U poetów/III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor wielu autorów
Tytuł U poetów
Podtytuł Z poezyi włoskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III



Perché serbi quell’ abito sgualcito...



Zwierzenia dziewczęce.

Czemu tak strzeżesz tej sukni znoszonéj?
— Skraj jej mój luby całował w zapale;
Dziś ja z tej saméj całuję ją strony
I jestem pewna, że to nie grzech wcale;
Całuję w wieczór, całuję ją rano,
Jak święty obraz, co przy chrzcie mi dano;
Wierz mi, Madonny jam nie całowała
Z większą miłością, kiedym była mała. —
— Milcz! niech się o tem twój spowiednik dowie,
Powie, że szatan, a nie Bóg w twej głowie. —
— Wie. Rzekłam mu to. Kto jednego kocha,
Odparł staruszek, winę mniej ma srogą,
Niż kto wciąż w lustrze siedzi — jak ty, płocha —
Śmieje się z każdym, nie kocha nikogo. —




GIOVANNI PRATI. CONFIDENZA DI GIOVINETTE.


Avanti, avanti, o sauro destrier de la canzone...



Naprzód! naprzód!
I.

Naprzód, hej, naprzód, rumaku poezyi burzliwy!
Niech w siodło ci skoczę, twej szorstkiej chwyciwszy się grzywy,
Biegunie dziki ty!
Dla nas — pył gonitw, wzruszenia, bój wichrów w przestrzeni,
Wód szumy gwałtowne a dumne, z rozbitych krzemieni
Pod kopytami skry.

Włoskie człapaki włos mają trefiony odmłodu,
A miękkie gazony, ozdobne trawniki ogrodu —
Miejscem zapasów ich;
Tam to harcują w obliczu zalotnych kochanek,
W takt grzywa powiewa, w kwiat zdobna, wstąg wianek,
Wkrąg gędźba, radość, śmiech;

Skoro zdaleka pył biegu naszego spostrzegą,
W łuk karki gną nędzne, stal gryzą munsztuka twardego
I — zda się — rżą nam — —

Klacz, co drożyną się wlecze od kurzu zbielałą,
W czapraku, rzemieniach, kryjących kościste jej ciało.
Krok powstrzymuje swój.

I, wspominając wiek młody, stadniny tętenty,
Stajenkę swą ciepłą, żłób pełny, karm’ z łąki nietkniętej,
Ze zgrozą widzi nas.
A my — za widmem miłości nieznanej — przez słońca,
Przez gwiazdy, etery — rycerze zaklęci — bez końca,
Przez przestrzeń gnamy, czas.

Naprzód, hej, naprzód, burzliwy rumaku, mój druhu!
Czy widzisz, paryjską białością na wzgórz tam łańcuchu
Jak stary błyska chram?
Widzisz, jak tam Andżeliki zasłona złotawą
Na niebie lśni chmurką? — O, witaj nam, sławo,
Wolności, witaj nam!




Ahi, da’ prim’ anni, o gloria, nascosi del mio cuore...



II.

W pierwszych mych latach, o sławo, już w serca głębinach mi wzrosła,
W dumnem, wyniosłem milczeniu, i miłość ku tobie wyniosła!
W laurów posępnej ozdobie wspaniały wysokich rząd czół
Z zimnych marmurów rozpalił mi w łonie rażący blask złoty —
I porzuciłem maj wonny, i dziewcząt tańczących pustoty,
I ich ramiona śnieżyste, po których włos płowy się snuł.

Wszystko, co wtedy tak łatwo młodzieńcze dawały mi lata,
Wszystko oddałem z zapałem za łzawy uragan trosk świata,
Za uściśnienie powietrzne przyszłości niepewnej mdłych mar.
O, ty, olbrzymi posągu bronzowy nad skałą spiętrzoną,
Wielcy snadź tylko dosięgną stóp twoich, na zimne twe łono
Złożą, znużeni, skroń zimną i życia już gorzki im dar.


Dziksze wszak, grzmiące porywy miłości i gniewu ludzkiego
W serca głębinie zażegły mi dwie te ostatnie, co strzegą
Świata, boginie: swoboda i słuszność — płomiennym swym tchem;
Śniłem, żem wieszczem-prorokiem er nowych italskiej krainy,
Strof mych że w niebo aż grzmocą, jak miecze, płomienne drużyny,
Że uskrzydlone — jak pożar — po wszystkie granice mkną ziem.

Ach, lecz przy mu skuł och twardych czcili mogą skrzydlate być rymy?
Z mieczem żelaznym w prawicy, jak burza, przez wrzawę i dymy
Rzuca się, tygrys szlachetny, w namiętny szał walk Desmoulins:
Gruz wnet — z Bastylji! A dalej, tam turze ot ramię Dantona
Śmie, o respubliko, tłuszczy narodów, co czeka spragniona,
Nagie okazać, o niepokalana, bez szat łono twe!

Dla nas daremne walk rzuty. Ty padłeś, o drogi Mameli,
Z modrą źrenicą utkwioną gdzieś w niebios rozwartej topieli,
Padłeś mi, druhu, od hymnów natchnionych w bój biegnąc; jak kwiat
W duszy ci śmiała się wiara młodzieńcza, gdy piękną swą głowę

Mrąc pochyliłeś na piersi w omdleniu, a trójkolorowe
Wiały chorągwie i Rzymu cień gwiezdny na czoło ci padł;

Lecz, zanim dusza ci z ciała uciekła, nad zbladłe twe czoło
Święta respublika ramię potężne ściągnęła, wokoło
Władzę objąwszy od słońca zachodu do Romula wzgórz! —
Ja zaś tyrana i raba wkrąg widzę, ofiarę i kata,
Czuję, nad głową jak lotnie pierzchliwe uchodzą mi lata:
— Co on tam śpiewa — szept słyszę — posępny ów złudzeń swych stróż?

