Uroda życia/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część II. Alienatus a se
Rozdział III
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Nazajutrz Piotr Rozłucki chciał zaraz rano odjechać, lecz został zatrzymany. Nie pozwolono zaprzęgać dla niego koni, a nie było ich gdzie nająć, — chyba aż w wiosce, ozdobionej baniastemi kopułami cerkwi. Więc został na obiedzie.
W czasie tego obiadu panna Małgorzata była piękniej, niż wczoraj, ubrana. Miała na sobie suknię jakgdyby grecką, obramowaną fijołkowym szlakiem. Suknia była najmodniejszego kroju, nieco krótka. Widać było lakierowane pantofelki i ażurowe pończochy. Strój głowy również był inny, wykwintniejszy. Piotr patrzał na to wszystko spod oka. Spostrzegł, że tej panience jest w tem bardzo ładnie i z szyderstwem rozmyślał, że to dla niego owa grecka suknia i uczesanie głowy, dla niego te pantofelki i przezroczyste pończochy. Przy stole rozmawiał z panną Małgorzatą w sposób zaczepny, podchwytujący każdą sposobność przypodobania się, — poprzednio, a nadewszystko na początku tego obiadu odepchnąwszy ją od siebie oczami w sposób iście męski, mściwy i nieodwołalny. Przypatrywał się jej rękom wyhodowanym i troskliwie strzeżonym od słońca, — ślicznie pod stanikiem zarysowanym piersiom, — blaskowi młodocianych włosów, — połyskom i zadumom oczu, — zarazem jakby targając ją oczami i szarpiąc za te śliczne włosy i nadobnie zachylone ramiona.
Gdybyż wiedziała, co w tamtej, restauracyjnej sali rozsiekał, broniąc jej głupiego honoru!
Wśród wesołego śmiechu i dowcipnych odpowiedzi na wesołe zwroty rozmowy wciąż rozmyślał nad straszliwym potokiem wydarzeń, który sam niejako stworzył, nie wiedząc o tem, że go stwarza. Kiedy się najbardziej wesoło śmiał, panna Małgorzata nie domyślała się, jaki to jest śmiech... Była coraz weselsza. Zauważył, że ona lubi doskonale pić i jeść. Każdy taki szczegół weselił go, a jednocześnie sprowadzał szarpiący ból w bliźnie twarzy.
Po obiedzie całe towarzystwo wydaliło się z jadalni na ganek nie ze strony ogrodu, gdzie jeszcze przygrzewało słońce, lecz na dziedzińcowy, gdzie już kładł się cień. Było wesoło. Przycłapał na ów ganek nawet dziadunio panny Małgorzaty, ojciec pana domu, jowialny staruszeczek z żywą jeszcze pamięcią, opowiadający trzeciemu już pokoleniu tesame wciąż dykteryjki, szlachecko-podlaskie jovialitates. Właśnie dobiegała do szczęśliwego kresu jedna z przypowiastek, którą pokolenia po stokroć już nagradzały przymusowym śmiechem należnego patryarsze uznania, gdy oto w alei lipowej, prowadzącej wprost przed ganek, ukazał się tuman kurzawy. Wszyscy zwrócili na to zjawisko pilną uwagę. Za chwilę spostrzeżono pojazd. Cztery prześliczne kasztanowate konie, ciągnąc niewielką lśniącą karetkę, obiegły podwórzowy gazon i zatrzymały się nieopodal ganku. Lokaj w lśniącym cylindrowym kapeluszu i opiętej liberyi błękitnego koloru zeskoczył z kozła, podbiegł do drzwiczek karety i otworzył je. Wysiadł z karety człowiek mniej więcej czterdziestoletni, wysoki, zgrabny i przystojny. Twarz miał pociągłą, ciemną, zupełnie ogoloną, rysy twarzy regularne. Gdy zdjął kapelusz i z ukłonem zbliżał się do ganku, widać było, że włosy na jego ciemieniu są już nieco przerzedzone, ale tak zaczesane, że ta „wysokość czoła“ nie raziła, lecz nawet jakby ozdabiała twarz przybysza. Sprężystym i wykwintnym ruchem wstąpiwszy na schody, gość witał ukłonem zebranych. W tym ogólnym ukłonie badawczy wzrok zatrzymał na Piotrze. Nie przerywając powitania, darząc niem szczególniej pannę Małgorzatę, wciąż na Piotrze miał oparte swe ciekawe, wywiadowcze spojrzenie. Całe towarzystwo poruszyło się i witało przybyłego pana. W zamięszaniu Piotr znalazł się przez chwilę na osobności. Ale elegancki gość wnet zwrócił się w jego stronę z grzecznym ukłonem. Wówczas pan Oścień przedstawił Piotra hrabiemu Nastawie z krótkiem nadmienieniem o przygodzie restauracyjnej.
