
Zręczna panienka w téj chwili czuła potrzebę okazania większéj niż kiedy gorliwości o zdrowie pani.
— Cóż ty tu robisz? — zapytała podkomorzyna.
— Pani daruje, ale taka czegoś byłam niespokojna, że mi wytrzymać było trudno. Pozwoliłam sobie powrócić, aby drogiéj pani pomódz rozebrać się.
— Wiesz, że ja tego niepotrzebuję, moja Justysiu.
— Ale pani dziś zmęczona, już proszę pozwolić.
To mówiąc chwyciła z rąk jéj lichtarz Justysia, i żywo zajmować się poczęła około przygotowania łóżka.
— Mnie bo pani tak żal — cicho szczebiotała panna Justyna — a! już doprawdy tego wyrazić trudno. Paniby potrzebowała takiego spokoju, a tu go u nas nie ma nigdy, i jeszcze, niech mi już pani szczerość moją daruje, sama sobie nabiera kłopotu..
— Jakiegoż? — spytała obojętnie staruszka — dając z sobą robić co chciała Justyna, któréj rączki z nadzwyczajną troskliwością, łagodnie, zręcznie, dotykały sukni i ściągały ją z ramion podkomorzynéj.
— A! droga pani — cicho stłumionym głosem ciągnęła daléj sługa — alboż ta miła, śliczna, rozumna panienka, co ją pani sprowadziła, nie będzie dla niéj kłopotem.
Westchnienie wyrwało się z piersi pięknéj panny.
— Kłopotem? chyba pociechą i rozrywką?
— Daj Boże! daj Boże! ja się pewnie o to modlić będę najgoręcéj! — dodała Justysia — ale, niechcę nic mówić.
— Dlaczegóż? mów owszem wszystko.
— A co tam moja głupia głowa może rozumnego wymyśleń — ciągnęła rozbierając bardzo powoli swą panią, Justyna. — Ja tam sobie z miłości dla méj dobrodziejki myślę i to i owo, co powtarzać nie warto...
— Nie trzebaż było zaczynać. Mów, proszę, co ci przyjdzie do głowy...
— Kiedy pani każę! — znowu wzdychając, dodała Justysia. — Panna się nam zdaje i rozumna i mila, a no, bardzo śmiała i rezolutna, widać to zaraz inne wychowanie, szlacheckie, nie pańskie, oho! ho!
— Ja w tém złego nic nie widzę — przerwała podkomorzyna.
— Ani téż ja, uchowaj Boże, ale kto naszego anioła pamięta...
Tu urwała Justysia.
Każde wspomnienie córki, było dla podkomorzynéj rozrzewniającém. Nie odpowiedziała nic, twarz jéj powlokła się smutkiem.
Uznała panna Justyna zapewne, że wypadało zmienić zaraz ten tok rozmowy i poczęła szybko:
— Anusia powiada, że tam u panny Zofii wcale nie miała co robić, bo sama wszystko nawykła widać składać, porządkować, zdejmować i Anusi tak jak nie dala się prawie tknąć. Jeszcze śmieszniéj, bo spojrzała na Anusine włosy, zaplecione nie do rzeczy i spytała jéj:
— A co to tak włosy nosisz? masz ładne, a nieumiesz sobie rady dać.
Anusia trzpiot, poczęła się śmiać, że nie potrafi inaczéj, a ta ją posadziła niemal gwałtem na swojém krzesełku i sama jéj nanowo włosy zapletła.
Podkomorzyna się uśmiechnęła.
Jednem wejrzeniem na nią poznała Justyna, że celu nietylko nie dopięła, ale wrażenie zrobiła przeciwne.
Po kilku więc obojętniejszych wyrazach, cofnęła się, dając dobranoc ucałowaniem nóg leżącéj już w łóżku podkomorzynéj. Opatrzyła lampkę nocną, poustawiała krzesła i na paluszkach wyszła.
Tu w korytarzyku, tuż, były drzwi pokoju panny Zofii, świeciło się jeszcze w dziurce od klucza. Cichutko, ostrożnie Justysia przychyliła się, przyłożyła oko i przekonała się z wielką pociechą swą, że mogła widzieć głąb’ pokoju. Ujrzała pannę Zofię rozebraną, w łóżku, spartą na ręku i zamyśloną tak smutnie, smutnie, że się pannie Justynie aż wesoło zrobiło. Książka otwarta leżała na stoliczku, ale jéj nie czytała. Na czole wystąpiła zmarszczka.
Widząc ją tak dziewiczo ładną atak mimo smutku pełną energii jakiejś, Justyna uczuła większą ku niéj niechęć, zazdrość, gniew niż wprzódy, gdy ją zdała uważała.