Śpiewa i do snu kołysze żałosne widziadła swych marzeń,
Nie wie, co wstrząsa dziś światem, i nie dba o zmianę wydarzeń. —
Słuchaj mię, ludu Italii, coś życiem jest wszystkich mych dum,
Słuchaj mię, stary tytanie z zamarłą już dawnych lat sławą!
Podłość twą w twarz ci rzuciłem — — rozgłośnie odkrzyknął mi: „Brawo!“
I w pogrzebowe me wiersze ustroił puhary swe tłum!




Aranti, avanti, o indomito destrier de gl’inni alato...



III.

Naprzód, hej, naprzód śpiesz, hymnów skrzydlaty rumaku!
W niepamięć los puszczę — na jazdy szalonej twej szlaku —
I dni posępnych ciąg.
Pomnisz, mój piękny biegunie, jak pierwsze twe skoki
Sokoły radośnie witały, wzlatując w obłoki,
Jak bawół ryczał z łąk?

Pomnisz te nagie wybrzeża toskańskich wód toni,
Gdzie ponad zasianą równiną pochmurnie się kłoni
Feudalnej wieży słup
I, ze swym cieniem podłużnym, z wyżyny przyległéj
Grobowych snów strzeże miast w gruzach, co legły
W zaroślach u jej stóp?

Duszny sirocco tam dręczy figowce spragnione,
Co z ponad olbrzymich skał złomów, wieczyście zielone,
Chwieją się w tył i w przód;
Na te skaliska to kupcy tyrreńscy przed wieki
Drapali się śledzić fenickich bark żagle w dalekiéj
Przestrzeni modrych wód.


A Populonię, Roselle, a stołb niedostępny
Ów Donoratycki — pamiętasz, gdzie hrabia posępny
Ugolin bił do bram,
Gdy, pod Meloryą straciwszy swą tarcz i sztandary,
Zdjął hełm tutaj z czoła, przed którem w otchłani Dant stary
Ze zgrozą zadrżał sam?

Dziś tam (o słodkie wspomnienie!) dąb wielki na straży
Nad mostem zwodzonym coś szemrze, a pod nim znów gwarzy
O hrabi łowiec rad;
W łunach szkarłatnych wieczoru nad wieżą niewierną
Zgłodniałe sokoły latają wciąż z wrzawą niezmierną,
Pies patrzy ku nim w ślad.

Tam ze mną rosłeś, płomienny rumaku mych pieśni,
A głaz pelazgijski, tyrreńska jaskinia w skał cieśni
Ołtarzem były nam;
W ciszę południa skwarnego grobową, tajemną,
Królowie, augurzy odwiecznych praojców mych ze mną
Rozhowor wiedli tam.

Tam-eś żył, koniu mój, ziarnem, co w glebę stuleci.
Przez konsulów rzymskich mieczami zoraną, w zamieci
Walk ciągłych, zamiast soch,
Dant rzucił, nowy ów kapłan etruski, by kwiecie
Ztąd maja trzeciego wykwitło na dziw w całym świecie,
Jedności święta Włoch!

Pośród walk z Niemcem i psalmów chrześciańskich, to ziarno
Przy pracy swobodnej rolnika nad skibą swą czarną
Wrastało z dnia na dzień;

Kto się niem karmił, mój dzielny biegunie, potężne
Ma muskuły, nerwy i serce wytrwałe a mężne,
Szlachetnych pełne drgnień.

Skaczę więc, koniu Apolla, na grzbiet twój skrzydlaty
I wodze na kark ci porzucam, pędź choćby za światy,
Pędź, dzielne zwierzę, w cwał!
Depcz przeciwnikom w tym pędzie i łona, i głowy,
Aż zbroczysz kopyta w potworów tych krwi purpurowéj — —
I dla nas wiosny szał!

Wiosny pagórków italskich, i kwiecia, i zboża,
Tej wiosny duchowej, gdy znów człek na uczuć bezdroża,
W myśli się rzuca las!
Lećmy, aż grom nas Jowisza dosięgnie w chmur łonie,
Oczyści i spali, lub potok spieniony pochłonie
Rumaka z jeźdźcom wraz;

Albo aż z siodła gwiezdnego sam zstąpię i, zorzę
Światłości i widzeń unosząc, do snu się położę
W toskańskiej ziemi w grób.
Wtedy przy brata mogile odpocznij pochmurny,
Skub liść koniczyny, co rośnie z antycznej tam urny
Na słońcu u jej stóp.




GIOSUÈ CARDUCCI. AVANTI! AVANTI!


Te che solinghe balze e mesti piani...



Rozmowy z drzewami.

Co ocieniasz samotne skały i doliny,
Już cię nie kocham, dębie! senny, zamyślony,
Boś dał młodych gałązek zielone kończyny
Dla dzikich grodoburców na chwały korony.

I za tobą nie tęsknię, nie wielbię cię, płony,
Kłamny, hańbiący laurze, co pośród równiny
Pustej zimą — podnosisz obcy strój zielony,
Lub liśćmi kryjesz rzymskich cezarów łysiny.

Kocham cię, łozo winna, co maisz stok szary
I dojrzewając uczysz w pogodzie słonecznéj,
Jak troski życia topić w toni zapomnienia.

Ale więcej czczę jodłę: na chędogie mary
Daje mi cztery deski, w których na sen wieczny
Spoczną burze mych myśli i próżne pragnienia.




GIOSUÈ CARDUCCI. COLLOQUI CON GLI ALBERI.