Hrabia Nastawa wysłuchał uważnie relacyi i jeszcze niżej, jeszcze uprzejmiej skłonił się z podniesionemi brwiami i skupionym wyrazem niemal czci na obliczu. Zarazem wyciągnął rękę i uścisnął rękę Piotra zimnemi palcami. Poproszono całe towarzystwo do salonu, widocznie znajdując, że byłoby rzeczą niedostojną, ażeby hrabia zajmował miejsce na ganku. Zgromadzono się też nie w małym gabinecie, gdzie Piotr po raz pierwszy był przyjęty, lecz w białym i wyświeżonym salonie. Potoczyła się rozmowa żywa i banalna, o tematach przygodnych, której, dla jej pospolitości, nie sposób powtórzyć. Hrabia Nastawa mówił łatwo, miło, z wdziękiem. Piotr zazdrościł mu mimowiednie nie tyle łatwości rozmowy, ile przygotowania do zawsze jednakiej zimnej krwi i do swobody, z jaką wytworny gość mówił o tematach nawijających się przypadkowo. Rozłucki dążył zawsze do swobody w stosunku do swych uczuć, do bezuczuciowości niejako, do bezwzględnej obojętności zewnętrznej, do panowania nad każdem swem doznaniem i nad każdym ruchem. Udawało mu się to na skutek pracy i forsy uprzedniej. Hrabia Nastawa posiadał te przymioty jakgdyby z natury, czy też dzięki długotrwałej nauce, która się stała drugą naturą. Po upływie pewnego czasu Piotr spostrzegł jednakże, że w tym gościa spokoju i opanowaniu siebie, poza łatwością bycia i poza władaniem myślami, (jakby się było nie wśród obserwujących ludzi, lecz sam na sam z temi myślami w odosobnionym gabinecie), poza swobodą towarzyską i przygotowaniem do takiej swobody — jest pewna luka. Hrabia Nastawa był tak swobodny i wesoły, dowcipny i rad ze wszystkiego — dla panny Ościeniówny. Piotr pochwycił w locie jedno jego spojrzenie. Zauważył również coś, co się nie da słowem określić, lecz co było dlań wyraźne, jak mowa. Znienacka zrozumiałą stała się dlań piękna suknia panny Małgorzaty, dziś właśnie przywdziana, którą ordynarnie poczytywał był za daninę — dla siebie. Śmiech szyderczy zabrzmiał mu nad uchem... Niedawno drwił sobie z tej daniny. Teraz poczuł ukłucie gniewu, jakby na skutek czyjegoś oszustwa, wychodzącego na jaśnię. Na mocy tego ukłucia skonstatował, że jednak jakaś postać przyjemności, — czego w sobie nie przypuszczał, — istniała w duszy na widok tej niewinnej kokieteryi panny Marzeńki. Wszystko to podniecało wewnętrzną rozterkę.
Uśmiechnięty, milczący siedział na swem krzesełku, jak przystało na chwilowego, obcego przechodnia. Czekał na chwilę stosowną, w której ciągu można będzie tych ludzi i to miejsce bez żalu i nazawsze porzucić. Ale oto oczy panny Małgorzaty poczęły mu się nastręczać, nawet naprzykrzać. Jakby wyraźnie w jego myślach czytając, jakby znając te wszystkie myśli aż do najtajniejszej i ostatniej, poczęła mu coś oczami wypowiadać z pośpiechem, z niejasną prośbą i w pomięszaniu. Prześliczny rumieniec spłonął na jej policzkach i zgasł w beznadziejnej bladości. Piotr szorstko odwrócił głowę. Łkanie ocknęło się w jego sercu i szept niemal religijny płynął z duszy ku grobowi:
— Taniusiu, Taniusiu...
