Ulicą i drogą/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ulicą i drogą |
Podtytuł | Poezje |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z nóg swych, pątniku, pył podróżny otrzep,
Wejdź — i dla ciebie lśni biesiadna mensa.
Duch twój, co błędnym krokiem się wałęsa,
Sztuki tej łaknie — jednej z ducha potrzeb.
Patrz! prometejską popełniłem zbrodnię:
Nakradłem z nieba tęcz, gwiazd i błyskawic,
Sprosiłem rzeszę pięknych mar-krasawic,
Byle cię przyjąć w domu moim godnie.
Odłóż na chwilę topór swój czy lemiesz,
Tak jak parasol gość zostawia w sionce.
Wejdź w grono, gędźbą i śmiechem tętniące,
Choć może spijesz się albo zadrzemiesz.
W istotę moich myśli nie przenikłszy,
Przynajmniej dźwiękiem pieśni się ukołysz.
Pożegnaj dom mój, gdy ci się w nim sprzykrzy, —
Gdy poznasz, żem jest — równy tobie hołysz.
1920
Wilgotne, jak w piwnicy, zatęchłe powietrze...
Raz tylko jeden we dniu — na chwilę w południe —
Zagląda tutaj, niby w cembrowaną studnię,
Blade słońce, od bladych twarzy ludzkich bledsze...
Pleśń się krzewi na każdym kwadratowym metrze...
Wszelka zieleń tu żółknie, usycha i chudnie...
Z twarzy gruźlicznych ludzi, co pracują żmudnie,
Wycieńczenia i wczesnych smutków nikt nie zetrze.
W kałuży, u wylotu naderwanej rynny,
Hasają często, pełne pustoty dziecinnej,
Roje umorusanych chłopiąt i dziewczynek;
Wszystko, co widzą, słyszą, jest dla nich rozrywką:
Nawet stary kot bury w oknach naprzeciwko,
Nawet fałszywe, schrypłe tony katarynek.
1922
Pewnego — jak to mówią — pięknego poranku,
Gdy mamusia i tatuś raczą wreszcie orzec,
Że, choć mróz, jednak wolno wyjść nam na podworzec,
Narodzisz się, wyśniony śniegowy bałwanku.
Ubierzemy się w ciepłe szubki i pończoszki,
Że nam i mróz stokrotny szkody nie wyrządzi;
Rękami (w rękawiczkach ze sierści wielbłądziej)
Śnieg ugniatać będziemy, jak z ciasta pierożki.
Potem zaczniemy tulać owe śniegu bryłki,
Sklejać, zbijać je z sobą — wesoło, radośnie —
Aż z nich nakoniec kula ogromna urośnie,
Której nie podołają już nasze wysiłki.
A w ślad za nią wnet druga kula się potoczy
Nieco mniejsza i gładsza, jak kula od kręgli;
Wsadzimy ją na tamtę, wetkniem parę węgli:
Będą to twoje usta, nos, uszy i oczy.
Staniesz tak uroczyście pośrodku podworca —
A w ręce twe, co smutno na piersiach się splotły,
Włożymy ci kawałek wyszarganej miotły,
Iż rzekną, że wyglądasz jak drugi dozorca.
Krzywo na ciebie patrzeć będzie pan Walenty,
Aż nakoniec, za jego namową pokątną,
Woźnice magistraccy precz cię stąd uprzątną,
Zanim cię tchnienie wiosny rozkruszy na szczęty.
1927
Brzydka ze mnie dziewczyna... kochać mnie nie będziecie,
Choć brzydota tak bardzo dziś popłaca na świecie;
Nie wiem, czy ojca mego, czy matki mojej winą,
Że się podobać nie mogę, — żem jest brzydką dziewczyną...
Piękność jest słodka, upojna, jak winogradu moszcze: —
Ja tęskniąca, spragniona, wdzięku wam nawet zazdroszczę.
Każda z was miłość trwoni, rozda ją albo sprzeda,
Mnie miłuje jedynie brzydka, koścista bieda...
Piękność jest barwna, migotna, niby klejnot najrzadszy —
Któż go wam podarował, mnie go zabrawszy, ukradłszy?
Któż wam oczu dał perły i warkocza sznur złoty,
A ode mnie oddalił i rozkosz i pieszczoty?
O miłości śnię często... ze snów moich cóż komu?
Czyż się kiedy zdołają wyrazić po widomu?
Kto mnie za nie pokocha? kto, pod ich urokiem zmiękłszy,
Wyobrażeniem swojem brzydką dziewczynę upiększy?
1921
Na pierwszem piętrze pani gra Szopena,
I skala uczuć dźwięczy w fortepianie:
Drga namiętnością i nabrzmiewa skargą.
A później w boleść wybucha i łkanie
I w smętnych żalów przelewa się largo,
W jakieś poszepty od wyznań gorętsze...
Tęskni wciąż za kimś, cicho, nieprzerwanie
Pani na pierwszem piętrze...
Dwa piętra niżej — ciemna suterena...
Kobieta — niegdyś dziewczyna — w łachmanie...
Powierzchownością swoją dziś odpycha,
Choć piękna pono była w lat zaranie!...
Dziś po tych czasach boleść jeno cicha...
On ją porzucił... jakież smutne sceny!...
Dziecko oddała gdzieś na utrzymanie
Kobieta z sutereny...
Na pierwszem piętrze pani gra Szopena
I czyjeś serce niewdzięczne wspomina.
Gdybyż umiała śpiewać suterena
I serca ludzkie czarować dziewczyna!!...
Wiatr gra w latarniach przeraźliwe scherza...
W noc cichą płaczą — niby Magdalena
Dwa porzucone serca...
