Ugłaskanie sekutnicy (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Ugłaskanie sekutnicy
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Taming of the Shrew
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

AKT CZWARTY.
SCENA I.
Sala w wiejskim domu Petruchia.
(Wchodzi Grumio).

Grumio.  A niech piorun trzaśnie wszystkie zmordowane szkapy, wszystkich postrzelonych panów i wszystkie złe drogi! Czy był kiedy człowiek więcej niż ja zaszargany, więcej niż ja strudzony? Ślą mnie naprzód, abym zapalał ogień, a oni później grzać się przyjeżdżają. Gdybym nie był małym garnuszkiem, co się łatwo rozgrzewa, przódby mi wargi do zębów przymarzły, język do podniebienia, a serce do brzucha, nimbym znalazł ogień do odtajania. Ale się rozgrzeję dmuchając na ogień, bo biorąc na uwagę tę niepogodę, zakatarzyłby się większy ode mnie dryblas. Hej tam! Kurtys! (Wchodzi Kurtys).
Kurtys.  Kto mnie tam tak zmarzłym woła głosem?
Grumio.  Kra lodu. Jeśli mi nie wierzysz, możesz się ślizgać po mnie od ramienia do pięty. Ognia, dobry Kurtys!
Kurtys.  Czy przyjeżdża pan z swoją żoną, Grumio?
Grumio.  Przyjeżdża, Kurtys, przyjeżdża. Więc ognia! ognia! a nie lej wody na ognisko.
Kurtys.  Czy naprawdę taka z niej sekutnica, jak powiadają!
Grumio.  Była nią, Kurtys, przed tymi mrozami; ale jak wiesz, zima łagodzi człowieka, kobietę i zwierzę, bo złagodziła mojego starego pana i moją młodą panią i mnie samego, kolego Kurtys.
Kurtys.  Idź do dyabła, trzycalowy błaźnie! nie jestem zwierzem.
Grumio.  Mam tylko trzy cale? Toć przecie twoje rogi mają przynajmniej stopę, a przynajmniej tyle co one jestem długi. Ale czy chcesz rozpalić ogień? Inaczej zaniosę na ciebie skargę do naszej pani, a wnet uczujesz zimną jej rękę za niedbalstwo w gorącej służbie.
Kurtys.  Powiedz mi, proszę, dobry Grumio, jak tam idą rzeczy na świecie?
Grumio.  Zimny to świat, mój Kurtys, we wszystkich obowiązkach prócz twojego; a więc pal ogień! Zrób twoją należność, abyś dostał co ci się należy; bo pan mój i pani napół skostniali od zimna.
Kurtys.  Ogień już gotowy; teraz więc dobry Grumio, rozpowiadaj mi nowiny.
Grumio.  „Hej tam, Janku! słuchaj, Janku!“[1] masz nowin ile zechcesz.
Kurtys.  Zawsze widzę jesteś pełny krotofili.
Grumio.  Pal ogień! bo teraz jestem tylko pełny kataru. Gdzie kucharz? Czy wieczerza gotowa? czy dom uprzątnięty, czy tatarak rozsypany, omieciona pajęczyna? czy służba w nowej liberyi, białych pończochach? czy wszystkie kuchciki w niedzielnych szatach? czy szklanki wymyte wewnątrz, a kociołki wyszurowane zewnątrz? czy obrus na stole? czy wszystko w porządku?
Kurtys.  Wszystko gotowe. Więc proszę cię, co za nowiny?
Grumio.  Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że koń mój zmordowany, że pan mój i moja pani spadli.
Kurtys.  Jak?
Grumio.  Z siodeł w błoto. Długa o tem powieść.
Kurtys.  Opowiedz wszystko, dobry Grumio.
Grumio.  Nadstaw ucha.
Kurtys.  Słucham.
Grumio.  Trzymaj (uderza go).
Kurtys.  To się nazywa czuć powieść, a nie słuchać powieści.
Grumio.  Dlatego też nazywa się czułą powieścią. Kułak ten był tylko ostrzeżeniem, żebyś słuchał uważnie. Więc zaczynam: imprimis, zjechaliśmy ze strasznej góry, mój pan jechał za moją panią —
Kurtys.  Na jednym koniu?
Grumio.  Co przez to rozumiesz?
Kurtys.  No, konia.
Grumio.  Więc sam opowiadaj historyę. Gdybyś mi nie był przerwał, usłyszałbyś, jak się jej koń powalił, jak ona powaliła się pod konia; usłyszałbyś, w jakiej kałuży, jak się zabłociła; jak ją pod koniem zostawił, a mnie zaczął kijami okładać za to, że się koń jej potknął; jak ona brodziła po błocku, żeby go ode mnie odciągnąć; jak on klął; jak ona prosiła, ona, co nie prosiła nigdy przody; jak ja wrzeszczałem; jak uciekły konie; jak się zerwały jej cugle; jak straciłem moje podogonie, i wiele innych rzeczy godnych pamięci, które teraz umrą w zapomnieniu, a ty wrócisz bez znajomości świata do grobu.
Kurtys.  Wedle takiego rachunku, większy z niego sekut jak z niej sekutnica.
Grumio.  Bądź tego pewny; jak zresztą sam się przekonasz, gdy przybędzie do domu, i ty i najdumniejszy z was wszystkich. Ale co o tem gadać? Zawołaj Nataniela, Józefa, Mikołaja, Filipa, Waltera, Cukrołyka i resztę. Niech włosy gładko uczeszą, swoje niebieskie kurtki wyczyszczą, jednofarbne dobiorą podwiązki; niech się kłaniają lewą nogą, a niech się strzegą dotknąć włosienia pańskiej szkapy ogona, nie pocałowawszy przód własnej ręki. Czy wszyscy gotowi?
Kurtys.  Wszyscy.
Grumio.  Przywołaj ich.
Kurtys.  Hej! czy słyszycie? Macie wyjść na spotkanie pana, aby pani przystojność okazać.
Grumio.  Co mówisz o przystojności? ma ona dosyć swojej własnej.
Kurtys.  Kto tego nie wie?
Grumio.  Ty zdajesz się nie wiedzieć, skoro wołasz na kolegów, żeby jej przystojność okazać.
Kurtys.  Wołam ich, aby jej kredyt pomnożyć.
Grumio.  Nie myśli nic od nich pożyczać! (Wchodzą Słudzy).
Nataniel.  Witamy z powrotem, Grumio.
Filip.  Jakże zdrowie Grumio?
Józef.  Co tam, Grumio?
Mikołaj.  Kolego Grumio!
Nataniel.  Jakże zdrowie, staruszku?
Grumio.  Witam cię; — a u ciebie jakie zdrowie? a u ciebie, co tam kolego? i na tem kończę pozdrowienia. Teraz moje zuchy, czy wszystko gotowe? czy wszystko wyczyszczone?
Nataniel.  Wszystko gotowe. A pan, jak daleko?
Grumio.  Tylko co go nie widać; w tej chwili może zsiada z konia. Nie bądźcie więc — do sto katów! cicho! słyszę głos mojego pana.