Postała u dziurki od klucza, widziała jak Zosia modlić się zaczęła, i mimowoli ścisnąwszy pięść, którą jéj pogroziła w ciemności, odeszła pocichu.
Wieczór to był powszechnych zdaje się narad i niepokojów w calem Zamszu, bo i panowie Sylwester z Kazimierzem nie kładli się spać, choć godzina była spóźniona.
Pierwszy to raz może, Sylwester czuł się prawie pobitym i zawiedzionym w przewidywaniach. Owa gąska, którą lekko szacował dowcipny i wytrawny Sylwester, w ciągu dnia dowiodła mu, że była cale inną niż sądził. Nie łacno się przyznawał do omyłki, lecz tu miłość własną trzeba było interesowi poświęcić.
— Miałeś trochę słuszności — mówił do kuzyna — to grozi, że się stać może bardzo seryo. Idzie nietylko o interes nas dwu, ale całéj rodziny. Dotąd mieliśmy nietylko nadzieję, ale prawie pewność że babunia nam zostawi majątek, niespodziewane pojednanie z jéj własną familią jest groźne. Nie przeczę, C’est sérieux. Sądzę więc, że nim coś postanowimy, nie ledwieby się nam kapkę naradzić potrzeba wszystkim. Ja nie gardzę w takich razach niewieścią radą, owszem, gdzie nieuchronną jest intryżka, gdzie niebezpieczeństwu otwarcie czoła stawić nie można, tam kobiecy rozum bardzo w miejscu.
— Więc cóż? — zapytał Kazio.
— Hm, co? co? w pisania się wdawać nie można, c’est bête. Jeden z nas musi jechać i zwołać sejmik familijny.
Chwilę pomilczawszy i chmurnie ściągnąwszy brwi dodał pan Sylwester:
— Pojadę ja, obu nam się oddalić niepodobna, trzeba, żeby ktoś był i patrzał co się tu dzieje. Na raporta twojéj Justysi spuścić się niepodobna.
— Dla czegóż mojéj! ba! — odparł Kazio — mów naszéj, bo z kolei i ty bywałeś w łaskach, no, i ja, a w największych Gerard.
— Cóż chcesz? ona ma lat trzydzieści może z czubkiem, a on dwadzieścia, to naturalne — odparł Sylwester śmiejąc się. — Justysia to machjawel w spódniczce, ale czasem kłamie i przesadza.
— Nawet zawsze, nie czasem, spokojnie poprawił Kazio. Rozśmieli się obaj.
— Więc na jéj raporta wcale się nie można spuszczać, dobrze byś ty tu był, a ja pojadę dla narady.
Kazimierz stał zapalając cygaro obojętnie.
— Nie gniewałbym się zostać tu — rzekł — boć życie znośne u babuni, lecz, à la longue, no, to, przyznam ci się, dla jednego z nas uciążliwe się staje. Gry, oprócz nudnego wista u Migury, nie ma; weselszego towarzystwa, pasz; wreszcie dla babuni, il faut une certaine tenue, człowiek sztywnieje w końcu.
— To nie potrwa; ja cię zluzuję — rzekł Sylwester — nie bój się. Tymczasem zaś — mówił mrużąc okiem — jeśli poczujesz usposobienie, możesz się brać do panny Morawińskiéj.
— Toby było za prędko.
— Ale preludya! preludya! — mówił Sylwester.
— Bądź co bądź, tak znowu jawnie i impetycznie okazać, że nam o ten majątek idzie, przyznam ci się...
— Sądzisz, że mniéj jawnie a nie tak impetycznie, to się ludzie nie domyślą! — ruszając ramionami odezwał się Sylwester. — Ba!
Zamilkli. Role znowu były zmienione.
— A zatém do rzeczy — mówił starszy — zliczmy się. Ty, ja, brat Gerard... siostra hrabina i siostra Maryla...
— Czekaj-że, a Jerzy?
— Masz słuszność, Jerzy, no, to i jego siostra Żancia...
— Nikogo więcéj niepotrzebujemy wzywać, bo więcéj nikt — by tu nie bywał, i nie miał ściślejszych z podkomorzyną stosunków.
— Gdzież się zjedziecie? — spytał Kazio.
— Nie wiem, czy się zjedziemy, czy ja ich objadę, ale mi jedna myśl przychodzi. Co ty mówisz na to żebyśmy Marylkę tu przywieźli, i posadzili? hę? Marylka jak ogień sprytna, dowcipna, umiejąca się ułożyć. Możeby tę pannę Zofię ztąd potrafiła wypędzić, a sama zająć jéj miejsce. Prawda, że myśmy ją sto razy ciągnęli, i że ona w tych nudach Zamszowych nie może wytrzymać, woli być przy hrabinie, ale w takim razie, sądzę, że ją skłonię...