Rozmowa, przebiegając z przedmiotu na przedmiot, zahaczyła się o Paryż. Okazało się, wskutek Piotra zapytań, że hr. Nastawa właściwie stale mieszka w Paryżu, gdzie ma urządzone mieszkanie, latem tylko zjeżdżając do majątku nad Bugiem. Korzystając z chwili rozmowy hrabiego z panną Małgorzatą, ksiądz Wolski najcichszym szeptem uświadomił Rozłuckiego, że majątek ów — są to olbrzymie dobra, które są tylko częścią majątków na Litwie... Pełen skromności sposób bycia hrabiego na tle jakiejś legendy o olbrzymiej nadto sukcesyi, czekającej go po śmierci ciotki, na pół obłąkanej staruszki, tem wydatniej zarysował się, jako przymiot pierwszorzędnej wartości. Sposób zachowania się starego pana Ościenia był poniekąd kopią, odwzorem a może nawet naśladownictwem hrabiego Nastawy. Coś na ten sposób zachowania się starszego pana oddziaływało, coś potężniejszego, niż zwykła, bezpośrednia moc wpływu prototypów salonowej ogłady. Piotr to spostrzegł. Ilekroć panna Małgorzata zaczynała rozmawiać z hr. Nastawą, pan Oścień w szczególniejszy sposób, niejako wewnętrznie promieniał. Ona, wiedząc o sile radości, jaką ojcu sprawia, czyniła według jego woli, mówiła z możnym gościem wesoło, łaskawie, poufnie, z wdziękiem przychylności, który w niej przeistaczał się na nowy a niezależny rodzaj powabu. Ale zarazem, niemal w tych samych momentach coś jej stawało na przeszkodzie, coś odrywało, jak obce a mocne ręce. Bladła i traciła oddech od zewnętrznego przymusu i wewnętrznego sprzeciwu, który jej nie dał ani swobodnie rozmawiać, ani się uśmiechać w sposób należny i pożądany, jakby chciał ojciec. Chwilami głowę jej odchylało na stronę jakby omdlenie. Czoło pod lśniącemi włosami stawało się blade, jak u umarłej. Wówczas stary pan Oścień spoglądał na nią oczyma srogiemi i podniecającemi, jak gwałtowne razy pięści. Rozłucki obserwował grę uczuć wewnętrznych między temi trzema osobami — i przysłuchiwał się rozmowie, która z uczuciami ich nic absolutnie wspólnego nie miała. Lecz zdolność, przenikliwość i intelektualna siła hrabiego Nastawy nie dała mu zająć tak wygodnego stanowiska obserwatora i pozostawać w biernej roli widza. Artylerzysta przyszedł wkrótce do przeświadczenia, że przybyły pan spokojnie, nie śpiesząc się i z uwagą bada go również i obserwuje wśród arcybanalnej rozmowy. Wewnętrznem, nie łatwem do określenia uczuciem nieprzyjemności zmierzył pewnik, że stanął tu czemuś na przeszkodzie, coś tu zepsuł, czy zahamował. Bo oto i pan Oścień uderzył weń kilkakrotnie oczami prawdziwie nieprzyjaznemi. Nie poradził uśmiech jego przyklejony do warg, ani grzecznie obłudne słowa. Hrabia Nastawa, będąc panem sytuacyi i, oczywiście, rozmowy, skierował ją w taki sposób, żeby Rozłuckiego wciągnąć. Za chwilę dokonał tego. Piotr mówił wesoło o krajobrazie podlaskim, o Bugu, Drohiczynie, wioskach, dworach, cerkwiach i tym podobnych zewnętrznościach. W tych jego słownych ekskursyach po zaletach podlaskiego krajobrazu pomagał mu wzrok panny Małgorzaty i wspierał usilnie, gdy brakło wyrazu polskiego i trzeba było zastąpić go francuskim... Hrabia przysłuchiwał się z głęboko uważnem i do uniżoności grzecznem skupieniem. Jakże bolał nad każdą trudnością wysłowienia się, albo nad brakiem właściwego wyrazu! Nachylał się, pomagał mimiką twarzy, ruchem brwi i całem pogotowiem gestów. Zdawało się, że będzie na ręku nosił tego niezwykłego oficerka... Wśród tych objawów sympatyi grzecznie, ostrożnie i cicho zapytał:
— Czy baterya szanownego pana być może przeniesiona została w te strony?
— Moja baterya? Broń Boże! Ja sam znalazłem się tutaj. A czy szanowny pan wie o miejscu pobytu mojej bateryi?
— O, tak.
— Nie przypuszczałem. Zdawało mi się, że nikt w naszem społeczeństwie nie zajmuje się takiemi sprawami, jak ta.
— Dla czego pan tego nie przypuszczał?
— Baterye artyleryi w czasie pokoju są to zjawiska, doprawdy, mało interesujące. Dopiero w czasie wojny występują na jaw z całą swą siłą i potęgą. Są one, jak choroby, o których istnieniu czasu zdrowia z przyjemnością się nie wie.