(Wchodzą: Petruchio i Katarzyna).

Petruchio.  Gdzie te hultaje? nikogo przed drzwiami
Trzymać strzemiono i odebrać konie!
Gdzie jest Nataniel, Grzegorz, gdzie jest Filip?
Wszyscy.  Tu panie! tu panie, tu, tu, panie!
Petruchio.  Tu, tu, tu, panie, tu panie, tu panie!
Zakute pałki, gbury, masztalerze!
Żadnej pilności, względów, ni usługi!
Gdzie łotr, którego naprzód tu wysłałem?
Grumio.  Tu jestem, panie, tak głupi jak przódy.

Petruchio.  Przeklęty chamie, pociągowy szkapo,
Czy nie kazałem, byś mnie w parku czekał,
I przyprowadził tych wszystkich hultajow?
Grumio.  Krawiec nie skończył kurtki Nataniela,
Trzewikom Ralfa brak było obcasów,
Piotr nie miał sadzy uczernić kapelusz,
A pochwy nie miał Waltera kordelas;
Grzegórz był tylko i Adam w liberyi,
Resztę znalazłem jak dziadów w łachmanach,
Lecz jak są, wyszli powitać cię, panie.
Petruchio.  Ruszajcie łotry, zastawcie wieczerzę!

(Kilku Służących wychodzi).

(Śpiewa) „Ach, gdzie dawne moje życie!“
Gdzie są — siądź Kasiu; nie bądź takim mrukiem.
Uf! jakże jestem zmęczony podróżą!

(Wchodzą Słudzy z wieczerzą).

Kasiu, powtarzam, nie bądź takim mrukiem.
Ściągnij mi buty, urwiszu, a śpiesz się!
(Śpiewa) „Ksiądz Bernardyn w pewnem mieście
Od klasztoru szedł po kweście“ —
Łotrze przeklęty, chcesz mi nogę skręcić? (uderza go).
Masz coś zarobił; ściągnij drugi lepiej!
Rozjaśnij czoło, Kasiu. — Hej tam, wody!
Gdzie mój bonończyk, Troił? Ruszaj zaraz,
Zaproś kuzyna mego, Ferdynanda.

(Wychodzi Służący).

Musisz go Kasiu poznać, pocałować.
Gdzie me pantofle? doczekam się wody?

(Przynoszą mu miednicę).

Umyj się Kasiu, i witaj w mym domu!

(Służący upuszcza dzbanek).

A ty nicponiu! to tak znasz ty służbę? (uderza go).
Katarz.  O, bądź cierpliwy! zrobił to niechcący.
Petruchio.  Przeklęty bękart i łotr długouchy!
No siadaj, Kasiu! wiem, że masz apetyt. (Siadają).
Chcesz ty, czy ja mam odmówić modlitwę?
Co na półmisku?
1 Służący.  Baranina, panie.

Petruchio.  Kto ją tu przyniósł?
1 Służący.  Ja, panie.
Petruchio.  Spalona,
Jak wszystkie wasze potrawy spalone.
A psy przeklęte! gdzie ten nicpoń kucharz?
Jak śmiecie, łotry, służyć baraniną,
Wiedząc oddawna, że jej znieść nie mogę?
Zbierzcie półmiski i szklanki i wszystko!

(Zrzuca całe nakrycie ze stołu).

Nieokrzesane i głupie gawrony!
Co, wy mruczycie? ja was tu nauczę!
Katarz.  Proszę cię, mężu, nie bądź tak gwałtowny!
Pieczeń jest dobra, byłeś chciał skosztować.
Petruchio.  Nie, Kasiu, pieczeń sucha jak podeszwa,
A suchych mięsiw doktor mi zabronił,
Bo rodzą gniewy i budzą zły humor;
Już popędliwi jesteśmy z natury,
Lepiej więc będzie dla obojga pościć,
Niźli się żywić mięsem przepieczonem.
Cierpliwość! jutro lepszy będzie obiad.
Na dzisiaj, Kasiu, pośćmy dla kompanii.
Teraz twój ślubny pokażę ci pokój.

(Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Kurtys).