Pan Kazimierz patrzał na świecę i myślał, wszystko to było mu dosyć obojętne, bo w ciągu dnia zrobił był sobie rachunek, który jemu osobiście najlepiéj dogadzał, starać się o pannę Zofię i pochwycić samemu spadek podkomorzynéj. Gotów się był poświęcić. Wydawać się jednak z tém przed Sylwestrem, który zdawał się trwać przy systemie wyrugowania panny Morawińskiéj, nie widział potrzeby.
Oddalenie się Sylwestra było mu zresztą na rękę, swobodniejszym się czuł zostając tu sam. Zdawało mu się, że babcia go dosyć lubiła, że gdyby ukochała tę Zosię, na co się widocznie zabierało, połączona miłość dla ich dwojga, musiałaby pożądane wydać owoce: Zamsze z przyległościami.
O cóż szło? aby majątku nie wypuścić z rodziny. Cel ten byłby dopięty. Tak sobie rozumował po cichu pan Kazimierz, a nie miał potrzeby sprzeciwiać się Sylwestrowi. Ułożonem więc zostało, iż Kazio zostawał na straży, a starszy kuzynek ruszał na radę familijną. Jeżeliby zaś Marylka się decydowała, naówczas siostra hrabina mogła ją przywieźć sama, dla opatrzenia pola walki, bo i jéj radą gardzić się nie godziło. Marylka mogła się rozkochać w Zosi i zręcznie dla jéj towarzystwa dać zaprosić, co było niezmiernie łatwém.
— Tylko ty, zostawszy tu — odezwał się Sylwester, — nie wyrywaj się, proszę, z przedwczesnemi zalotami do panny, abyś nie miał kłopotu wycofywania się z niego. O to cię proszę. Powiem ci szczerze, posunąć się do niéj i dostać odkosza, byłoby fatalnem, a ja, nie uwłaczając tobie, muszę ci przypomnieć, że już jesteś dobrze okrągły, łysy, i że nie ma pewności abyś zdobył jéj serce. Tu Gerard by nam lepiéj usłużył.
Kazio aż się żachnął.
— Co ty mi z Gerardem występujesz — zawołał — to wiercipięta, do Justysi doskonały, ale do panien w salonie! te! te! te! — Sylwester się rozśmiał.
— Myślisz, moja duszo — rzekł — że panny w salonie inne mają gusta i uczucia od tych co są w garderobie? Mylisz się, ostatnie tylko szczerzéj je objawiają. Gerard cię odsądził od Justysi, i tak samo byłoby z inną, chłopak jak jabłko i zabawny.
— Przyznam ci się — że po sprawiedliwości, kiedy powiadasz, że Gerard ma być takim zdobywcą, toć o jego los nie ma się co tak troszczyć, a o mój...
Sylwester rękoma tylko i miną okazał, że niechciał kwestyi tak delikatnéj rozwiązywać.
— Słuchaj — spytał po chwili — ja nigdy się w cudze interesa nie wdaję, z zasady, naprzód, ażeby mi nikt nie mięszał się w moje, powtóre, ażeby mi sobie nikt pomagać nie kazał, bo tego nie lubię, ale il y a des exceptions! Jak ty stoisz w interesach?
— Powiedz mi kto dziś jest dobrze z interesami? — odparł Kazio — Kto? ty? Tyś zaszargany, ja zaszargany, my, wy, oni, wszyscy...
— Ale, przepraszam, są różnice — rzekł Sylwester, po kostki, po kolana, po pas, pod pachy, po szyję... Ja dotąd, jakby ci powiedzieć? do kolan...
— A ja prawie pod pachy! — westchnął Kazio. — Co chcesz! Młodość ma swe prawa, byłem mocno i długo młody, ledwie mi to zaczyna przechodzić. Źle ze mną. Towarzystwo, długi prywatne, hipoteczne i te bestye... lichwiarze. Wszystkiemu temu — dodał — kto właściwie winien? Babunia. Zrośliśmy, żyli, trwali w tém przekonaniu, że majątek jéj będzie do nas należał. Zerwała z nią rodzina, ona z nią, zdawały się rzeczy pewne. Wszyscyśmy się do staruszki umizgali... i...
— A! umizgali! otóż niedarowany błąd! — podchwycił Sylwester — ja zawsze powiadam, jednemu się było trzeba poświęcić i ożenić... To była droga jedyna... Byłaby poszła...