T’amo, o pio bove; e mite un senlimento..



ł.

Kocham cię, zbożny wole; ty wlewasz mi w łono
Błogi spokój, uczucie potęgi pogodnéj,
Czy to stoisz poważnie, jak pomnik, z wpatrzoną
Źrenicą w niezmierzony pas pól, wolny, płodny,

Czy też w jarzmie, pług ciągnąc, z głową pochyloną
Idziesz, miarkując krok swój z krokiem człeka zgodny:
On pogania cię, kłuje, — czemu cię skarcono,
Zdajesz się pytać, wzrok nań zwracając łagodny.

Z wilgotnych, czarnych nozdrzy twych, smugą w przezroczu
Widzialną, płynie oddech; jako pieśń wesoła,
Przeciągłe ryki w jasnem powietrzu gdzieś giną;

A w słodyczy poważnych, błękitnych twych oczu
Zwierciedli się ta wielka cisza, co dokoła
Nad zieloną bez granic króluje równiną.




GIOSUÈ CARDUCCI. IL BOVE.


Io non lo dissi a voi, vigili stelle...



Panteizm.

Jam ci nie mówił, wszechwidzące słońce,
Jam się nie zwierzał, czujne gwiazdy, wam:
Imię jej, kwiecie, cudne, jaśniejące,
Kryję w swem łonie, bo chcę je mieć sam.

A jednak znana już gwiazd całej straży,
W noc cichą, ciemną, moja tajemnica,
O niej, zachodząc, w łunach słońce gwarzy
Z wschodzącą kulą srebrnego księżyca.

Na jasnych równiach, w gęstwie niedostępnéj
Krzew każdy o niej, każdy mówi kwiat;
Ptaki śpiewają: Poeto posępny,
I na cię słodki sen miłości padł.

Jam nic nie mówił, jednak boskim ruchem
Jej drogie imię brzmi na ziemi, niebie;
Wonnym akacyj sypiąc na mnie puchem,
Szepce mi wszechświat: Ona kocha ciebie!




GIOSUÈ CARDUCCI. PANTEISMO.


Era il giugno maturo, era un bel giorno...



Wspomnienia ze szkoły.

Był koniec czerwca, był czarownie piękny
Dzień messidora żyznego; weselnie
W objęciach słońca rozpłonęła ziemia.
Jak potok ognia, lało słońce blaski
Na rozpaloną niebios toń; pod boskim
Jego uśmiechem i morze się śmiało.
Ja się nie śmiałem, dziecko: ksiądz posępny
Chrapliwym głosem bluźnił amo, amas,
A w twarzy jego znać było znudzenie.
Tymczasem w okno szkoły zaglądała
Zuchwale wiśnia i koralowemi
Błyskała wabnie w słońcu owocami,
Tajemne baśnie szeleszcząc z wietrzykiem.
Tu, zapomniawszy o księdzu, o długich
Czarnych kolumnach nudnych konjugacyj,
Co wyglądały na zżółkłéj stronicy
Jak sznurki mrówek na glinie siwawej, —
Pełen pragnienia, puściłem za okno
Oczy i myśli, na góry, na niebo
I na błyszczącą smugę morza w dali.
Tysiącznych chórów ptasich harmonijne
Głosy mięszały się z światła powodzią.
Z rozśpiewanemi gniazdami ich stróże,
Prastare drzewa i młode krzewiny,

Zdały się gwarzyć, a pszczoły brzęczały,
Kwiaty wzdychały, śniąc o pocałunkach
Motyli; trawa i piasek złocisty
Tysiącem żywych roiły się istot
I drgały lekko pod tchnieniem miłości.
Jasne pagórki, w mgły owite góry,
Zbóż płowe łany, śród gajów i winnic
Płonących złotem sennie falujące,
Bór ciemny w dali, liście żywopłotów,
Bagno zielone, — wszystko w blaskach słońca
Zdało się święcić wieczną młodość swoją.
Nagle — sam nie wiem, w jaki sposób — z owej
Krynicy życia wytrysła mi w sercu
Przerażająca myśl o śmierci, z nią zaś
Myśl o bezkształtnej nadeszła nicości.
I naraz jąłem porównywać owo
Uczucie życia nieskończone z groźną
Martwotą: w czarnej widziałem już ziemi
Swe ciało nieme, zimne, nieruchome,
A tutaj śpiewy słyszałem wesołe
Ptaków, drzew gwary, rzek szumy przeciągłe,
I radość całą żywych istot, które
Boskiemi słońce oblegało blaski; —
I nagle-m pojął w całej pełni grozę
Śmierci i strach mię przejął rzeczywisty.
I jeszcze dzisiaj ta śmieszna dziecięcej
Fantazyi mara stoi mi w pamięci
I zawsze, niby strumień lodowatej
Wody, na sercu ołowiem mi cięży.



GIOSUÈ CARDUCCI. RIMEMBRANZE DI SCUOLA.


Co ’l raggio de l’april nuovo che inonda...



Idylla maremmańska.

Z blaskami nowej wiosny, których rosa
Różana pada w mą izbę, — jak żywa
Wstajesz mi w sercu, Maryo złotowłosa;

A serce, w którem burz tylu ogniwa
Starły twój obraz, o pierwsza miłości
Moja, — przy tobie słodko odpoczywa.

Gdzie-ś ty? Bez ślubu, męża, w samotności
Nie żyjesz dotąd: pewnie wieś rodzona
Szczęścia ci, matce i żonie, zazdrości;

Toć kształtne boki i pierś utoczona
Rozkoszy nazbyt aż obiecywały
Mężowi, gdy cię przyciśnie do łona.