Nataniel.  Czy podobnego widziałeś co, Piotrze?
Piotr.  On ją zabija własnym jej humorem.

(Wchodzi Kurtys).

Grumio.  Gdzie pan?
Kurtys.  W pokoju pani, gdzie jej teraz
Prawiąc kazanie o wstrzemięźliwości,
Klnie, wszeszczy, tupa, tak, że biedna dusza
Nie wie co mówić, na której stać nodze;
Siedzi jak człowiek ze snu rozbudzony.
Ale zmykajmy, bo widzę, pan wraca. (Wychodzą).

(Wchodzi Petruchio).

Petruchio.  Zacząłem moje rządy politycznie,
I myślę, że je szczęśliwie zakończę.
Sokół mój teraz pusty ma żołądek,
Głodzić go będę, póki nie unoszę,

Inaczej, nigdy nie zwiąże wabika.
Mam drugi sposób ułożyć małża,
By słuchał głosu swego sokolnika:
Jak dzikie konie, morzyć bezsennością,
Kiedy uparte srożą się i dziobią;
Nic dziś nie jadła i nic jeść nie będzie,
I spać nie będzie tej jak przeszłej nocy,
Bo jak w potrawach znalazłem przywary,
Tak je wynajdę i w posłaniu łóżka:
Tu więc materac, tam rzucę poduszkę,
W jeden kąt kołdrę, w drugi prześcieradło;
A naturalnie, harmider ten cały
Jest tylko skutkiem troskliwości o nią:
I koniec końców, nie przymruży oka.
Jeśli przypadkiem znużona zadrzymie,
Musi na moje obudzić się wrzaski.
Tak się miłością zabijają żony,
Tak ja szalony upór jej zwyciężę:
Na sekutnice lepszy sekret wiecie?
Raczcie w gazetach rozgłosić po świecie (wychodzi).


SCENA II.
Padwa. — Przed domem Baptysty.
(Tranio i Hortensyo).

Tranio.  Powiedz mi szczerze, Licyo, czyli Bianka
Może przenosić kogo nad Lucencya?
Wyznaję, tkliwem strzela na mnie okiem.
Hortens.  Abyś uwierzył lepiej memu słowu,
Jego prelekcyom z boku się przysłuchaj.

(Odchodzą na stronę. — Wchodzą: Bianka i Lucencyo).

Lucencyo.  Czyli korzystasz, pani, z twoich czytań?
Bianka.  Ty przódy powiedz, mistrzu, co sam czytasz?
Lucencyo.  Czytam kochania sztukę, której uczę.
Bianka.  Bogdajeś mistrzem w sztuce twojej został!
Lucencyo.  Póki ty jesteś duszy mej mistrzynią. (Wychodzą).
Hortens.  Podwójnym widzę maszerują krokiem.

Czy jeszcze teraz gotowyś jest przysiądz,
Że twoja Bianka nikogo na świecie
Nie kocha czulej jak swego Lucencya?
Tranio.  O przeniewierczy ty rodzie niewieści!
Wyznam ci, Licyo, bardzo mnie to dziwi.
Hortens.  Czas wyznać prawdę; ja nie jestem Licyo,
Nie jestem skrzypkiem, którego mam minę;
Gardziłbym sobą, gdybym chwilę dłużej
Wzdychał przebrany do takiej kobiety,
Co się nie waha porzucić szlachcica,
By wziąć za bożka takiego wałkonia.
Wiedz, panie, że się nazywam Hortensyo.
Tranio.  Signor Hortensyo, słyszałem ja nieraz
O twych dla Bianki czułych sentymentach;
Gdym jej na własne oczy widział lekkość,
Za twym przykładem, jeśli mi pozwolisz,
Miłości Bianki zrzekam się na zawsze.
Hortens.  Signor Lucencyo, patrz, jak się całują!
Ściśnij tę rękę! przed niebem przysięgam,
Że więcej słowa miłości nie powiem
Do tej istoty miłości niegodnej,
Którą tak długo w sercu mem chowałem.
Tranio.  I ja przysięgam, że choćby błagała,
Nigdy za moją nie wezmę jej żonę.
Patrz! patrz! bezwstydna, patrz, jak się z nią pieści!
Hortens.  Z wszystkich kochanków bogdaj on jej został!
Co do mnie, aby przysięgi nie złamać,
Przed trzema dniami do ołtarza wiodę
Bogatą wdowę, która mnie kochała
Tak długo, jak ja kochałem, szalony,
Tę zalotnicę. Bądź mi zdrów, Lucencyo.
Nie piękna buzia, ale czułe serce
Miłość mą zyska. Idę, a bądź pewny,
Że mej przysiędze wierny pozostanę.

(Wychodzi Hortensyo. — Zbliżają się Lucencyo i Bianka).

Tranio.  Piękna panienko, niech ci niebo ześle
Błogosławieństwo szczęśliwych kochanków!
Aniołku, gdym cię na uczynku złapał

Razem z Hortensyem wyrzekam się ciebie.
Bianka.  Czy to są żarty, Tranio, czy to prawda?
Tranio.  Prawda.
Lucencyo.  Więc Licya pozbyłem się przecie.
Tranio.  Na zemstę, ciepłą śpieszy pojąć wdówkę;
Dzień mu wystarczy na ślub i zaloty,
Bianka.  Więc szczęść mu Boże!
Tranio.  Wnet on ją ugłaska.
Bianka.  Jak sam powiada.
Tranio.  O wierzaj mi, pani,
Kształcił się w dobrej szkole ugłaskania,
Bianka.  Gdzież to podobna znajduje się szkoła?
Tranio.  W szkole tej, pani, mistrzem jest Petruchio;
Wykłada uczniom sposobów trzydzieści,
Jak kiełzać humor i język niewieści.