1921
Podeszwo mych podeszew, twardy miejski bruku,
Który mądrym i głupim służysz za podnóżek,
Z czegóż się tak cały dzień śmiejesz do rozpuku
Turkotem omnibusów, klekotem dorożek?
Śmiejesz się — aż tym śmiechem oczy chcą załzawieć —
Śmiejesz się — jakbyś ludzkie śmiechy brał na kawał...
Śmiejesz się — czyż tak śmieszy cię przechodniów gawiedź,
Śpiesząca bądź na pogrzeb, bądź też — na karnawał?
Czy cię śmieszy wyżółkła twarz handlarza-Żyda?
Czy pary zakochanej niedorzeczny gruchot?
Czy ten żebrak pod ścianą — Nędzy karjatyda?
Czy rachityczna dziatwa — już z początkiem suchot?
Codzień słyszysz gwar ludzki, rozgłośny, stugębny,
Szemrzący jak w urwistej woda katarakcie,
A kamienie twe, niby wielokrotne bębny,
Nucie życia miejskiego wtórzą w głuchym takcie.
Ty nam błądzić bez celu w świecie dopomagasz,
A jak dziś błoto wożą, albo twój kurz grząski,
Tak kiedyś nas powiozą — niepotrzebny bagaż —
Po twej kamiennej piersi... aż hen na Powązki...
Z poczuciem swej wielkości poddajesz się kaźni,
Jak Atlas, co na barkach dźwigał ziemski globus;
A bezinteresownie z tobą się przyjaźni
Jeno dziwak-poeta i uliczny łobuz...
1922
Ej nie płacz, Antek, kochanki!
Mosz jeszcze calom Krowodrze!
Zabier ze sobą organki
I ze mną na gorzkom chodźże!
Zagrosz nam skocznie na frajde,
Ja z Zośkom do tańca stane!
Poczkaj, to jeszcze ci znajde
Niejedną klawą brzane!
Jeszcze zafundne ci hary —
Chlać możesz i całe śklanki!
Możesz sie urżnąć, jak stary —
Ej nie płacz, Antek, kochanki!
Uciekła — to ją Bóg prowadź! —
Bo głupia była i młoda.
Ni mosz jej czego żałować:
Ciebie z nią byłoby szkoda!
Ktoby ta dzisio — psiajucha! —
Na takie baczył drobiazgi!
Zagroj nam raźnie, od ucha!
Niech lecom z podłogi drzazgi!
A jak ci mało pocieszeń,
Gości na pysk powytryniosz; —
Myślisz, że pustą mom kieszeń?
Hopy mo zawsze doliniorz!
1921
Siedzi — schylony nad szeregiem cyfer —
Wciąż macza pióro — garbi się — i pisze...
W kącie mu cicho śpiewa kaloryfer
I Underwoodu grają mu klawisze...
Z pod jego palców płyną liczb kolumny,
Podobne długiej, wierszowanej strofce...
On kładzie na nich wzrok radosny, dumny,
Gdy zadowoli biura zawiadowcę...
Czasem, podniósłszy wzrok, topi go w oknie,
Tępo na dachy kamienic spoziera,
Zaklnie — lub znagła niecierpliwie cmoknie:
Suma za wielka wyszła o trzy zera!
O poemacie dyskontów, odsetków!
Już ksiąg dwanaście ubrałeś w floresy,
Co kwitną niby zboża wśród poletków —
I dają plony do bankiera kiesy!
Za oknem swarzą się świegoty wróbli,
Wiosnę gdzieś w dali obwieszcza natura!...
Gdybyż mieć konto — choć na tysiąc rubli,
Lub gdybyż urlop zechciał dać szef biura!...
1921
Świat cały noszę codzień za szkłem mych binokli,
Życie drga poza niemi, jak w akwarjum — ryby.
Dziś nadto je oglądam przez okien mych szyby:
Widzę, jak po ulicy biegną ludzie zmokli
I parasole rosną na deszczu — jak grzyby.
Gniew niebios czy ich łaska dziś w deszcz ten się skrapla?
Co tam w metafizyczne zagłębiać się kruczki!
Klnie — niby to się modląc — dziad zgarbiony w kuczki,
A tam w brudnym rynsztoku brodzi, niby czapla,
Z niekłamaną uciechą łobuziak maluczki.
W monotonnym pomruku ciecze woda z rynien;
Ryczy samochód, błotem elastycznem chlapie;
Dorożkarz wrzeszczy, bicza nie żałując szkapie;
Jakiś szary przechodzień, Bogu ducha winien,
Pośliznął się, upada... zbiegają się gapie.
Smutno w pokoju moim... Deszcz dudni i dudni...
Szaro w myślach... o niczem myśleć nie potrafię,
Więc dałem spokój książkom w bibljotecznej szafie:
Wszyscy poeci tacy dziś szarzy i nudni! — —
Nawet twój wiersz o deszczu, Leopoldzie Staffie!
1921
Domy, czerwonych dachów kryte fezem,
O pradziadowskim, suchotniczym typie,
Wybitych okien spoglądają zezem
Na nurt — co iskry sypie...
Okręty drzemią w powijakach lin,
Załoga dziś się pracą nie zatrudnia...
Wszystko ogarnął złotowłosy spleen
Letniego popołudnia.
Majtkowie, w arkad ukryci pilastry,
Na ziemię karty rzucają — i pieniądz;
Skłócone, nawzór szulerskiej hałastry,
Morze rwie się... szepleniąc...
Tam zaś z oddali — od przybrzeżnych knajp —
Stara piosenka nutą brzmi hulaszczą:
„Gesang und Wein und Weib!“
A fale cicho klaszczą...