— Co do mnie, — mówił hr. Nastawa ze skromnym uśmiechem, — interesują mię te właśnie sprawy, o których się nie myśli, jak o chorobach czasu zdrowia.
— Zaszczyt to prawdziwy dla mej bateryi fortecznej.
— Zaszczyt... — wyrzekł hrabia powoli. Podniósł brwi, słysząc te dość szorstkie słowa ironiczne i rozważał je z pewnem zdziwieniem. — Niema w moich myślach żadnego zaszczytu dla bateryi, w której pan służy. Myślę o niej, jako o sile. Z siłami zawsze się liczę, więc o nich wszystko chciałbym wiedzieć i to tak dokładnie, jak one same mocne są i dokładne.
— Świetne to są zasady, panie hrabio!
— Dziękuję szanownemu panu za pochwałę. Ale ja nie dla otrzymania pochwały wypowiedziałem powyższe zdanie. Wypowiedziałem je raczej, jako maksymę, której przestrzegać powinniśmy i to — wszyscy.
Mówiąc te słowa, hrabia Nastawa spojrzał nie na Piotra, lecz na księdza Wolskiego. Przymknął potem oczy i westchnął. Ksiądz dziwnie zaniepokoił się po tych wyrazach. Panna Małgorzata również. Hrabia nie rozproszył ich rozterki, lecz znowu zwrócił się do Piotra ze słowem nad wyraz grzecznem.
— Dla tego zapytywałem, czy przypadkiem baterya szanownego pana nie przeniesiona została gdzieś tu bliżej nas, że obecność pańska w tych stronach i w tem miejscu specyalnie obudziła powszechną uwagę.
— Czyją?
— Tych, co tu pilnie na wszystko uważają.
— Nie mam zwyczaju zwracać swej uwagi na badaczów tego gatunku.
— Świetna to jest zasada, — odpłacił hrabia Piotrowi równą miarką złośliwości, — ale, niestety, nie tutaj. Tutaj jest tylko szkodliwa i to nie tylko dla szanownego pana.
— Nie bardzo rozumiem...
Hrabia uśmiechnął się posępnie i zaraz zwrócił spojrzenie na księdza Wolskiego. Tamten milczał, lecz uporczywie wpatrywał się w oczy gościa. Zapanowała cisza. Była to cisza szczególnego rodzaju. Piotr zrozumiał, że te osoby milczą, ponieważ on jest obecny. Wiedział wewnętrznie, że gdyby wyszedł z pokoju, natychmiast zaczęłoby mówić. Zrobiło mu się duszno. Postanowił natychmiast wyjść, lecz nieznośne jakieś zażenowanie trzymało go, jak na łańcuchu. Wtem Wolski wypowiedział:
— Czy pan hrabia ma mi co zakomunikować?
Piotr wstał ze swego miejsca wszystek czerwony i niezgrabnemi ruchami przesunął się przez salon. Posadzka skrzypiała pod jego nogami. Pośliznął się. O mało nie przewrócił jakiegoś stolika. Jak na utrapienie już przy drzwiach do sąsiedniego gabinetu dogoniło go basowe recitativo Wolskiego, który mówił:
— Kiedy to!... Pan Rozłucki wychodzi, gdyż sądzi, że nam przeszkadza w jakichś zwierzeniach. Panie poruczniku! Niechże pan nie wychodzi z pokoju! My żadnych przed panem sekretów nie mamy. Co pan hrabia ma do powiedzenia, powie przy panu.
Hrabia porwał się ze swego miejsca i poszedł kilka kroków w stronę Rozłuckiego. Mówił z żywością:
— Szanowny panie, — to, o czem tu chciałem powiedzieć, jest tajemnicą publiczną, więc tu nic tak dalece ciekawego nie mam do wyjaśnienia. Zapewne państwo już wiecie, że wczoraj w nocy wojsko ................. wielu poaresztowało...[1]
Zapanowało milczenie.
— Nic o tem nie wiedzieliśmy... — rzekł pan Oścień z wyrazem szczerego przestrachu na zbielałej twarzy. Panna Małgorzata siedziała nieruchomo ze spuszczoną głową i przymkniętemi oczami, głębiej zanurzona, jakby zapadnięta w fotel. Ksiądz słuchał uważnie. Krzesło pod nim trzeszczało, a wielkie stopy w połatanych butach posuwały się w tył nieznacznemi ruchami. Piotr oparty plecami o odrzwia przypatrywał się hrabiemu Nastawie. Nabierał do niego stopniowo głębokiej, tajnej, niewytłomaczonej odrazy.