(Wbiega Biondello).

Biondello.  O, panie, panie! tak długom czatował,
Żem jak pies zbity; lecz ujrzałem w końcu,
Jak schodził z góry uczciwiec staruszek,
Jakbym na urząd sam go obstalował.
Tranio.  Co to za człowiek?
Biondello.  Kupiec albo pedant,
Jedno lub drugie; w poważnej sukmanie,
A w każdym ruchu ojciec żywiuteńki.
Lucencyo.  Co chcesz z nim zrobić?
Tranio.  Jeśli łatwowierny,
Za czystą prawdę powieść moją weźmie,
Chętnie Wincencya podejmie się roli,
I jak prawdziwy Wincencyo potwierdzi
Wszystkie zapisy Baptyście Minola.
Ty idź z kochanką, a nas zostaw samych.

(Wychodzą: Lucencyo i Bianka. — Wchodzi Pedant).

Pedant.  Bóg z tobą, panie!
Tranio.  I z tobą! witamy!
Czy idziesz dalej, czyś stanął u kresu?
Pedant.  Jestem u kresu na jakie dni dziesięć,
A potem dalej, do Rzymu, a potem,
Przy bożej łasce, idę do Trypoli.

Tranio.  A skądże rodem?
Pedant.  Jestem Mantuańczyk.
Tranio.  Co? Mantuańczyk? uchowaj cię, panie!
Czy życiem gardzisz, żeś do Padwy przyszedł?
Pedant.  Życiem? co mówisz? to nie są przelewki.
Tranio.  Gardłem ma płacić każdy Mantuańczyk,
Który się waży w Padwie stanąć nogą.
Nie wiesz powodu? Na wasze okręty
W Wenecyi książę położył ambargo,
A przez nienawiść do waszego księcia
Krwawy ten wyrok publicznie ogłosił.
Gdybyś godzinę prędzej był tu przyszedł,
Byłbyś to słyszał sam na własne uszy.
Pedant.  Tem gorsze, panie, moje położenie,
Że mam z Florencyi ważne z sobą weksle,
Które koniecznie tu mam prezentować.
Tranio.  Ja ci przez grzeczność oddam tę usługę,
W dodatku dobrą pomogę ci radą.
Powiedz mi, proszę, czyś był kiedy w Pizie?
Pedant.  Jakie sto razy zwiedzałem to miasto
Obywateli swych słynne powagą.
Tranio.  Czyli nie znałeś tam czasem Wincencya?
Pedant.  Nie, sam go nie znam, lecz znam jego imię,
Jak największego w mieście tem bogacza.
Tranio.  Jest to mój ojciec, żeby wyznać prawdę,
Jest między wami pewne podobieństwo.
Biondello  (na stronie). Jak między jabłkiem a między ostrygą.
Tranio.  Żeby kosztowne twe ratować życie,
Chcę ci dopomódz, dla jego miłości;
Uważaj tylko, co za traf szczęśliwy,
Że masz podobne rysy do Wincencya!
Przybierz więc jego imię i powagę,
A w moim domu chętną przyjm gościnność;
Pamiętaj tylko dobrze grać twą rolę.
Wszak mnie rozumiesz? Będziesz u mnie mieszkał,
Póki spraw twoich w Padwie nie załatwisz.
Przyjmij ofiarę, jeśli ci po myśli.
Pedant.  Przyjmuję z serca; odtąd dla mnie będziesz

Zbawcą wolności mojej, mego życia.
Tranio.  Nie traćmy czasu. Powiem ci nawiasem,
Ze mego ojca czekamy co chwila,
Ażeby ślubny mój podpisał kontrakt
Z córką pewnego Baptysty Minola.
Później obszerniej o tem pogadamy,
Tymczasem idźmy, żebyś ubiór zmienił. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Petruchia.
(Katarzyna i Grumio).

Grumio.  Nie, pani, nie śmiem; on mnie zabić gotów.
Katarz.  Co raz jawniejsza złość jego, ma krzywda.
Na toż mnie pojął, aby mnie zagłodzić?
U drzwi mojego ojca każdy żebrak
Na pierwsze słowo dostaje jałmużnę,
Odepchniętego każdy sąsiad przyjmie;
A ja, com nigdy nie umiała prosić,
Com nigdy prosić nie potrzebowała,
Z głodu umieram, a od bezsenności
Kołowacieję; klęciami mnie budzi,
Karmi krzykami, a co mnie oburza,
Wszystko pod czułej miłości pozorem,
Jakby snu chwila, chleba okruszyna
Zaraz mnie miały razić apopleksyą.
Idź, proszę, przynieś mi trochę pokarmu,
Przynieś, co znajdziesz, wszystko będzie dobre,
Grumio.  Co mówisz, pani o wołowych nogach?
Katarz.  Wielki rarytas! przynieś je co prędzej.
Grumio.  To choleryczna zda mi się potrawa.
Ale naprzykład flaki przysmażane?
Katarz.  Wielki przysmaczek! przynieś mi je, proszę.
Grumio.  Ale i flaki mogą żółć poburzyć.
A gdyby pieczeń wołowa z musztardą?
Katarz.  To ulubiona moja jest potrawa.
Grumio.   Tylko musztarda, rzecz rozpalająca.