1920
W lekkim negliżu aniołkowie bosi —
Z uśmiechem — pełnym dziecięcego flirtu,
Wśród architrawów i kolumn swawolą:
W tłuste rączęta klaszczą — kosi! kosi!
Tańczą i skaczą i grają w diavolo
Albo w chowankę — w złotych krzewach mirtu...
Obłoczki lecą, niby bańki z mydła,
Róg obfitości rozrzuca łakocie,
W słoneczne niebo wzlatują gołąbki...
Bawi się rzesza płocha, lekkoskrzydła,
O przyszłość nie dba — w rozkosznej pustocie
W ostatecznego Sądu grając trąbki...
A na uboczu — z powagą lokaja,
Który pilnuje Pańskich pacholątek, —
Stoi, odziany jeno w sierść bawolą,
W trepki obuty tajemniczy świątek
I ostrzegawczo palec w górę wznosi,
Niby figlarną dziatwę uspokaja...
W lekkim negliżu aniołkowie bosi
Wśród architrawów i kolumn swawolą...
1921
W piękny raj cinquecenta, co błogo oddychał
Harmonją smukłych linij i korynckich wolut,
Jak w szóstym dniu stworzenia wszedł człowiek-wielkolud
Który miał archanielskie miano: Anioł Michał.
I pełen buntowniczej, szalonej odwagi,
Nie dbając, co niebiosa na zbrodnię powiedzą,
Zerwał jabłko edeńskie, co zwało się: Wiedzą.
Błysk gromu! — i obaczył człowiek, że jest nagi.
I obaczył swe lędźwie i rozrosłe mięśnie;
W pracy i w walce ujrzał wieczne swoje cele,
Więc przygiął się i w całem rozprężył się ciele
I twarz mu się w boleści skurczyła nieszczęśnie.
Szarpnął się — a poczuwszy ten samsoński zamach,
Wybiegły oderwane przemocą od ściany
Kolumny — pokręcone niby wąż miedziany —
I stanęły, by czuwać przy potężnych bramach,
Jak dłoń Boża, spoczęła na dachów wierzchołki
Kopuła, co w niebiosa hardo — hen — się spiętrza...
Niby wspomnienie raju, figlarne aniołki,
Ku wyschłym pokutnikom spoglądają z wnętrza.
1922
Domy szare, ustronne, jak tabaka w rożku,
I wszystko tu oddycha staroświecką wonią.
By cię nie budzić, Czasie, ty zgrzybiały śpioszku,
Omnibusy stąd nawet i tramwaje stronią.
Śpią tu wieki pod derą zielonawej śniedzi,
Kinal wieżycy skrzypem chorągiewki chrapie;
Ciemny portal bezzębny słowa jakieś cedzi
O państwach, co na żadnej nie istnieją mapie.
Na płycie marmurowej nieczytelny napis
Ostatkami złoconej sławy czyjejś błyszczy,
I, jak plaster angielski albo też synapis,
Pstrzy sędziwą twarz muru — pełną szczerb i pryszczy.
Okna w łukach śpiczastych, jak nocna szlafmycka,
Więźba żeber — wychudłych — jak pierś, co już... nie śni...
Nie gardź dwudziestym wiekiem, epoko gotycka:
Niegdyś i twoi ludzie byli też — współcześni!
1921
Patrzysz na świat z wysokości swego wózka,
Jak się bawią ludzie starsi — tacy duzi! —
Że aż palec z ciekawości trzymasz w buzi.
Twą głowisię jedwabistą wietrzyk muska
I na dwoje roziskrzonych ślepek
Raz po razu koronkowy spada czepek...
Twoja niania, panna Frania, ma rendez-vous;
Pan Wincenty — wszak przystojny to kawaler!...
Ciepło wkoło — pełno słońca — pełno śpiewu —
Wietrzyk szemrze — jaśminami pachnie szpaler —
Ptaszki w gąszczach wiją sobie gniazdka...
Miło siedzieć na ławeczce gryząc ciastka...
Czemuż, dziecko, tak cię śmieszą zakochani...?
Siedź spokojnie w ceratowej swojej budce!
I ty przecież takie duże będziesz wkrótce
I ty przecie pójdziesz w ślady panny Frani...
Każdy wiek ma odrębny przywilej:
To jednego, to drugiego bawi milej...
Patrz, jak raźno, poszczekując, biegnie piesek!
Jak przekupce dwaj andrusy coś uskubli!
Jak wesoło świegotają roje wróbli!...
Prawda? w świecie pełno samych humoresek!
Ej! nie dziwny mi twój zachwyt szczery,
Mały widzu — światowej premjery!
1921
O powiedz-że mi, dziewczę z jasną grzywką,
Czemu masz takie włoski — jasno-blond?
Czemu tak — okien moich naprzeciwko —
Twej kamienicy ustawił się front?
I powiedz, czemu z twych pokojów środka
Para błyszczących, szafirowych ócz,
Ilekroć z memi oczyma się spotka,
Chowa się kędyś w niewidzialną zmrócz?
Nie znam cię nawet z głosu i nazwiska,
Lecz, jak znajomą witam z każdym dniem.
Codzień mi w oknie postać twoja błyska —
I że popatrzysz za mną, dobrze wiem...
I ja się nieraz za tobą zagapię,
Albo spojrzenie wymowne ci ślę,
Jakby chcąc wyznać (tylko nie mów papie!)
Że mógłbym... mógłbym i pokochać cię...
I mógłbym może nawet (nie zataję-ć!)
Marzeń o tobie snuć tęczowe tło...
Niestety! program mych codziennych zajęć
Czasu nie daje na zajęcie to!...
1919
Zwężona dwoma brzegami okienic,
Jakgdyby mętna rzeka wśród stromego jaru,
Pomyka fala ludzka, niosąc echa gwaru,
Wir strojów różnobarwnych, złote iskry źrenic...