Kazio ruszył ramionami i uśmiechnął się tajemniczo.
— Po czasie rekryminacye — rzekł — daj pokój. Słowem, jestem zrujnowany, lub blizko tego.
— Ze mną tak źle nie jest, ale nie jestem bez grzechu. A no, co tam gadać! Jakoś to będzie! jakoś to będzie...
— Jeśli inaczéj być nie może — rzekł Kazio cicho — ożenię się z pierwszym lepszym workiem pełnym, nie patrząc na etykietę. Raz człowiek żyje, co mi tam, mam swoje nawyknienia, nałogi, gusta, enfin.
— Nie masz co mówić, rozumiemy się — odpowiedział Sylwester.
Spojrzeli na zegarek, było po dwunastéj.
— Chodźmy spać, to najlepiéj. Dobranoc.
— Rozeszli się każdy w swoją stronę do sypialnych pokojów, ale pan Kazimierz zwołał jeszcze rozespanego lokaja, któregośmy już widzieli w Wygodzie, aby mu pomógł się rozebrać. Było jego zwyczajem rozpytywać go wieczorem, chłopak był roztropny, choć czasem trzęsianką nie gardził.
— Co tam we dworze prawią?
— Względem czego? proszę jaśnie pana...
— A no, o gościach...
— Tych z za Buga?
— Rozumie się.
— Różnie, proszę jaśnie pana. Zwyczajnie jak na wielkim dworze, jedni za tym, drudzy za tamtym stronę biorą. Ale, dużo za nami trzyma, można powiedzieć wszyscy.
— Myślisz!
— Jak Boga kocham. Już to, proszę jaśnie pana, téj pannie co ją tu przywieźli, losu nie zazdrościć! Jak się tu wszyscy na nią wezmą, żeby aniołem była, nie wytrzyma, a z tego jéj ojca starego, to także śmiechy, bo to czysto ekonom, a co już z panem Migurą, to ani go równać, kto jemu odzienie to szył, to ja niewiem...
— Nie słyszałeś, jak-że podkomorzyna? może mówiła co?
— Nie, tylko jest przykazanie surowe, aby pannie uszanowanie było i posłuszeństwo. Jeszcze, słyszę, dodała stara pani: jak gdyby moją własną córką była.
— Mówiła to?
— Słyszę, że powiedziała. Temu się ludzie najwięcéj dziwowali. Najgorzéj syczy to panna Justyna, a znowuż Deręgowska, to wiadomo, ta będzie wszystkim się kłaniać ze strachu.
— Cóż ksiądz wikary? niewiesz!
— A! o tym to i nikt nie wie! Ale ludzie mówią, że on zawsze z jaśnie panią trzyma.
Na tém skończył opowiadanie swe służący, a Kazio tak był poruszony usłyszanemi od niego wyrazami podkomorzynéj: „jak gdyby moją własną córką była“, że szlafrok na siebie narzuciwszy, pobiegł w pantoflach do Sylwestra, który już w łóżku leżał i drzemał. Słysząc go wchodzącego pan Sylwester zerwał się i oparł na łokciu.
— Co ci jest? czego chcesz?
— Nic, tylko ci przyszedłem powtórzyć to o czém cały dwór dziś mówi. Podkomorzyna, słyszę, zalecając posłuszeństwo i uszanowanie dla panny Zofii, powiedziała wyraźnie: „jak gdyby moją własną córką była“. Rozumiesz to? — dodał Kazio.
Sylwester patrzał zamyślony, nie odpowiadając.
— Rozumiesz? — powtórzył Kazio — to przecie jasne i znaczące! „Jak gdyby moją własną córką była.“
— Mówiła to! — zamruczał Sylwester — hm! w istocie w ustach kobiety tak umiarkowanéj i ostrożnéj w słowach, ma to swoje znaczenie, ale...
— Ha! spodziewam się, że ma znaczenie, ogromne znaczenie! Nie tai się już z tém, że ją za córkę przybrać myśli i mówi głośno, publicznie, tak abyśmy i my to słyszeli. Ma to olbrzymie znaczenie, jest-to poprostu dla nas odprawa!
— Ale, ale, gorączko ty moja! — zawołał Sylwester. — Cicho! sza! nie powtarzaj tego, niewiedz o tém. Polityką naszą musi być ignorowanie absolutne, dopóki nam urzędownie podkomorzyna nie powie, iż nas się zrzeka. Zębami, nogami, rękoma trzymać się powinniśmy uzyskanego stanowiska. Sapristi! i przedawnienie coś przecie znaczy! Idź spać, i bądź spokojny.
Kazio zawinął się w szlafrok i ze spuszczoną głową wrócił do łóżka.