Katarz.  To bez musztardy przynieś wołowinę.
Grumio.  Ni myśleć o tem; przyniosę musztardę,
Lub bez musztardy niema wołowiny.
Katarz.  To przynieś jedno lub drugie, cokolwiek.
Grumio.  A więc musztardę, lecz bez wołowiny.
Katarz.  Idźże do dyabla, zwodny kusicielu! (bije go).
Co chcesz mnie karmić potraw nazwiskami.
Przepadnij, zdrajco, i wszyscy, co z tobą
Śmiecie się moim cierpieniom urągać!
Precz z moich oczu! precz stąd, niewolniku!

(Wchodzą: Petruchio z mięsem na talerzu, i Hortensyo).

Petruchio.  No, co tam, Kasiu, czemu tak posępna?
Hortens.  Jak się masz pani?
Katarz.  Niepodobna gorzej.
Petruchio.  Nabierz więc ducha, spójrz na mnie wesoło!
Patrz tylko, duszko, jak jestem troskliwy,
Patrz, własną ręką przysmak ten warzyłem.

(Stawia półmisek na stole).

Na wdzięczność, Kasiu, sądzę, żem zarobił.
Co? ani słowa? Rzecz ci nie do smaku,
I praca moja na nic się nie zdała.
(Do sługi). Zabierz półmisek.
Katarz.  Nie, zostaw go, proszę.
Petruchio.  Lada usługa dziękami się płaci:
Nim mięsa dotkniesz, podziękuj mi przody.
Katarz.  Dziękuję, panie.
Hortens.  Fe, wstydź się, Petruchio!
Siadajmy, pani, ucztę twą podzielę.
Petruchio  (na str.). Jeśli mnie kochasz, Hortensyo, zjedz wszystko.
(Głośno). Bogdaj ten obiad na dobre ci wyszedł!
Zajadaj smaczno, a potem, serduszko,
Pojedziem huczno do twojego ojca,
I będziem hulać jak za dobrych czasów,
W jedwabnych sukniach i złotych pierścionkach,
Kryzach, falbanach, rękawkach, koronkach;
Wspaniały wachlarz i szarfy jak tęcze,
I bursztynowe na rękach obręcze,
Naszyjnik z pereł, szale i manele,

I Bóg wie jeszcze jakie ceregiele.
Skończyłaś? Krawiec czeka już gotowy
W jedwab’ cię owić od stopy do głowy.

(Wchodzi Krawiec).

No, krawcze, pokaż twoje kosztowności.

(Wchodzi Kramarz).

Pokaż nam suknie. — Co nam waść przynosisz?
Kramarz.  Obstalowany przez pana kapelusz.
Petruchio.  To widzę, formę brałeś na miseczce;
Na honor, czysty talerz z aksamitu.
Fe! to rzecz brudna, szpetna, nieprzystojna,
Coś nakształt muszli, łupiny orzecha;
Dla dziecka cacko, albo kapelusik.
Precz z czupiradłem! przynieś co większego.
Katarz.  Nie chcę większego; taka teraz moda,
Taki kapelusz wszystkie noszą panie.
Petruchio.  Żebyś go wdziała, musisz przody zostać
Łagodną, słodką, jak przystało pani.
Hortens.  (na str.). To na kapelusz długo będzie czekać.
Katarz.  Sądzę, że wolno mi jest jeszcze mówić;
Słuchaj, co mówię; nie jestem już dzieckiem;
Lepszym od ciebie powiedziałam prawdę,
Gdy jej nie możesz słuchać — zatkaj uszy.
Język wypowie gniew mojego serca,
Albo mi serce od gniewu przepęknie,
Wolę więc przody w słowach bez ogródki
Ostatnich granic wolności dobieżeć.
Petruchio.  Masz racyę, Kasiu, to nie jest kapelusz,
To pasztetowa nakrywka z jedwabiu.
Lubię cię za to, że go ty nie lubisz.
Katarz.  Lub mnie, lub nie lub, ja lubię kapelusz,
I mieć go będę, łub nie chcę żadnego. (Kramarz wychodzi).
Petruchio.  Mówisz o sukni? Krawcze, pokaż suknię.
Wszechmocny Boże! cóż to za straszydło?
Cóż to jest? rękaw? to raczej armata.
Z góry i z dołu w pasztet wykrojony,
A dziurek, kółek, rozporków w nim więcej,
Jak na fajerce w sklepie golibrody.

Do kroć tysięcy! krawcze, jak to zowiesz?
Hortens.  (na str.). Widzę, że suknia pójdzie z kapeluszem.
Krawiec.  Kazałeś, panie, piękną uszyć suknię,
Wedle najlepszej i najnowszej mody.
Petruchio.  Prawda, kazałem; lecz czy zapomniałeś,
Że nie kazałem sukni modnie popsuć?
Zmykaj do domu, skakaj przez rynsztoki,
Bo będziesz skakał bez mej klienteli;
Nie chcę twej sukni, rób z nią co sam zechcesz.
Katarz.  Modniejszej sukni nie widziałam jeszcze,
Lepszego tonu, albo z lepszym gustem.
Chciałbyś, jak widzę, lalkę ze mnie zrobić.
Petruchio.  To prawda, chciałby zrobić lalkę.

Krawiec.  Jejmość powiada, że to ty, panie, chciałbyś zrobić z niej lalkę.

Petruchio.  Łżesz, mości nitko, łżesz mości naparstku,
Łokciu, półłokciu, ćwierćłokciu i calu,
Ty pchło, ty gnido, ty zimowy świerszczu!
W mym domu motek nici mi junaczy!
Precz stąd, łachmanie, dokładku, okrawku,
Lub cię tak własnym twoim zmierzę łokciem,
Że póki życia będziesz mnie pamiętał!
Ja ci powiadam, żeś jej suknię popsuł.
Krawiec.  Mylisz się, panie, suknia jest uszyta
Wedle rozkazów wydanych majstrowi,
Które mu Grumio w twem przyniósł imieniu.
Grumio.  Jam mu materyę poniósł nie rozkazy.
Krawiec.  Ale jak chciałeś, by suknię uszyto?
Grumio.  Rrzecz naturalna, igłą i niciami.
Krawiec.  A czy nie w takim pragnąłeś ją kroju?