Idę z tą falą, — bez myśli i celu, —
Prosto — gdzie mnie prowadzi trotuaru kresa.
Mijam lub gonię ludzi nieznajomych wielu —
Oni gonią zabawę albo interesa.
W dziurawym płaszczu mknie studencik cichy...
Biegnie chłopak z gazetą, krzyczy co ma siły;
Z chudą małżonką kroczy urzędnik otyły...
Błyszczą broszki, dekolty, oficerskie szychy...
Świątynia, złote rozwarłszy wierzeje,
Wieżą, jak długim palcem, wskazuje ku niebu...
Śpiew jakiś z głębi słychać: ślubu czy pogrzebu?...
Dzwon smutno głową kiwa na te ludzkie dzieje...
A oto kolos państwowego banku:
Wielka brama w nim skrzypi, niby w ciągłej czkawce:
Tam naprzemian wychodzą, wchodzą bez ustanku
Śledzienni, zżółkli cielca złotego wyznawce.
Do sklepów dążą muskane strojnisie:
Piją woń i kolory, jak w kwiatach owady...
Dalej sterczy dom chwiejny, jak pijak, i blady —
Szpital albo przytułek — tak wydaje mi się...
Z fabryk dym płynie, jak ofiara Abla...
Ich właściciel się cieszy dóbr ziemskich przyrostem,
A biedny Kain kradnie i sypia pod mostem...
Na zakręcie majaczy sylwetka konstabla...
1919
Ciągną się ponad miastem ruchliwem i gwarnem,
Jako złowróżbne widma w przededniu zarazy;
Pełzną po szczytach domów, jak olbrzymie płazy,
Zatruwając powietrze tchem dusznym i czarnym.
Jak konary drzew śmierci — groźne — niebotyczne —
Na pniach kominów wznoszą się dymy fabryczne...
O posępne wy cienie! Dlaczegoż tak płyną
Pasma wasze powoli z wysokich kominów —
Zupełnie, jak ta dola wyrobniczych synów,
Całe życie nad jedną skulonych maszyną?...
Ta dola, jak wy szara... A twarze gruźliczne,
Jak wy, nikną, marnieją — o dymy fabryczne!
Budzicie się co rano, gdy słońcu jasnemu
Hejnały gra fabryka zgiełkliwą syreną;
Odtąd was do roboty przez dzień cały żeną
W myśl utylitarnego jakiegoś systemu,
Że czas to pieniądz... Pieniądz! — to słowo magiczne
Piszecie wy na niebie, o dymy fabryczne...
Gdybyż po jakimś wielkim, złocistym fajrancie
Wypłacono każdemu pieniędzy dosyta!
Gdyby rzec pracownikom: teraz z nami kwita!
Już się trudzić i znoić wkońcu zaprzestańcie! —
Czyżby znikły te znaki apokaliptyczne,
W jakie się układacie — o dymy fabryczne...?
1918
Przestrzeń — niewidną — ale wyczuwalną —
Osłonił półcień — nocy syn nieprawy...
Iskrzą się światła sklepowej wystawy,
Jak błędny ognik, co kryje zasadzki.
Przechodnie — z twarzą błędną lub banalną —
Znużeni — śpiący — wracają z zabawy,
Wypełzłszy z domów, jak z nor nocne gacki...
Jutro się spiją lub w łeb sobie palną...
— — — — — — — — — — — — — —
Noc — jak krwiożerczy polip — rozwija swe macki...
— — — — — — — — — — — — — —
W tych kamienicach — na wyniosłem piętrze
I w zakopconej, nędznej suterenie —
Przygnębiające panuje milczenie,
Jakby tam życie nie istniało zgoła,
Jakgdyby pełne pustką było wnętrze...
Tam sen króluje — ze skrzydłem anioła —
Lecz z twarzą często straszną — jak sumienie,
Które wśród ciszy głosem wielkim woła
I chuci w sobie kryje najzawziętsze...
— — — — — — — — — — — — — —
Złe mary — i złodzieje snują się dokoła...
— — — — — — — — — — — — — —
Na samym rogu posępna latarnia
Stoi — czatownia upadłej kobiety —
Na bruk porzuca przechodniów sylwety —
Cień ich rozciąga — kurczy — wyniezdarnia...
Zegar gdzieś bije w odległym kościółku...
Czyjeś westchnienia tłumią się w zaułku...
Głucha samotność — — — I myślom poety
Nic, nic nie zdoła zapewnić przytułku
Chyba jedynie ustronna kawiarnia...
— — — — — — — — — — — — — —
Ale i ona teraz zamknięta — niestety!
1919
Jak gdyby w ulu nagromadzone plastry
Złocistych pełne miodów,
W kamienicach się złocą szyb prostokątne rzędy.
Wkoło nich nakształt owadów hałastry,
Roje dorożek i samochodów
Brzęczą i kręcą się tędy i owędy.
Ponad cukiernią świetlne reklamy
Jarzą się barwnie, migocą,
Jak gdyby kwiatów różnobarwne grzędy,
Siejące zapachów balsamy.
Upojność dziwna płynie nad półjasną nocą,
Pragnienia dziwne budząc i popędy.
Czemuż wśród tego gwaru, jak niepotrzebne trutnie
Jesienią wygnane z pszczół roju,
Włóczą się ludzie cisi, nieznani, wzgardzeni?
Czemu na bliźnich swoich spoglądają tak smutnie,
Jakby od nich żebrali — ciszy i spokoju
I kilku wiosennych promieni?
1926
Jesteśmy sobie obcy — nie znamy się wzajem —
Tylko tyle, że jeździm tym samym tramwajem.