Dzieciaków pewnie wisiał rój tam cały,
Silnych, co teraz wskakują na konie
Dzikie, w twem oku szukając pochwały.

Jak piękna byłaś, dziewczę, gdyś przez błonie,
Śród falujących zbóż, wolnym szła krokiem,
A z wieńcem kwiatów igrały twe dłonie!


Smukła, śmiejąca, z pod brwi ciemnych okiem,
W którem tęsknota namiętna się pali,
Spojrzałaś na mnie — błękitnem, głębokiem!

Jak modry chaber w kłosów płowej fali,
Tak mi to oko błysło lazurowe
Z twych złotych włosów: — przed tobą i daléj

Naokół skwary płonęły lipcowe;
Tu — owdzie — słońcem lśnił w liści gęstwinie
Kwiat granatowy, skry sypiąc różowe.

Gdyś przechodziła, jak na swą boginię
Patrzył paw’ piękny i ogon stuoczny
Otwierał, z krzykiem sunąc po drożynie.

Ach, jakiż odtąd mój żywot był mroczny,
Zimny i marny! O, było za żonę
Wziąć mi cię, Maryo, w tej dobie wyrocznéj!

Lepiej bez drogi przez puszcze zamglone
Za pierzchającym gnać bawołem czarnym,
Który się kryje w zarośla zgęstwione,

Niźli się pocić nad wierszykiem marnym!
Lepiej zapomnieć w pracy tajń wszechświata,
Niż — by ją pojąć — uznać się niezdarnym!

Teraz czerw’ myśli w głowie mi kołata,
Żre mózg — a jednak boleść wieści głucha,
Że to, co piszę, pisać — czasu strata.

Muskuły, serce zniszczył mi szał ducha,
Kości złamały społeczne niedole.
Próżno się szarpię i zrywam z łańcucha.


O wy, szumiące na wietrze topole
W alei długiej! Wiejska w cieniu ławo,
Gdzieśmy w niedzielę siadali w półkole!

Tu błoń zorana mieni się szarawo,
Tam wzgórz zielonych sznur, a owdzie morze
Z żaglami — w prawo cmentarz zrosły trawą!

O, błogo pędzić chwile w rozhoworze
Drużnym w południe, albo przy kominie
W wieczór zimowy, gdy wiatr dmie na dworze!

O, lepsza sława, gdy w wolnej godzinie
Maluję dzieciom prób ciężkich tysiące,
Trudów, zasadzek w górskiej rozpadlinie,

I, mówiąc, palcem wskazuję ziejące
Rany odyńca, co krwią broczy ziemię, —
Niż gdy w złośliwej satyrze zatrącę

Nędzne pismaków i świętoszków plemię!




GIOSUÈ CARDUCCI. IDILLIO MAREMMANO.


Lalage, io so qual sogno ti sorge dal cuore profondo...



Przed urną Percy Bysshe Shelleya.

Lalage, wiem, jaki sen ci w serca powstaje głębinie,
Wiem, jakie szczęście stracone błędna twa ściga źrenica.

Złudą jest chwila dzisiejsza; ledwie uderzy, już pierzchnie;
Tylko w przeszłości jest piękno, w śmierci jedynie jest prawda.

Stawia na górze stuleci Klio płomienna polotną
Stopę, i śpiewa, i dumne rozwiera skrzydła ku niebu.

Pod jej lotem przestwornym świat rozsiania, rozświeca
Swe cmentarzysko niezmierne, w twarz mu śmieje się słońce

Wieku nowego. O strofy, młodzieńczych lat moich myśli,
W kraj swoich dawnych miłości ulećcie teraz bezpiecznie;

Lećcie przez nieba, przez niebios wielką pogodę, gdzie piękny
Ostrów czarownie się jarzy w mórz tajemniczych odmęcie.


Wsparci na włóczniach tam Zygfryd i Achill, smukli i płowi,
Błądzą, śpiewy zawodząc, u moi za grzmiącego wybrzeży.

Kwiat temu daje Ofelia, bladego rzuciwszy kochanka,
Do tamtego od obiat Ifigeneja przychodzi.

Śród zielonej dąbrowy Roland z Hektorem coś gwarzą.
Djamentami i złotem roziskrza się w słońcu Durandal.

Andromacha tymczasem do piersi ciśnie synaczka,
Piękna Aida, bez ruchu, na męża srogiego spogląda.

Lear długowłosy się zwierza z niedoli swej Edypowi,
Edyp okiem niepewnem wciąż jeszcze Sfinksa szuka,

Zbożna woła Kordelia: — „Biada, pójdź, Antygono,
Pójdź, siostrzyco ma grecka! Zwiastujmyż ojcom raz pokój!“

Mirtów cieniem w zadumie Helena przechodzi z Izoldą,
Zachód różany z uśmiechem przegląda się w złotych ich włosach.

Patrzy na fale Helena; Izoldzie otwiera objęcia
Marek, i płowa głowa na długą brodę mu spada.

W jaśni miesięcznej nad brzegiem ze szkocką stoi królową
Klitemnestra; śnieżyste nurzają się w morzu ramiona,


Cofa się morze wezbrane krwią gorącą: żałosny
Jęk nieszczęsnych rozbrzmiewa wzdłuż skalistego wybrzeża.

O, daleka od życia, od twardych prac śmiertelników,
Wyspo kobiet przecudnych, wyspo cnych bohaterów,

Wyspo poetów! Pianami śnieży się ocean wkoło,
Klucze ptaków nieznanych pod niebem latają płomiennem.

Trzęsąc laurami niezmierna przewala się w dal epopeja,
Niby wichura majowa nad wielkiem niw falowaniem.