Im bardziej uwydatniał się przed nim spokojny i doskonały rozum tego człowieka, jego słuszność we wszystkiem i logika na każdym kroku, tem bardziej wzmagała się instynktowa awersya.
Wydawało się Piotrowi, że on tego hrabiego Nastawę już chyba widział, że go — do kaduka! — zna z jakiejś racyi. Wspominał nadaremnie całe swe życie... Przyszło mu na myśl, że ten człowiek jest tak mądry, tak doskonale wytrawny w swych myślach i zamierzeniach, obliczonych na osiągnięcie nieomylnego skutku, tak ostrożny i zbliżający się do celu niepostrzeżenie, jak samo nieszczęście, jak te cierpienia, które zadaje tęsknota za zmarłą Tatjaną.
Hrabia mówił:
— W Tuchlebach, w Lackim Tarkowie, w Grodziszczu stoi wciąż jeszcze wojsko. Poaresztowanych wywieziono w drabinach... — mówił spokojnie, bez żadnego zgoła wzruszenia. Widać było, że on już szczegółowo zbadał zjawisko, obejrzał dokładnie wszelkie jego fenomeny i wyrobił sobie o niem sąd ścisły. Wyłuszczając jednak to wszystko, hrabia Nastawa wciąż się ociągał, uwydatniał słowa i zostawiał między jednem a drugiem luki umyślne, jakieś pauzy, więcej mówiące, niż same wyrazy. Ksiądz wstał ze swego miejsca i począł przechadzać się po pokoju, jakby zapomniał o przytomności osób tam zgromadzonych. Tarł sobie ręce, po prostacku wyciągał palce ze stawów i kołatał po posadzce obcasami butów. Wreszcie zatrzymał się przed Nastawą, który mu się dość pogardliwie przypatrywał, — i wypalił:
— No, więc cóż, panie hrabio?
Ten nie odrazu odpowiedział. Rzucił okiem na Piotra, później na pannę Małgorzatę, jakby badał stopień ich ciekawości. Ale ci obydwoje mieli oczy spuszczone i twarze ukryte w ciszy milczenia.
— Byłem już u naczelnika powiatu, — mówił Nastawa powoli i oschle. — Byłem także u naczelnika straży ziemskiej. Widziałem się z dowódzcą jazdy...
— I cóż? — nastawał ksiądz.
— Nic szczególnego.
— Ale cóż oni mówią?
— Oni mówią formuły znane mi oddawna. Nie tylko mnie znane, ale i księdzu.
— Nie o to mi chodzi, co oni tam mówią, o formuły, tylko — cóż w tej sprawie? Cóż z tymi ludźmi?
— Przyrzekli, że co się da zrobić, to zrobią — mówił hrabia z niedbałością, jakby tę sprawę odrzucał na bok. Ale zaraz stanowczo i twardo dodał:
— Naczelnik, który najwięcej w tej aferze znaczy, i z którym najłatwiej dojść można do jakiegoś ładu, — (hrabia uśmiechnął się dobrotliwie), — oświadczył mi kategorycznie, że jednakże to już musi być koniec. Już ta sprawa z jego rąk przechodzi w inne, w zgoła inne, że tamci już są na tropie. Wobec tego obecny casus on może jeszcze ogarnąć rękoma, lecz za nic już nie ręczy i stanowczo umywa ręce. Jeżeli zaś po takich prośbach, jakie ja doń zaniosłem, on umywa ręce, to znaczy, że te ręce już będą umyte na pewno. Wobec tego cóż wasza wielebność mi powie?
— To pytanie ma znaczyć, że godziny moje są już policzone na tem płaskiem Podlasiu...
— Niestety, ja tak sądzę.
— Czyżbym miał już zaraz kij brać w rękę i bez zwłoki uchodzić?
— Niestety, ja tak sądzę.
— Ale czyż wytykano palcami mnie właśnie?
— Wytykano nietylko palcami, ale całym plikiem papierów. Widziałem czarno na białem... — mruknął hrabia dobitnie. Po chwili dodał jeszcze:
— Gdyby nie obawa o bezpieczeństwo domu szanownego sąsiada, nie ośmieliłbym się tych wszystkich drobiazgów i szczególików tak otwarcie wyłuszczać. Proszę o dyskrecyę i przebaczenie...
Pan Oścień uścisnął rękę hrabiego. Ten ciągnął:
— Z drugiej strony i władza duchowna już sarka, a nawet zżyma się. Wiem o tem z najpewniejszego źródła, z samego źródła. Rzeczy te, — mówią tam, — szły nie z ramienia prawowitego... Być może... stały w sprzeczności z aktualnemi zamierzeniami, z pewnego rodzaju dyplomacyą, niezbędną w czasie i miejscu. Nie wiemy. Jesteśmy, jak w lesie.