Tylko tyle, że razem — każdego poranku —
Stoimy — i czekamy — przy jednym przystanku.
Tylko tyle, że gdy nas siecze zawierucha,
Każdy tak samo tupie albo w ręce chucha.
Tylko, że latem praży nas żar taki samy,
Gdy — pod jednym szyldzikiem — na tramwaj czekamy.
Czekamy — i pospołu do niego tęsknimy,
Jak do schronu przed deszczem, przed srogością zimy, —
Jak do domu, pełnego szczęścia i rozkoszy — —
Do tej kwatery wspólnej — za dwadzieścia groszy...
Do tej kwatery wspólnej, co nas w sobie mieści
Najwyżej przez dwadzieścia minut lub trzydzieści, —
Gdzie, jak falą rzucani na wszystkich zakrętach,
Po nagniotkach depcemy sobie i po piętach...
Codzień, jakby umyślnie, z łóżka wcześnie wstajem,
Ażeby się nie spóźnić na schadzkę z tramwajem.
I codzień syndbadowe robimy podróże,
Które finish swój mają — w warsztacie lub biurze...
Blady, w wytartej błąka się odzieży,
W podartych butach po ulicach bieży,
W dłoni swej trzyma cały pęk dziennika,
Gdzie rzędy czarnych wiją się literek;
Coraz to tytuł gazety wykrzyka:
Kurjer! Kuryjer! Kurjerek!
Lub wieść rozgłasza, drukowaną w łamach,
Że w Bośni jakiś uczyniono zamach,
Że zjeżdża do nas zagraniczny balet...
Będą występy najlepszych tancerek...
Kogóżby tyle nie znęciło zalet?
Kurjer! Kuryjer! Kurjerek!
Biegnie — dziurawe podciągając spodnie.
Czasem go zeklną, sfukają przechodnie,
Czasem ktoś w rękę wetknie garstkę miedzi —
Będzie na tytoń, na chleb luk[1] cukierek —
Może się zbierze i na parę śledzi...
Kurjer! Kuryjer! Kurjerek!
1914
ODGŁOSY WIECZORNE
Wieczór jest jakby smutnym i głuchym refrenem,
Współbrzmiącym zgiełkliwego dnia namiętnej strofce.
Zwykle ziewam — choć nieraz płakać powinienem,
Dotarłszy do dnia kresu, jak w przystań wędrowce.
Rzadko pomyślę o tem, że czas mija chyżo,
Że znowu postąpiłem krok jeden ku trumnie.
Czasem wspomnienia czarne na myśl się naniżą
I — jak ptactwo zbłąkane — przylatują ku mnie.
Czasem, jeżeli płomyk migotliwej świecy
Cień szary, nieuchwytny, maluje na ścianie,
To mi po duszy błądzi cień jakiś kobiecy
I złudne, nieuchwytne majaczy kochanie.
A często, gdy znużony wrażeniami zasnę
I śnię, żem jest na ziemi szczęśliwy bezkreśnie,
To mi się snem wydaje życie moje własne,
A prawdę, rzeczywistość upatruję — we śnie...
1919
Pagórki cicho drzemią w słonecznej spiekocie,
Rozkosznie wyciągnięte jak tułowia kocie,
A jedwabisto-miękkie zbóż ozimych wiechy
Falują lekko, jak sierść — sennemi oddechy
Poruszana — zaś wietrzyk chłodny, nieustanny
Głaszcze je, jak ostygła ręka starej panny...
Przyrodo! twój dwór jasny znów mi się rozkwieca,
Wonny, bezładny — niby alkowa kobieca...
Zgrzybiałe grusze kręcą koronkowem czołem,
Zgorszone: skąd się tutaj bez pytania wziąłem?
Przyszedłem, stary chłopiec, do przyrody-ciotki,
Prosić, jak o karmelki — o rymy i zwrotki...
1922
Idę przed siebie — nigdzie nie popasam —
Idę — z myślami mojemi sam na sam —
Chciałbym zajść w jakieś odludne pustkowie,
Gilzie nikt mnie nie zna — o mnie się nie dowie.
Ale gdy idę hen śródpolną miedzą,
Już-ci wnet o mnie wszystkie wróble wiedzą,
Już mnie witają, świergocąc w zawody,
Żem zaszedł do ich zielonej gospody.
Wietrzyk, co każdą tajemnicę zwietrzy,
Mknie, od motylków zwinniejszy i letszy,
I zaraz plotkę, jak z worka wytrzącha —
Chciwie jej słucha każda kwietna koncha.
Modre bławatki, chabry i goryczki
Podnoszą na mnie ciekawe twarzyczki
I wszystkie trawy biją mi pokłony,
Bom jest dziś — słońcem jaśnie oświecony!
Żabie précieuse'y — grzeczne do przesady
Zaraz mi krzyczą: rady! rady! rady!
Pasikoniki zgrzytliwie trajkocą:
Znów on tu przyszedł — niewiadomo poco!
Powój — ta mała ugorów dziecina —
Aż z ciekawości na palce się wspina;
Smukłe dziewanny, co stoją wśród cierni,
Broń prezentują — jak żołnierze wierni.
Złociste kłosy żytnie i pszeniczne
Jak instrumenty grają mi muzyczne —
I tak się cudnie do mej duszy stroją,
Że płoszą wszelką posępną myśl moją.
O wieluż mam tu przyjaciół — o wieluż!
Zdjąłem przed nimi wszystkimi kapelusz,
Kłaniam się niebu i słońcu złotemu
I zbożodajnym skibom czarnoziemu!
1924
Gdyśmy szli lasu skrajem, wzdłuż poręby,
Byliśmy z sobą i ze słońcem sami,
Zgóry patrzyły na nas stare dęby
I dobrotliwie kiwały głowami.