Jako gdy Wagner potężny dusz nagle tysiąc rozpęta
W łonie dźwięczących metali, — serce w człowieczej drga piersi.

Ach, lecz na ostrów ten żaden nie wstąpił już z nowych poetów,
Ty chyba jeden, Shelleyu, duchu potężny tytana

W ciała dziewiczej postaci: z boskich objęć Tetydy
W lot cię porwał Sofokles i w chóry wwiódł bohaterów.

O serc serce, nad urną, co zimne twe kryje popioły,
Wonie, ciepło i blaski wiosna śle rozkwiecona.

O serc serce! Promiennem — słońce, ojciec niebieski,
Miłowaniem cię tuli, biedne, nieme już serce.


Świeże pinie się chwieją w wielkich dziś Romy powiewach:
Ty wolnego nareszcie, gdzieżeś jest, świata poeto?

Gdzie-ś jest? czyli mnie słyszysz? Wzrok mój pierzcha wilgotny
Po za mur aureliański na chmurną, daleką równinę.



GIOSUÈ CARDUCCI. PRESSO L’URNA DI PERCY

BYSSHE SHELLEY.


Sta Federico imperatore in Como...



Rada.

Pod Como legł obozem cesarz Rudobrody.
Do Medyolanu goniec biegi przez góry, wody,
Jak wicher, i do miasta wleciał błyskawicą.
— „Obywatele!“ — wołał, wciąż pędząc ulicą, —
„Do konsula Gherarda wiedźcie mię co żywo.“
Konsul na wielkim placu był właśnie. Nad grzywą
Rumaka pochylony, goniec zdał mu z siodła
Sprawę — i pędził dalej, gdzie go droga wiodła.
Konsul dał znak natychmiast — wzruszył się gród cały:
„Na radę wszyscy!“ — trąby rozgłośnie zabrzmiały.

„Na radę wszyscy!“ — trąby rozgłośnie zabrzmiały.
Lecz nie wstał jeszcze z gruzów dom radny w spaniały
Z potężną kolumnadą, nie było mównicy,
Nie było dzwonu, ni też wysmukłej wieżycy,
Na któréj niegdyś wisiał. Więc na gołej ziemi,
Śród złomów, gruzów, chwastów, między drewnianemi
Domkami, w zacieśnionej uliczce bez końca,
Radzili w złotych blaskach majowego słońca
Rajcowie Medyolanu. Przez okna dokoła
Patrzała gawiedź kobiet i dzieci wesoła.

„Obywatele“ — konsul rzekł posępnie, — „stali
Goście do nas, wraz z wiosną, Niemcy zawitali,

Jak co rok. W norach swoich północnych święcili
Zbójcy Wielkanoc, poczem nie zwlekając chwili
Spadli na nas piorunem. Dwaj podli biskupi
Przez Engadyn ich wiedli. O! tych każdy kupi.
Wierne serce i nową potęgę wojskową
Pozyskał Rudobrody z piękną cesarzową;
Como idzie z nim, Ligę rzuciwszy kryjomo.“ —
Tu krzyknął lud zebrany: „Zatrata na Como!“ —

„Obywatele“ — znowu konsul ciągnął daléj, —
„Skoro Niemcy swe wojsko pod Como zebrali,
Wnet wpadną na margrabiów najbliższych granicy,
Na Monferrat i Pawię. Więc, Medyolańczycy,
Postanowić nam trzeba, czy mamy próżniaczo
Czekać z bronią, aż Niemcy przyjść tu do nas raczą,
Słać posłów do cesarza, czy też za murami,
W otwartem polu, zbrojnie spotkać się z wrogami?“ —
„W otwarłem polu!“ — krzyknął z zapałem lud cały,
„W otwarłem polu zbrojnie dobijać się chwały!“

Tutaj wystąpił na przód Alberto Giussano.
Głową i ramionami przewyższył zebraną
Wkoło konsula rajców gromadę swarliwą.
Potężny, jak latarni wieżyca nad grzywą
Fal rozhukanych, stał tam, hełm trzymając w dłoni;
Włos ciemny, połyskliwy, spływa mu ze skroni
Na kark tęgi, szeroki i barki potężne;
Słońce świeci mu w lice otwarte i mężne
I w tysiąc blasków igra wkoło jego głowy.
Jak straszna burza letnia huczy głos gromowy.

„Medyolańczycy, bracia! Wszak nie zapomniano
„U nas pierwszego marca?“ — rzekł Albert Giussano —

„Gdy pojechali nasi nędzni konsulowie
Do Lodi i tam mieczów dobywszy w połowie
Przysięgali mu wierność. We cztery dni potem
Pojechało nas trzystu, by wspaniałych, złotem
Wyszywanych, trzydzieści sześć naszych sztandarów
Pod nogi jemu rzucić. Oprócz innych darów,
Burmistrz Guitelmo podał mu od zburzonego
Miasta klucze na tacy. Wszystko do niczego.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Ów dzień szóstego marca? Chciał, by mu oddano
Na łaskę i niełaskę — lud, wojsko, sztandary!
Z trzech bram miasta rajcowie wyszli, jak ofiary,
Carroccio jak do boju strojne chorągwiami
I masy ludu smutne, płaczące, z krzyżami.
Po raz ostatni przed nim z carroccio zabrzmiały
Trąby — i zadrżał nagle, pochylił się cały
Wyniosły maszt sztandaru i dumnie wiejąca
Chorągiew nasza padła. On dotknął jej końca.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Jak w pokutnej odzieży, z twarzą łzami zlaną,
Bosi, w strykach na szyi, na głowie z popiołem,
W proch padaliśmy przed nim i pokornie czołem
Biliśmy w ziemię, albo jak wznosząc ramiona
O litość go błagała ludność przerażona.
Rajcy, księża, rycerze, wszystko naokoło
Płakało. Głuchy na to, stał dumnie, wesoło,
Od cesarskiej chorągwi nie ruszając krokiem,
I patrzał na nas zimno swem błyszczącem okiem.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Jak nazajutrz hańbiące prośby powtarzano.