Grumio.  Słuchaj, wszak już niejedną sztukę materyi przemierzyłeś?
Krawiec.  Prawda.
Grumio.  Mnie tylko nie mierz oczyma; niejednemu junaczyłeś, mnie tylko nie junacz! Powtarzam ci, że twojemu majstrowi nakazałem, żeby suknię skroił, nie żeby ją krajał na kawałki; czego kłamiesz?
Krawiec.  Patrz tylko, przynoszę na świadectwo notę nakazanego kroju.
Petruchio.  Czytaj!
Grumio.  Nota bezczelnie kłamie, jeśli powiada, że ja to powiedziałem.
Krawiec  (czyta). „Imprimis, suknia z przestronnym stanikiem“ —
Grumio.  Panie, jeśli powiedziałem z przestronnym stanikiem, zaszyj mnie w jej spódnicę i bij mnie na śmierć kłębkiem szarych nici. Powiedziałem suknię.
Petruchio.  Czytaj dalej!
Krawiec  (czyta). „Z wązkim, okrągłym kołnierzykiem“ —
Grumio.  Przyznaję się do kołnierzyka.
Krawiec  (czyta). „Z buchastym rękawem“ —
Grumio.  Przyznaję się do dwóch rękawów.
Krawiec  (czyta). „Rękawy ciekawie skrojone“ —
Petruchio.  A tu właśnie jest łotrostwo.
Grumio.  Omyłka druku, panie, panie, omyłka druku. Nakazałem, żeby rękawy były naprzód skrojone, a zaraz potem zszyte; a tego ci dowiodę, nie zważając na to, że mały twój palec zbrojny jest w naparstek.
Krawiec.  Co mówię, szczera jest prawda, a gdybym cię miał tam, gdzie wiem, musiałbyś się przyznać do wszystkiego.
Grumio.  Jestem na twoje rozkazy; weź twój rachunek, daj mi twój łokieć, a nie oszczędzaj mnie wcale.
Hortens.  Przez Boga żywego, Grumio, to trochę za nierówne warunki!
Petruchio.  Krótko mówiąc, ta suknia nie dla mnie.
Grumio.  Masz pan racyę, to suknia dla pani.
Petruchio.  Weź ją, niech twój majster robi z nią, co mu się podoba.
Grumio.  Nie rób tego, hultaju, jeśli dbasz o życie; niech twój majster robi z suknią pani, co mu się podoba.

Petruchio.  Cóż to, mopanku, co ci się roi po głowie?
Grumio.  O, panie! głębsza, niż sądzisz, mysi moja;
Niech majster z suknią pani co chce robi!
Uchowaj, Boże!
Petruchio  (na str.).Dopilnuj, Hortensyo,

By krawiec dostał za suknię należność!
(Głośno). Weź ją i zmykaj; ani słowa więcej.
Hortens.  Krawcze, za suknię jutro ci zapłacę.
Niech cię gorącość jego nie obraża;
Wracaj, a twemu poleć mnie majstrowi.

(Wychodzi Krawiec).

Petruchio.  Kasiu, jedziemy do twojego ojca,
Tak jak jesteśmy w sukniach niepozornych;
W skromnem odzieniu kieszeń będzie dumna,
Bo myśl bogata bogactwem jest ciała.
Jak słońce chmury najgęstsze przenika,
Tak honor świeci i pod łachmanami;
Kto nad skowronka chciałby przenieść kraskę,
Że nosi pióra piękniej malowane?
Ktoby węgorza oddać chciał za węża,
Bo oko bawi skóry swej cętkami?
Nie, dobra Kasiu, i tyś nie jest gorsza,
Choć falbanami suknia ci nie furka.
Jeśli to hańbą w twych się wyda oczach,
Zwal wszystko na mnie. Dalej więc! wesoło
Do domu ojca twego jedźmy hulać.
Gdzie moi ludzie? każ im poprowadzić
Na koniec długiej alei rumaki,
Bo tam dopiero siodeł dosiądziemy.
Która godzina? Jeszcze siódmej niema —
Przyjedziem właśnie w godzinę obiadu.
Katarz.  Mylisz się, panie, już wybiła druga:
Może nie zdążym nawet na wieczerzę.
Petruchio.  Musi być siódma, nim konia dosiądę.
Niech co chcę mówię, robię, albo myślę.
Musisz się zawsze sprzeciwiać. — Odejdźcie;
Nie jadę dzisiaj, lub, jeśli pojadę,
To być godzina musi, którą mówię.
Hortens.  Ten zuch chce nawet słońcu rozkazywać!

(Wychodzą).

SCENA IV.
Padwa. — Przed domem Baptysty.
(Tranio i Pedant przebrany za Wincencya).

Tranio.  To jest dom, panie; chcesz, żebym zawołał?
Pedant.  Rzecz naturalna; Jeśli się nie mylę,
Baptysta może przypomina sobie,
Jak przed dwudziestu laty pod Pegazem
W pięknej Genui mieszkaliśmy razem.
Tranio.  Właśnie. Bądź baczny, abyś w każdym kroku
Dawał świadectwo ojcowskiej powadze.

(Wchodzi Biondello).