Patrzyły na nas krzywe, smagłe sosny
I jedna drugej[2] — niby kuma kumie —
Złośliwy jakiś koncept czy zazdrosny,
Chyląc się, w cichym podawała szumie.
„Kuku!“ — wołały z lasu kukułeczki —
Dokądże, dokąd? czyście państwo głusi?“...
Szliśmy wprost siebie — śladem leśnej steczki —
Wierząc, że ona gdzieś prowadzić musi.
Pod stopą zrzędnie nam trzeszczał chróst łomki,
Krzak jakiś kłaniał się — niby w podzięce —
I uśmiechały się do nas poziomki
Słodkie, rumiane, jak usta dziewczęce.
Wiatr targał liście ciepłemi podmuchy,
Na głowy nasze rzucał cieniów plamy.
Zając nadstawiał czujnie długie słuchy,
Snać chcąc podsłuchać, o czem rozmawiamy.
Chciej ciekawości pozbyć się zbytecznej!
Chętnie, szaraczku, z rozmów ci się zwierzym:
Mówimy o tej jasności słonecznej
I o tym wietrze, rzeźwiącym a świeżym;
Mówim o kwiatach, co miodami pachną
I grają tęczą rozlicznych kolorów;
O tych obłokach, co smugą wielgachną
Zasłonią czasem toń modrych przestworów;
O gwarze ptaków i o muszek krociach,
Ponad mchów ścielą miękką, aksamitną;
O wystrzyganych przedziwnie paprociach,
Co raz do roku — choć nie wszystkim — kwitną...
Z słońcem, powietrzem i polem i lasem
Gwarzymy idąc we dwoje... i chyba
Niema w tem winy, jeżeli obcasem
Nieraz zdepcemy — pękatego grzyba...
1926
By folgę miała ptasząt lub chłopiąt swawola,
Niebo w różnych odstępach przekreśliły druty,
Jakby ktoś polinjował półarkusz pod nuty,
Chcąc stawiać na nich gryzmoł ćwiartki lub bemola.
Dziedzicząc muzykalność pradziada-Eola,
Jak na popsutej cytrze gra na nich wiatr luty.
Pląsają zwiędłe liście w takt jego batuty,
Z gestem aktorskim wyje przydrożna topola.
O głupia myśli ludzka, pełna hieroglifów!
Jak do łoża tortury lub skrzypackich gryfów
Przywiązano cię do tych dzwonków z porcelany,
Które na pniach bezlistnych rozkwitły — jak bazie
Na drzewach wiadomości — w kultury oazie.
— — — — — — — — — — — — — —
Czasem się na nich wiesza człowiek zwarjowany.
1920
(Wiersz sentymentalny)
Tam w brzozowym gaiku coś kuka...
Kukułeczki, figlarne zazule,
Nawołują wabiąco i czule —
Niewiadomo jakiego kaduka.
Może chłopca, co tęskni i kocha,
Zapraszają do gaju, do środka,
Mówiąc, że — tam gdzie dębu rosocha —
Ukochaną dziewczynę napotka?
A kukułka na buku
Śmieje się do rozpuku:
A ku-ku!
Coś tam w gaju brzozowym wciąż kuka...
Kukułeczki, swawolne zazule,
Chciałbym wiedzieć... o jednym szczególe:
Ponoś wróżba — to wasza jest sztuka?
A więc czas mi wywróżcie, wymierzcie,
Kiedy dni te, miesiące upłyną,
Że się znowu zobaczę nareszcie
Z ukochaną nad wszystko dziewczyną?
A kukułka na buku
Śmieje się do rozpuku:
A ku-ku!
Tam w brzozowym gaiku coś kuka...
Kukułeczki, przekorne zazule!
Mówcie, kiedyż uścisnę, przytulę
Tę, dla której me serce wciąż puka?...
Jeden... dwa... trzy... sześć... dziesięć... dwanaście...
Czyżby rok — jeszcze tyle miesięcy?
Zorze! światła czemprędzej pogaście!
Kukułeczko, nie kukaj już więcej!
A kukułka na buku
Śmieje się do rozpuku:
A ku-ku!
1922
Już przekwitł złoty mlecz
Wśród szmaragdowej trawy
I wiatr unosi precz
Puch lekki i srebrnawy;
Taneczny snuje krąg
I dalej wciąż i dalej —
Wśród łanów i wśród łąk,
Śród ogrodowych alej.
Cichutki, drobny chwast
Jak senne mknie zjawisko —
Nad krzewem, pełnym gniazd,
Co piskląt są kołyską...
Pisklęta cicho śpią —
Ptaszka je przygarnęła,
Nad dziatwą czuwa swą,
Kołyskę im wyścieła...
1922
Zorzy zarzewie w chmur popiele gaśnie...
Do mety doszły słońca chyże źrebce...
Nas jeno dwoje — — cisza — — ja ci szepcę
Zaczarowane i tęczowe baśnie.
Wsłuchał się wieczór — czasem liść przyklaśnie —
A ty mnie słuchasz, jak gdyby pochlebcę:
„Gdzieś na zaklętej, zamorskiej wysepce
„Żyła królewna — liczkiem lśniła kraśnie.
„Podobno owa wróżka tajemnicza
„Miała niebieskie, rozmarzone oczki
„I smukłą szyję i jasne warkoczki...
„Oczarowała niemi królewicza,
„Który, swą duszę oddawszy jej w najem,
„Wyrzekł się władzy nad zaklętym krajem“.
1914
Ogorzali od słońca, od pyłu zawiędli,
Szeroko odkasawszy rękawy koszuli,
Sieką żniwiarze żyto — równym, złotym rzędem —
I lśniącemi kosami machają z rozpędem,
Jak gdyby zmęczenia nie czuli...