Ujrzawszy cesarzową, co na nas patrzała
Z za krat okiennych, ludność klękła przed nią cała
I błagała, by rzekła doń za nami słowo:
— O piękna, jasnowłosa, wierna cesarzowo,
Przynajmniéj nad naszemi zlituj się żonami! —
Cofnęła się od okna; a on, chcąc z wojskami
Przejść przez miasto swobodnie, kazał zwalić mury
I bramy, co tak dumnie strzelały do góry.“

„Czy pamiętacie?“ — mówił Alberto Giussano, —
„Dziewięć dni czekaliśmy; na dziesiąty rano
Przyszedł wyrok (już z wojskiem cały rój wasali
Biskupów, książąt — odszedł): — W osiem dni najdaléj,
Zabrawszy rzeczy, z miasta precz ma iść, co żywie;
Tak cesarz pan rozkazać raczył miłościwie. —
U Sant’Ambrogio z jękiem tłumy się skupiły,
Obejmowały płacząc ołtarze, mogiły;
Lecz i z kościoła wnet ich wyrzuciła rada
Wściekłych, jak psy, żołdaków niemieckich gromada.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano,
„Smutną kwietnią niedzielę, gdy opłakiwano
Razem mękę Chrystusa z męką Medyolanu?
Ze wszystkich cudnych świątyń, poświęconych Panu,
Trzysta wieżyc wyniosłych z łoskotem runęło;
To nie koniec — straszliwsze ujrzeliśmy dzieło:
Przez gęstą, białą dymu, kurzawy oponę
Wyjrzały nasze domy w gruzach, rozwalone,
Jakby stosy szkieletów gdzieś w trupiarni staréj,
A pod niemi z mieszkańców tysiączne ofiary.“

Tak mówił pełen bólu Alberto Giussano.
W końcu zakrył rękoma twarz łzami zalaną

I zaszlochał; przed ludem stał całym, a przecie
Nic wstydził się, lecz płakał, szlochał, jako dziecię.
I wszczął się rozgwar głuchy, jakby oddalony
Ryk stada dzikich zwierząt; przez okna, balkony
Wyjrzały zewsząd blade, wynędzniałe lica
Kobiet — a każdéj wielka, rozwarta źrenica
Zdawała się skry sypać, grozić niechętnemu.
Wszystkie krzyczały: „Śmierć mu! śmierć Rudobrodemu!“

„Teraz już“ — rzekł z zapałem Alberto Giussano, —
„Teraz już ja nie płaczę. Tak, nas zwyciężano,
Lecz dzisiaj na nas kolej — i my zwyciężymy!
Patrzcie: ocieram oczy i patrząc przez dymy
W górę na złote słońce, klnę się blaskiem jego:
— Będą mieć nasi zmarli już dnia jutrzejszego
Dobrą wieczorem w czyscu o bitwie nowinę,
Ja sam ją im zaniosę — bo ja pierwszy zginę!“
Lud krzyknął: „Lepiej posłać tam cesarskich pono!“
Z uśmiechem zaszło słońce po za Resegoną.




GIOSUÈ CARDUCCI. IL PARLAMENTO.


Dirmelo tu, che muore...



Daleki pieśni zgon!

Mówisz, że kona pieśń natchniona,
Że wkrótce grób ją skryje!
Nie, póki jeszcze w głębi łona
Ludzkiego serce bije;
Nie, póki zcicha w niem pobrzmiewa
Wewnętrznej gędźby ton,
Nie, piękna moja czarnobrewa, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki w marzeń mgłę różową
Fantazya stroi skronie,
Póki srebrzyście nam nad głową
Gwiazdami niebo płonie;
Póki wieczornych zórz purpury
Czerwienią niebios skłon,
A stad dzwoneczki mają góry, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki duch w dniach przeszłych gości
I zwiedza ich świątnice,
I wzlata chętnie w mgły przyszłości,
A los ma tajemnice;
Nie, póki żyją święte ślady
W italskich głębi łon,

Które tam wyrył Dante blady, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki morze w skał urwisko
Uderza z gędźbą szumną;
Póki się miłość nad kołyską
Chyli, a ból nad trumną;
Póki gniazd szczebiot mają drzewa,
A ziemia kwiecia plon,
Póki twój płacz i śmiech pobrzmiewa, —
Daleki pieśni zgon!




BERNARDINO ZENDRINI. LA POESIA NON MUORE.


Ad occidente il ciel si discolora...



Wieczór.


Dzwony z Orii.

Toń nieba na zachodzie szarzeć poczyna.
Schodzi godzina — ciemności.
Ode złego, Panie,
Zbaw — usłysz wołanie!
Módlmy się.

Dzwony z Oslena.

Nasze nad otchłanią
Głosy się bałwanią,
Poprzed opuszczoną, samotną przystanią.
Ode złego, Panie,
Zbaw — usłysz wołanie!
Módlmy się.

Dzwony z Furyi.

Nasz jęk oddalony,
Od gór mrocznych strony,
Przyjmij litośnie.
Ode złego, Panie,
Zbaw — tak niech się stanie!
Módlmy się.

Echa dolin.

Módlmy się.

Wszystkie dzwony.