— Tak, tak, — jesteśmy na Podlasiu... — kiwał głową ksiądz Wolski.
— Musimy zaś tutaj skłaniać głowę w pokorze, bo nie jest to sprawa naszego entuzyazmu, który dziś jest a jutro może wygasnąć, lecz sprawa głębokości żywota ludu, żywota ludu, którego nasz entuzyazm nie jest mocen ani nakarmić, ani wyrwać z objęć śmierci, gdy tę śmierć szerzyć pocznie ręka żelazna. Mówiono mi tam właśnie, u źródła, że kościół jest, jak matka, która w mądrości swej, przez wieki wypróbowanej, wciągnie w siebie nieraz i zatai na długi czas oddech, — zamknie oczy na cierpienie umiłowanego syna, niema, zimna i nieczuła na pozór ..........................................................[2]
— Ja wiem, ja wiem... — mówił z uśmiechem Wolski.
— Mówiono mi jeszcze, że mądrość tej matki, która zamkniętemi oczyma widzi godzinę daleką, przyszłą, gdzie zatajona jej miłość zaświeci i rozpali się w ogień wysoki, a szeroki, — mówiono mi, że mądrość ta jest większa, niż głośny entuzyazm...
— Z tą tylko jedną poprawką, że temu synowi, co dziś tuła się i gaśnie w mroku, nie chce ona dać ani jednej iskierki ze swego wielkiego stosu. A jeżeli on nie przetrzyma męki i zginie, jakaż jest miłość tej matki, pełnej zbyt wielkiej mądrości... — mówił Wolski.
— Moje posłuszeństwo względem tego źródła władzy duchownej i moja głęboka pokora nie pozwalają mi wznosić oczu aż do tej wyżyny, ażebym śmiał narzucać jej rozstrzygnięcie takiego pytania, ja, pospolity wierny.
— A wszakże pan hrabia przykładałeś ręki nie tylko do rozstrzygnięcia samego zagadnienia, lecz także do jego na jedną wyraźną stronę wcielenia w uczynku...
Hrabia spojrzał na księdza surowo, jakby mu tem spojrzeniem chciał zamknąć usta.
— Jeżeli tak było, jak pan mówisz, to niewątpliwie ważne mię do tego skłoniły powody. W żadnym jednak razie nie należałoby tych rzeczy poruszać...
Niespodziewanie panna Małgorzata podniosła głowę. Patrzyła hrabiemu Nastawie prosto w oczy. Piotr zobaczył teraz jej oczy, takie właśnie, jakie mu się przyśniwały w gorączce. Były to oczy przygasłe a głębokie. Powiedziała ze spokojem:
— Powody, które pana skłoniły do zajmowania się temi sprawami, musiały być dość rzeczywiście ważne, skoro pan to mówi. Lecz powody te już ustały. To też może to będzie dla pana daleko lepiej, żeby wogóle już nie zajmować się tą kwestyą. Tak mi się wydaje...
Powiedziawszy to, spuściła oczy i zamilkła. Hrabia przybladł. Pań Oścień również. Zaraz też skierował rozmowę na inne tory, a wybierając tematy, zdawał się zabiegać drogę potężnemu gościowi, schylać się przed każdą jego myślą. Panna Małgorzata była znowu zażenowaną panną na wydaniu. Zajęła się bawieniem gościa, a gdy podano herbatę, usługiwała wszystkim z wdziękiem, rumieniąc się za lada okazyą. Nad wieczorem hrabia zabrał się do odjazdu. Zaznaczył mimochodem, że jedzie wprost do Siedlec. Piotr powstał również i zaczął żegnać się, prosząc jednocześnie księdza Wolskiego o pomoc w wyszukaniu i wynajęciu koni także do Siedlec. Hrabia Nastawa zwrócił się do Rozłuckiego z gorącą prośbą, ażeby wsiadł do jego powozu i odbył z nim razem drogę do miasta. Piotr uprzejmie dziękował, lecz hrabia nastawał dopóty, aż uzyskał zgodę. Napomknął w przelocie, że będzie to nawet z korzyścią dla Piotra i dla ościeniowskiego domu „w razie przypuszczalnych przykrości“, jeżeli się oświadczy, że pan Rozłucki, oficer artyleryi, chwilowo goszczący na Podlasiu, wyjechał w karecie i w towarzystwie hrabiego Nastawy. Piotr zżymał się wewnętrznie, lecz ze względu na bezpieczeństwo