Długi łańcuch zbożowych przysadzistych mendli
Stoi jak gdyby warta na ścierniska straży...
Przepióreczka z pod stopy pomknęła — zaszusła — —
Chichocą dziewczęta, splatając powrósła,
Z pustotą znaczącą na twarzy...
Słońce, jak gdyby czujny i baczny ekonom,
Przechadza się po niebie (w odzieży od święta),
Przyglądając się pracy i ludziom i plonom.
Pójdźcie żąć! — przepióreczka woła na żniwiarzy —
Pójdźcie do nas! — wołają dziewczęta — —
1921
Przez siwe błonia wiater mknie
Do uznojonych ludzi,
Ożywczy zapach kwiatów śle
I czoła z potu studzi — —
O wietrze, wietrze, gdybyś mógł
Orzeźwić myśl strudzoną
I wśród rozstajnych rzucić dróg
Tęsknotę rozpaloną!
1918
Od słowiczych tęsknych skarg
Dźwięczał młody, wonny park.
Tęskne myśli — w nocną ciemnię —
Rozśpiewały się znów we mnie...
Myśli moje! wieleż wam
Do wyznania dzisiaj mam!
Wiosna — park ten — i te pieśnie —
Czyż i szczęście moje wskrześnie?
Było tyle, tyle chwil!...
Chyl się moje czoło, chyl!
Milej tobie było pono
Giąć się przed nią, przed wyśnioną...
Jakby w duszy patrzył głąb,
Kasztan poprzez muru zrąb
Skłaniał głowę swoją wonną
Nad ławeczką mą ustronną...
1920
Zorzą nalały się góry przełęcze,
Jak puhar wina —
I upojona jest czarem zachodu
Cała dolina.
Chwila spoczynku nadchodzi dla świata
Cicha i święta,
O mojem sercu, ukojonem w bólu
Nikt nie pamięta.
1916
Płoche, wiotkie powoje wieszają się na płocie,
ciekawie na świat patrzą — każdy widok je cieszy:
śmieją się z kur, grzebiących w podwórzowym śmietniku,
i z czubiącej się z sobą wróbli czupurnych rzeszy.
Kiedy niekiedy barwnym trącają się kieliszkiem
z wąsatym, smętnym chmielem i zwą go: Kumoterku!...
Słonecznik dumnie pnie się ponad strzechę słomianą,
wokoło wciąż zalotnie złocistem okiem wodzi,
Malwy, smukłe pannice z buziaczkiem malowanym,
Żar niecące w pstrych głowach niebacznej kwietnej młodzi,
szydzą z tego fircyka, lecz same zerkają w szybę: —
przyjemnie to płci pięknej przyjrzeć się sobie w lusterku!
Grube dzieciaki ciapią z drzewa nieźrałe gruszki;
świśnie kamień w powietrzu, wwierca się w nie, jak świder,
na ziemię spadnie... wraz z nim spada owoc zielony,
gwar pomieszanych sporów, bójek gwałtowny harmider,
Tratują bose nogi po grzędach i trawnikach —
Ostrożnie! — nawołują osty, pokrzywy, rzypie.
Leniwie się wyciąga na przyzbie pies legawy,
krzywo patrząc na one zwady krzykliwej dziatwy.
Spać mu się nie chce — woli po lesie chodzić z panem,
lub kuse po zagonach przepędzać kuropatwy — —
Teraz na muchy ino poluje, co mu termoszą
kudły i natarczywą kupą lezą wprost w ślipie.
Smutno się dziś zadumał, wracając polnym smugiem,
gajowy, pan tej chaty, zawołany gaduła...
Milczy cięgiem — bo w izbie chore dziecię miluchne —
a chleb taki dziś drogi — grosz tak trudno się ciuła —
starość człeku nie radość — sił już ledwo że starczy.
Hej, Rozbój! długa droga nas czeka... i rozłąka...
Jasną toń nieba prują lotem chyżym jaskółki —
gardziołka wszerz rozdziawia żarłocznych piskląt gawiedź.
Pogoda będzie jutro — z lotu ptactwa to poznać
i z tej zorzy, co zda się serca czerwienią krwawieć,
i z dymu, który (w chacie warzę gotuje gosposia)
strzela wzwyż — jak dłoń Boża — błogosławiąc strzechę..
Sosny na skraju lasu złocą się w blasku słonka...
Samotna sosno na wierzchołku skał
Ponad przepaści brzegiem niedostępnej!
Nad czem ty z wiatrem żałośliwie łkasz?
Skąd w twej postaci wyraz ten posępny?
Czy może smętki twe pochodzą stąd,
Że słońce złote pochowało ognie —
Że nawałnica smaga głowę twą,
Grożąc, że skruszy ciebie — albo pognie?
Czy żal ci orłów, co z dalekich stron
Zbiegały, ważąc się na śmiałem skrzydle,
I dla swych orląt — do ustronnych gniazd —
Skrwawioną zdobycz niosły za orzydle?
Czy też ci szkoda zbiegłych młodych dni — —
Czy, że nad skalną zerwą zawieszona
Samotnie kończysz pokutniczy los,
Rzucając w otchłań bezpłodne nasiona?
Czy może smętny obróciłaś wzrok
Ku położonym w dole szarym wioskom
I, widząc biedny, spracowany lud,
Współczujesz trudom jego, łzom i troskom?
1918
Wiatr ciepły po cichym przechadza się lesie,
Żywiczne się leją balsamy —
Kaliny się płonią, jak dziewczę, co kocha,
Bo ptaszek im z gąszczy coś ćwierka.