Światła zrodziny i światła konanie;
Z jutrzni, z zachodów — cóż, cóż pozostanie?
Wszystko, o Panie,
Okrom Wieczności, w świata dziedzinie
Daremnie ginie
I marnie.

Echa dolin.

I marnie.

Wszystkie dzwony.

Módlmy się, módlmy, we łzach i skrusze,
Nad fal otchłanią, na gór wyżynie,
Za żywych i za umarłych,
Za tyle win ukrytych, za zbolałe dusze.
Litości, Panie!
W sobie zadufanie,
Co cię nie wzywa w męce człowieczej,
Wszelkie obłąkanie,
Co tobie przeczy,
Wszelkie miłowanie
Ziemskich jeno rzeczy,
Przebacz, o Święty.

Echa dolin.

O Święty.

Wszystkie dzwony.

Módlmy się za śpiące
W grobach na wsze strony,
Których winę, niewinę mącą tu obrońce,

A których, Utajony,
Ty sam jeno znasz.

Echa dolin.

Sam jeno znasz.

Wszystkie dzwony.

Za mękę módlmy się świata,
Która epoki wsze brata,
Którą wszystko przeżywa, czuje,
Którą kocha, której się korzy,
Wszechmocnej tajnej woli Bożéj.
Pokój niech będzie na falach, gór wyży.
I naszej także rozdzwonionej śpiży
Pokój.

Echa dolin.

Pokój.




ANTONIO FOGAZZARO. A SERA.


Sebben rido cosi, sospiro nel mio cuore...



Menuet.
WIEK XVIII. — FESTYN TANECZNY.
Scena przedstawia elegancki gabinet na parterze, między salą balową, zatłoczoną ludźmi, a ogrodem. Muzyka. Kawaler i dania tańczą menueta.
Dama, tańcząc:

Chociaż uśmiecham się niby, westchnienie mam w głębi serca.

Kawaler, tańcząc:

Chociaż uśmiecham się niby, ból śmiechu pierś mi przewierca.

(Ukłony.)

O pani, pokłon ci składam.

Dama

Pokłon ci składam, o panie.

Kawaler.

Jakiż to festyn wspaniały, jak słodkie muzyki granie!

(Tańcząc, zbliżają się do siebie.)

Jutro już będę daleko, w myśli cię chwytam w ramiona,
Całuję oczy twe, piersi, weź duszę moją, bo kona.

(Oddalają się od siebie.)

O, ten mus śmiać się i tańczyć, kiedy szloch usta mi krzywi.

Dama, ironicznie:

Tak, trzeba śmiać się i tańczyć; jesteśmy tacy szczęśliwi!

(Ukłony.)
Kawaler.

Pokłon ci pani, oddaję.

Dama.

Pokłon oddaję ci, panie
Oh, ileż wdzięku i jęku z tych trylów skrzypcowych kanie!

(Zbliżają się.)
Kawaler.

Zgódź się, ubóstwiam cię, błagam, jedź ze mną, jeśli mię kochasz!

Dama.

Nie mów tak, wieczne nieszczęście w tym krzyku serca mi szlochasz.

(Oddalają się.)

Jakiż menuet wesoły, czasem wszak plącze w nim męka.

Kawaler.

Jakiż wesoły menuet, lecz serce jednak mi pęka.

(Ukłony.)

O pani, pokłon racz przyjąć.

Dama.

Racz przyjąć pokłon, o panie.
Patrz, patrz, rój masek skrzydlaty z ogrodu wbiegł niespodzianie.

(Wpada maskarada Zefirów.)
Zefiry.

Wietrzyki my, pośredniki — od mrozu w nagły skwar,
Z zacienia w światła żar,
Ze smętku w szczęścia sny;
Na serca tchniemy czar,
Upojeń, szałów tchy;
Wenery myśmy posły, rój lekkich Amora mar.
Gdy lęka się i nie śmie z warg trysnąć jak sto słońc
Jęk słodkich serca żądz,
Gdy schnie i rwie się mrąc
Głos pałających łon,
Szalony pragnień ton, —
Pragnienia i westchnienia my wam szepczemy drżąc.
Wkrąg ponęt swych i tajni ten świat radosny tka
Zawoje, gęste niby mgła,
I źle naruszać je.
Skromności sroga gra
Próżno przeciwić się chce;
Myśmy wiewy niewinne, wiejące z niebios dna.

(Zefiry wybiegają.)
Dama, tańcząc.

Uśmiechnij się pan! oblubieńcem wszak byłeś mym od wieka.

Kawaler.

Wypadek dość osobliwy, lecz śmiać się? — chyba z człowieka!

(Ukłony.)

Pokłon ci składam, o pani.

Dama.

O panie, pokłon ci składam.

(Cicho.)

Śmieje się, tak; te Zefiry los zesłał; jaki, nie badam.

(Zbliżają się.)

Śmieję się, tak; dokąd pójdziesz, pójdę za tobą po świecie!
Śmieję się, tak! — Ukochany!! — Już nie porzucisz mię przecie!

(Zbliżają się. Ukłony.)

Pokłon ci, panie, oddaję.

Kawaler.

Pokłon oddaję ci, pani.

(Cichuteńko:)

Boże! skrzypcowy tryl kona w szalonej szczęścia otchłani!




ANT. FOGAZZARO, BOCCHERINI. MINUETTO IN LA.


E rivedrò la mia città nativa...



Liworno.

I ujrzę znów rodzinne miasto moje,
Ciebie, ty piękny, wrzawy pełny grodzie,
Morze rozlane i czarowne zdroje
Wybrzeży, skryte w roślin tajemnej pogodzie.
Znów szczęsnym zgiełkiem portu się upoję,
Gdzie na stojącej oleistej wodzie
Rej gęstwą lasy masztowe się zębią
Przed wielką, uroczystą widnokręgów głębią.