tego domu natychmiast przystał na ów wyjazd. Pożegnał pana Ościenia i księdza Wolskiego uściskiem ręki, pannę Małgorzatę ukłonem dalekim i wsiadł do karety. Hrabia Nastawa siedział obok grzecznie wyprostowany, starając się zajmować jak najmniej miejsca. Zaraz za bramą dworską, w piasczystej alei i dalej na gościńcu otoczyły pojazd tumany kurzu. Trzeba było podnieść okna karety. Ale pył wdzierał się i tak do wnętrza. Było duszno. Pojazd kołysał się od szybkiego biegu koni i zdawał unosić w tumanie kurzawy. Kilkakrotnie hrabia stukał w przednie okienko, dając, widocznie, znak, żeby jechać wolniej. Kilkakrotnie również przepraszał Piotra za ów nieznośny kurz, którego uniknąć nie było sposobu. Oficer tłomaczył się, że jest aż nadto przyzwyczajony do pyłu na mustrach artyleryi, że to dla niego rzecz powszednia. Po pewnym czasie wydobyto się na twardszą drogę, a wreszcie na szosę. Wtedy już wieczór zapadał. Konie na chwilę stanęły: lokaj zapalił latarnie. Gdy wskoczył z powrotem na kozioł, ruszono bardzo szybko. Wehikuł unosił się lekko, miarowo, usypiająco. Latarnie rzucały przed się kręgi światła, w których przedmioty przydrożne ukazywały się i ginęły, jakby przerażone tą nagłą, iście pańską światłością. Obadwaj podróżni zachowywali milczenie. Było ono tak długie, że Piotra zaczęło dławić. Z rozkoszą byłby jechał najgorszą żydowską biedą, byleby mieć za towarzyszów swe myśli i wrażenia, zamiast tego tak cudzego człowieka. Nareszcie hrabia przerwał milczenie.
— Rozmyślam, — rzekł, — nad tem, jak niezwykłego człowieka miałem szczęście poznać w szanownym panu.
— We mnie? — zdziwił się Piotr.
— Właśnie...
— Jestem człowiekiem bardzo pospolitym, panie hrabio.
— Pozwoli pan, że będę innego zdania.
— Niema we mnie nic takiego, coby wykraczało po za szranki najzwyklejszej pospolitości.
— A choćby pańskie uczestnictwo w nocnych wyprawach księdza Wolskiego...
Piotr zmięszał się nieco, lecz wnet odpowiedział:
— Szanowny pan, jak widzę, jest doskonale poinformowany o wszystkiem, co się tu dzieje, nie tylko w dzień, lecz i w nocy.
— Tak jest, — niestety, — tak jest.
— Doprawdy, — to niemal wszechwiedza...
— Bardziej jeszcze od tego kroku, bądź co bądź niezwykłego, jeśli brać pod uwagę pański zawód i stanowisko, — zastanowiła mię rola pańska, jako obrońcy panny Małgorzaty, — owa, tyle piękna, walka z kolegami...
— Daruje pan, że nie chciałbym o tem mówić...
— Rozumiem tę skromność człowieka honoru. Lecz rozważając okoliczności innej kategoryi... Bo przecież pan jest również oficerem i to tejsamej armii...
— W armii są żywioły rozmaite.
— Tak. Lecz przecież pan nie znał przed tem, i to wcale, panny Małgorzaty...
— Nie znałem jej rzeczywiście.
— Nigdy jej pan przedtem nie widział?
— Owszem, raz ją widziałem poprzednio.
— Ach, tak? To nieco zmienia postać rzeczy. Więc to już raz, przed tym wypadkiem, pan widział był pannę Ościeniównę?
Głos hrabiego Nastawy zabrzmiał jakgdyby głos innego człowieka. Nieopisana pasya brzmiała w delikatnem pytaniu, które wygłosił.
Słowa te były taksamo równe, dobrze uszykowane i w miarę ugrzecznione, a mimo to wyrywały się jakby ze zduszonej piersi.
— Nie wiedziałem o tem wcale, — mówił. — Przepraszam, że się dopytuję o te szczegóły, ale to dla mnie tak interesujący temat! Ten czyn rycerski, męski, piękny sam w sobie i sam dla siebie zachwyca mię wciąż. Nie uwierzy pan, gdy to powiem, a przecież tak jest, że ja o tej scenie myślę często, bardzo często. Więc pan poprzednio znał już może osobiście pannę Ościeniównę?