Bronzowa wiewiórka wykradła się z dziupła
I pląsa wesoło wśród świerka —
To wyżej — to niżej — skoczyła — przycupła —
I niknie ta lasów tancerka.
Skonało hen echo w dalekim bezkresie — —
O ciszy! do ciebie wołamy!
Precz, smutki, tęsknice! o precz stąd! wynocha!
— — — — — — — — — — — — — —
Skąd bierze się w sercu rozterka?
1921
(madrygał)
Na mego domu kamiennym balkonie,
W dzikiego wina oplecionym zwoje,
W czas południowy siedzieliśmy — dwoje —
Złączone mając spojrzenia i dłonie.
Do twojej stopy uroczej, niewielkiej,
Przylatywały figlarne wróbelki
I dzióbiąc — wiatrem zagnane — ziarenko
Chciały przymilić się swoją piosenką.
Pachnące kwiaty w glinianych doniczkach
Patrzyły na cię różnobarwnym wzrokiem
I zachwyt jakiś widniał w ich twarzyczkach,
Boś czarowała je swoim urokiem.
A ja dziwnego szczęścia pełen cały
W myśli mej kradłem te promienie słonka
Co się na wargach twoich układały
I ten uśmieszek, co się po nich błąka.
1917
Pamiętasz — jak raz pachniały kasztany,
Jak bez szeleścił, kwieciem obsypany?
Jak noc, odziana szatą tajemniczą,
Przeciągłą pieśnią dzwoniła słowiczą?
Pamiętasz — jak tam — w uśpionej alei —
Słyszałaś słowa stęsknionej nadziei,
Słyszałaś mojej miłości wyznania
I czułaś smutek, co duszę osłania?
Pamiętasz ławkę koło cichej ścieżki?
Pamiętasz nasze przekory i śmieszki?
Gdzież ta rozmowa — to smutna, to pusta? —
Co o niej mogą powiedzieć — twe usta —?
1918
O przyjedź do mnie! tak piękny świat cały.
Nowa nadzieja, nowa zieleń rośnie!
Słowiki mi się w parku rozśpiewały
I wiatr w zaroślach wzdycha tak miłośnie!
Wiosna rozściela różnobarwny kilim
I mknie ku słońcu w zaprzęgu motylim...
Przyjedź! marzenia złote będziem snuć
I znowu czaszę rozkoszy wychylim —
O wróć się, wróć!
O przyjedź do mnie — i swojem zjawieniem
O szczęściu mojem znowu zawyrokuj,
Jak wiosna, ożyw mię miłości tchnieniem
I stop, jak śniegi, troskę i niepokój.
Niech twa obecność życie mi upiększy —
Na cóż myślami smutnemi się truć?...
Całować będę, u nóg twych uklękłszy,
Kształt twojej ręki, od jedwabiu miększy —
O wróć się, wróć!
1922
Przebudziłaś się wiosno — a znudzona nader
Długą drzemką, rozplotłaś złotych blasków pukle
I nieodziana pląsasz, najmilsza z bajader,
A kibić twa rozkwita i strzela wysmukle.
Oddechem swoim wonnym całujesz mnie w usta
I lubieżne ramiona na szyi mej kładziesz,
Choć mam nieosobliwy wygląd drapichrósta,
O niebieskich migdałów winionego kradzież.
Potem, jak Ewa, nagość swą przystrajasz w liście
I wstydzisz się, że takie ponętne masz biodra
I piersi, co świat cały karmią macierzyście —
Wiosno, młodzieńcza zawsze, zawsze życiem szczodra!
Corocznie nam w dziewiczej pojawiasz się krasie,
Kasztany, jak choinkę, obwieszasz w ozdoby
I budzisz skrzętne pszczółki i świegoty ptasie,
A w słońcu miljardowe hołubisz mikroby...
1921
PRZECHODZIEŃ
Gdybyś dał mi swoje skrzypki,
wiaterku szybki,
tuliłbym je do policzka
miłośnie...
Z pociągnięciem każdem smyczka
dźwięczna brzmiałaby muzyczka
skocznie — smętnie — lub namiętnie —
rozgłośnie...
WIATR
Gdybyś serce dał mi w pieczę,
nieznany człecze,
przytuliłbym-ci je duszą
mą całą,
by te pieśni, co się głuszą
i tak rzadko wtór poruszą,
ono chętnie — w swojem tętnie —
wygrało...
Nocy majowa, od bzów i jaśminów wonna,
Cicho spoczywająca w miesięcznej pozłocie,
Jak śniąca o kochaniu kobieta bezbronna!...
Oto śpieszę, kochanek utęskniony, do cię...
Na twem łonie ból znika i obawa płonna
I zapominam o dnia przyszłego kłopocie,
Jakby twój mrok i twoja cisza monotonna
Słodkich słów pocieszenia szeptała mi krocie...
Tylekroć mnie widziałaś w smutku i zadumie —
Samotnika, co szukał miejsc, gdzie najzaciszniej,
I czegoś nadsłuchiwał w drzew tajemnym szumie
I w słowików kwileniu wśród kwitnącej wiszni.
Jakgdyby chciał usłyszeć dodońską wyrocznię,
Kiedy w nim ból ucichnie i serce odpocznie.
1916
Z zaczarowanych przędziony kół
Wątek mych pieśni barwnie się snuł;
Jak słonko, myślą wiedzione Bożą,
Wschód swój i zachód ozłacał zorzą.
Wchodził pod chaty ubogi dach,
Do ludzi, którzy toną we łzach,
Budził w ich duszy stokrotne echo
I uśmiech budził pod szarą strzechą;
I w niebo płynął, jak ognisk dym,
Pogodę wróżąc współbraciom mym,
A gdy im oczy snu mara klei,
Szeptał im błogie słowa — nadziei.
1920