I ujrzę też pań świetnych gwarne roje,
Ożywiające ulic rozłożystość,
W twarzach miłosne ujrzę nieukoje,
W powietrzu ujrzę żarnych lat ognistość,
Lecz ciebie już nie ujrzę, słodkie kwiecie moje,
Karmione przez tych wiew ów jasną, wonną czystość,
Z których wyrwano cię, siostrzyczko biedna,
By — młodą, piękną — powieść, gdzie śmierć wszystko jedna.




GIOVANNI MARRADI. LIVORNO.


Qui dove al soffio alpestre rimorniora il magnifico...



Symfoniczność.

Tu, gdzie pod tchnieniem alpejskiem odszmernie wzdycha wspaniałe
Borów prastarych listowie w rozfalowaniu szerokiem,
W mrocznych zacisznych samotniach śpiewają wiersze na chwałę,
By harf eolskich rozdrgania pod wichru rwącym potokiem.

A kiedy wkrąg skaczą wody w modrych zwierciadeł tysiące,
Pełniąc odwieczne milczenia rozśpiewnych plusków swych burzą,
Rwą się rymy zwycięskie — i, niby echa dzwoniące
Śpiżów dzwonnicznych, gonią się, wołają i wzajem wtórzą.

Nic tu ze strapień daremnych nieposłusznego półwiersza,
Co pełznie z piersi ułomnych, bez głosu, skrzydeł i ducha!
Oh, jakaż moc symfonicznej poezyi dzika, najszczersza,
Z wichrów tych, siklaw i borów niepowstrzymanie wybucha!


Kantykiem wiersz jest, jest nutą hymnów muzyckich wezbrania,
Które od ziemi ku niebu burzliwie wzbijają się wzwyż;
Głosem jest świetlnym, co drga, wzlatuje, wszystko ochłania,
Co mknie w ślad Ideału w wyżynne bezbrzeża cisz.




GIOVANNI MARRADI. SINFONIALE.


E mentre il silenzio sopisce in profonda...



Na łodzi.

I podczas gdy milczenie w głębokiej słodyczy
Usypia rzeczy zwiane w gęstej zmierzchu mgle,
Na płynnem srebrze morza, co z niebem graniczy,
W samo serce tej nocy fantastycznej mknę.

Pchnięta wiosłem łagodnie, łódka się kołysze
Na wodach ślizga lekko, wzlatuje na wpół
Między niebem, co w szklistą kabłączy się niszę,
I przezroczą otchłanią, co ucieka w dół.

Tam w dole pod wód tonią lazurzy się cicho
Drugich, zaklęsłych niebios bezdenniejszy czar,
Gwiazdy-topielce skrzą się niezłamaną pychą
I zawrót głowy budzą, gdyś oczy w nie wparł.

I dusza, rozbłąkana z rytmem falowania,
Pośród dwóch firmamentów zawieszona tak,
Gwiazdom, których rój świetny zewsząd ją ochłania.
Opowiada w milczeniu snów swych dziennych szlak.




GIOVANNI MARRADI. VOGATA.


È ben questa la chiesa. Ecco le squadre...



Kościół wspomnień.

Tak, to ten kościół. Pomnę ciżbne stadko
Aniołów sądu, pomnę trąb mosiądze,
Grzmiące nad światem, z krwawej chmury, żądzę
Gniewu i pomsty, jaką Pan wre rzadko.

Poznaję wszystko, ja, co tu się stałem
Dawno nieznanym. Na pamiętne brzmienia,
Co się z piszczałek organowych leją,
Wraca dziecięctwo; w oku osłupiałem
Wskrzesi rój aniołów, świecący z zacienia
Lazurem oczu i nimbów zawieją.
I zdaje mi się, że nawy aleją,
Śród chórów zbożnych, dawno oniemiały,
Lecz który uszy me wnet odpoznały,
Wzbił się kobiecy słodki głos... — Oh, matko!




GIOVANNI MARRADI. LA CHIESA DEI RICORDI.


Stanno le Inaccessibili ai confini...



Gorgony.

Stoją te Niedosiężne na świata rubieży,
Czuwając nieruchomo wlepioną źrenicą,
Czy kto ku nim nie zmierza, na skraj tej otchłani
Bezkształtu, kędy żadne już gwiazdy nie świécą.

Stheno, z okiem ukryłem w wichru włosów pląsie,
Wyciąga białą rękę zaklinania gestem,
Od którego pierścienie czarnoksięskie skrzą się.
Milczy, nikt z ludzi dotąd nie posłyszał jeszcze
Przerażenie budzących głosu jej rozdźwięków.

Euryale, śnieżystsza nad przedświtu dreszcze,
Pod symboliczną z kości słoniowej koroną,
Kędy drogie kamienie zaczarowali płoną,
Agat, ametyst święty, alektorya biała,
Która nierozerwalnie w więzy tajemnicze,
Gdyby w kajdany z ognia, serca ludzkie zwiera,
Euryale obraca bolesne oblicze
Ku ziemi. Ona także trwa w milczeniu głuchem,
Lecz na czole jej często jakiś cień się kładzie.

A Meduza podnosi twarz wyniosłą ruchem
Nieuśmierzonej nigdy pogróżki straszliwéj
I w niebios czerni daje niewyraźne znaki.

I mruczy, a ten pomruk mrozi serc porywy,
Rażonych przez miażdżące nagłych lęków pięście.

Śród nocy, wielki płomień chwieje się niepewnie,
Gdyby latarnia morska wróżąca nieszczęście.




DIEGO ANGELLI. LE GORGONI.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: Zenon Przesmycki.