Pedant.  Nie troszcz się o to. Sługa twój nadchodzi;
Byłoby dobrze i jemu dać lekcyę.
Tranio.  O, bądź spokojny. Mopanku Biondello,
Radzę ci pilnie twej doglądać służby,
Jakby prawdziwy stał tutaj Wincencyo.
Biondello.  To moja sprawa.
Tranio.  Czy już dopełniłeś
Danej komisyi do signor Baptysty?
Biondello.  Wie, że twój ojciec był wczora w Wenecyi;
Dziś czekasz w Padwie na jego przybycie.
Tranio.  Zuch z ciebie chłopak; weź to na poczestne.
Widzę Baptystę; przybierz minę ojca.

(Wchodzą: Baptysta i Lucencyo).

Signor Baptysta, szczęśliwe spotkanie!
(Do Pedanta). To właśnie szlachcic, o którym mówiłem.
Pokaż się teraz moim dobrym ojcem,
I daj mi Biankę za moją spuściznę.
Pedant.  Powoli, synku! Mości dobrodzieju,
Interesami do Padwy przygnany,
Aby zaległe długi tu pościągać,
Z ust mego syna Lucencya słyszałem
O sprawie wielkiej dla obu nas wagi,
O sentymentach jego dla twej córki.
Zważając, panie, dobre twoje imię,
I miłość jego dla twej córki Bianki,

I jej wzajemność, aby krótko skończyć,
Jak dobry ojciec nie robię trudności,
I na małżeństwo daję przyzwolenie.
Jeśli z twej strony nie będzie oporu,
Myślę, że kontrakt trudności nie dozna,
Bo bez wahania przyjmuję warunki,
Które ten związek szczęśliwy skojarzą.
Z takimi ludźmi, jak ty, mości panie,
Drobne skrupuły nie byłyby w porę:
Signor Baptysta zbyt dobrze jest znany.
Baptysta.  Dozwól mi, panie, kilka słów powiedzieć:
Lubię otwartość twoją i twą krótkość.
Wielka w tem prawda, że twój syn Lucencyo
Córkę mą kocha, a jego ma córka,
Albo wybornie kryją swe uczucia.
Jeśli więc, panie, publicznie oświadczasz,
Ze po ojcowsku z twym postąpisz synem,
Wiano uczciwe córce mej zapiszesz,
Rzecz jest skończona, małżeństwo zawarte;
Twemu synowi chętnie daję córkę.
Tranio.  Dzięki ci panie! Gdzie teraz najlepiej
Przywieść do skutku nasze zrękowiny,
I formalności kontraktu dopełnić?
Baptysta.  Byle nie w moim domu; wiesz, Lucencyo,
Ze ściany mają uszy, a w mym domu
Sług jest czereda; przy tem stary Gremio
Wciąż na podsłuchach; mógłby nam przeszkodzić.
Tranio.  Więc, jeśli łaska, to w mojem mieszkaniu.
U mnie też ojciec mój gościną stanął;
Wszystko tej nocy zrobimy cichaczem.
Ty, panie, poślij sługę po twą córkę,
Ja zaś mojego ślę po notaryusza.
Martwi mnie tylko, że przez zbytni pośpiech
Lichą wam dzisiaj wieczerzę zastawię.
Baptysta.  Przyjmuję projekt. Kambio, śpiesz do domu,
I powiedz Biance, niech się przygotuje.
Jeśli chcesz, możesz wszystko jej wyjawić,
Że dziś Lucencya ojciec w Padwie stanął,

Że pewno będzie małżonką Lucencya.
Lucencyo.  Ja bogów proszę, ażeby nią była!
Tranio.  Daj pokój bogom; idź, a nie trwoń czasu.
Signor Baptysta, pokażę wam drogę.
Na jednej musisz przestać dziś potrawie,
Lecz naprawimy wszystko w Pizie.
Baptysta.  Idźmy!

(Wychodzą — Tranio, Pedant i Baptysta).

Biondello.  Kambio!
Lucencyo.  Co chcesz powiedzieć, Biondello?
Biondello.  Czy widziałeś, jak pan mój mrugał na ciebie i uśmiechał się?
Lucencyo.  Cóż stąd, Biondello?
Biondello.  Nic wcale. Lecz zostawił mnie za sobą, aby wytłómaczyć znaczenie i morał jego mrugań i znaków.
Lucencyo.  Słucham, moralizuj.
Biondello.  Tak więc stoją rzeczy: Baptysty jesteśmy pewni, póki rozmawia z fałszywym ojcem o fałszywym synie.
Lucencyo.  A potem?
Biondello.  Masz przyprowadzić jego córkę na wieczerzę.
Lucencyo.  A co dalej?
Biondello.  Stary proboszcz od świętego Łukasza czeka na ciebie w kościele gotowy o każdej godzinie.
Lucencyo.  Jaki wyciągasz z tego sens moralny?
Biondello.  Nie mogę powiedzieć. Zważaj, że gdy oni zajęci układem fałszywego kontraktu, ty możesz zapewnić się córki cum privilegio ad imprimendum solum. Więc do kościoła; weź księdza, zakrystyana i potrzebnych uczciwych świadków:

Jeśli nie czekasz na to, zrób inaczej:
Lecz wiem, kto Bianki nigdy nie zobaczy.

(Chce wychodzić).

Lucencyo.  Biondello, słuchaj!
Biondello.  Nie mogę zostać dłużej. Znałem dziewczynę zaślubioną jednego popołudnia, gdy poszła do ogrodu szukać pietruszki na faszerowanie królika; możesz to samo zrobić i ty, panie; więc żegnam! Mój pan kazał mi śpieszyć do świętego Łukasza i uprzedzić proboszcza, aby był gotowy na twoje przyjęcie, gdy przyjdziesz tam z twoim dodatkiem (wychodzi).

Lucencyo.  Zrobię tak, jeśli zgodne to z jej wolą.
Gdy ona chętna, jak mogę się wahać?
Co bądź wypadnie, śpieszę — a źle będzie,
Jeżeli Kambio bez niej tu powróci (wychodzi).


SCENA V.
Publiczna droga.
(Petruchio, Katarzyna i Hortensyo).

Petruchio.  Przez Boga, śpieszmy ku domowi ojca.
Jak miłem światłem księżyc wszystko oblał!
Katarz.  Księżyc? to słońce nie księżyc nam świeci.
Petruchio.  Ja utrzymuję, że to blask księżyca.
Katarz.  A ja wiem dobrze, że to jest blask słońca.
Petruchio.  Na syna matki mojej, mnie samego,
To będzie księżyc, gwiazda, lub co zechcę,
Nim ruszę krokiem do twojego ojca.
Wciąż sprzeciwianie! nic jak sprzeciwianie!
Hortens.  Przystań na wszystko lub się stąd nie ruszym.
Katarz.  Proszę cię, jedźmy, gdy już tu jesteśmy,
A niech to będzie co chcesz: księżyc, słońce,
Nawet łojowa świeczka jeśli żądasz.
Odtąd, przysięgam, zgodzę się na wszystko.
Petruchio.  To księżyc, mówię.
Katarz.  Wiem, że to jest księżyc.
Petruchio.  Kłamiesz, to słońce jest błogosławione.
Katarz.  A więc niech będzie Bóg błogosławiony,
Błogosławione że świeci nam słońce.
Lecz to nie słońce, gdy powiesz, że nie jest;
Księżyc się zmienia tak jak twoje myśli,
Tak zwać się będzie, jakie dasz mu imię,
Dla Katarzyny będzie tem, czem zechcesz.
Hortens.  Petruchio! naprzód! bo wygrana bitwa.
Petruchio.  Naprzód! tak kula toczyć się powinna,
Lada zawadzie nie dając się skręcić.

Lecz cicho! kogoż to widzę przed sobą.

(Wchodzi Wincencyo w podróżnym ubiorze).

(Do Winc.) Dzień dobry, piękna pani! dokąd droga?
Kasiu, cukierku, powiedz, czyliś kiedy
Równie urodną widziała szlachciankę?
Mleko z różami na licach jej walczy,
A gwiazd jaśniejszych nie znajdziesz na niebie
Jak te źrenice dwie na boskiej twarzy.
O piękna dziewko, raz jeszcze cię witam!
Dla jej urody pocałuj ją Kasiu.

Hortens.  Gotów do szaleństwa przyprowadzić tego człowieka chcąc zrobić z niego kobietę.

Katarz.  Ty pączku młody, piękny, świeży, wonny,
Dokąd tak śpieszysz? gdzie twoje mieszkanie?
Szczęśni rodzice tak pięknego dziecka!
A mąż szczęśliwszy, któremu cię niebo
Za towarzyszkę słodką przeznaczyło!
Petruchio.  Kasiu, czy ci się w głowie przewróciło?
To starzec zwiędły, wyschły, pomarszczony,
A nie dziewczyna, za którą go bierzesz.
Katarz.  Przebacz, staruszku, ócz moich pomyłce.
Olśnionej zbytnim blaskiem tego słońca,
Wszystko co widzę, zielone się zdaje.
O, teraz widzę postać twą poważną;
Przebacz mi, proszę, błąd mój mimowolny.
Petruchio.  Przebacz, dziaduniu, a racz nam powiedzieć,
Dokąd tak śpieszysz; jeśli w jedną stronę,
Chętnie przyjmiemy twoje towarzystwo.
Wincenc.  Panie mój, i ty, krotofilna pani,
Zdziwiony waszem pierwszem powitaniem,
Powiem wam, że się nazywam Wincencyo,
Że mieszkam w Pizie, a do Padwy jadę,
Aby tam syna mojego odwiedzić,
Którego długie nie widziałem czasy.
Petruchio.  Jego nazwisko?
Wincenc.  Zowie się Lucencyo.
Petruchio.  Dla twego syna szczęśliwe spotkanie.
Przez wzgląd na wiek twój i na mocy prawa

Mogę cię teraz ojcem moim nazwać,
Bo siostra damy tej, a mojej żony,
W tej chwili żoną jest twojego syna.
Niech cię to ojcze, ni smuci, ni dziwi,
Bo masz synowę piękną i cnotliwą,
Z zacnego rodu i z dobrym posagiem,
A wychowanie zrobiło ją godną
Małżeństwa choćby pierwszego magnata.
Więc pozwól, niech cię uściskam, Wincencyo!
Śpieszmy się! twoje do Padwy przybycie
Niemałą będzie dla syna uciechą.
Wincenc.  Czy prawdę mówisz? czy też dla zabawy,
Zwyczajem wielu wesołych podróżnych,
Stroisz żarciki z ludzi, których spotkasz?
Hortens.  Wierzaj mi ojcze, wszystko to jest prawda.
Petruchio.  Niedługo sam się o prawdzie przekonasz,
Bo widzę, że cię pierwsze powitanie
Trochę nieufnym względem nas zrobiło.

(Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Wincencyo).

Hortens.  Dzięki, Petruchio! dodałeś mi serca.
A więc do wdówki! gdy się zechce srożyć,
Tyś mnie nauczył, jak jarzmo jej włożyć (wychodzi).





  1. Początek jakiejś starej piosneczki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.