— Wspomniałem przed chwilą, że nie znałem jej osobiście. Widziałem pannę Małgorzatę w wagonie kolejowym.
— W wagonie...
— Było to dawno. Jechałem wtedy pierwszy raz do kraju.
— Czy zrobiła na panu wrażenie? — zapytał hrabia śmielej i poufałej.
Piotr zamyślił się przez chwilę, jakby sobie chciał przypomnieć owo dawne wrażenie. Westchnął:
— Nie.
— Jakto, wcale?
— Panna Ościeniówna nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia.
— Jesteśmy sami, — mówił Nastawa, pochylając się ku niemu, — jesteśmy mężczyznami...
Piotr milczał, jakby odpychając od siebie tę poufałość.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, — ciągnął Nastawa, — gdyby w istocie tak było, jak szanowny pan utrzymuje, że panna Małgorzata była dla pana zupełnie obojętną, gdyż wówczas tamten czyn jeszcze piękniejszem światłem wybłyska. Tylko, że to tak trudno uwierzyć... Doprawdy! Panna Ościeniówna jest tak piękna, tyle ma w sobie wdzięku, że mógł pan cząstkę jego nosić w sobie, wcale o tem nie wiedząc.
— Choćbym miał nawet tanim kosztem wyrosnąć na bohatera, muszę się przyznać, że nie kochałem się ani jawnie ani skrycie w tej osobie.
— I to ani wówczas, ani dziś? — zapytał hrabia natarczywie.
— Panie hrabio, roztrząsamy już tak długo moje afekta. Nie chciałbym być niedyskretnym, ale muszę się odwzajemnić temsamem pytaniem.
— Przepraszam pana za niedyskrecyę, jakiej się dopuściłem!
— Nie sprawiła mi ona przykrości. A przecie to rzecz niewątpliwa, że w sprawach miłosnych niedyskrecya może się równać uderzeniu sztyletem.
— Tak, panie.
— Tu nie było nawet zadraśnięcia.
— Jakże się cieszę! Ale w takim razie... W takim razie — dla czegóż pan tu przyjechał? — zapytał hrabia Nastawa prawie niegrzecznie.
— Poprostu chciałem zobaczyć objekt, za który skrzyżowałem szablę... — odpowiedział Piotr twardziej, niż poprzednio.
— Pewnego dnia przyszło panu na myśl, ze należałoby zmierzyć istniejące niewątpliwie, a należne panu wrażenie. Pewnego dnia zechciał pan zobaczyć, jak też daleko sięga urok nie tej blizny zewnętrznej, znaku na twarzy, — o to nie ośmieliłbym się nigdy posądzić pana! — lecz urok niewidzialnego pióropusza na niewidzialnej przyłbicy. Wiedział pan teoretycznie, że taki urok jest tam z pewnością, gdzieś daleko, — w tej duszy, — że egzystuje tajemnie, jako tęskny, niespłacony dług, że śni o panu w podlaskiem pustkowiu sekretne, niezniszczalne wspomnienie i gwałtowna, czarująca dziewicza ciekawość. Przyjechał pan zobaczyć, czy tak jest w istocie.
— Pan to dosyć trafnie określa. Być może, że rzeczywiście tak ze mną było. Może tak, a może i nie, lecz coś w tym rodzaju...
Hrabia milczał. Po długiej, bardzo długiej chwili zapytał:
— I cóż?
— Nic.
— Odjeżdża pan syt tryumfu, bogaty w słodycz zwycięstwa serca mocnego nad słabem, zimnego nad gorejącem, czy nie?
— Poprostu odjeżdżam, jak pan widzi.
— To nie jest odpowiedź.
— Panie, wracam taksamo głodny, jakem przyjechał.
— Nie rozumiem.
— Nie pragnąłem być zrozumianym.
— Daruje pan, ale nie chodziło mi w tych niedyskretnych, wyznaję, indagacyach o pana, o pańską indywidualność.
— A wszakże dopytywał się pan o to właśnie.
— Tak jest...
— Więc o kogóż chodziło?
— O pannę Małgorzatę Ościeniównę.
— Pan hrabia, jak spostrzegam, opiekuje się żarliwie i ze znawstwem losem uczuć tej pięknej osoby.
— Tak, panie.
— Czy to ze względów towarzyskich, czy politycznych może?
— W pańskich ironicznych zapytaniach przewija się włókienko prawdy. Nie chciałbym, ażeby ta osoba ulegała podszeptom takiego narwańca, jak ten Wolski, ani urokowi takiego szermierza wybuchowości uczuć, jak szanowny pan.
— To rozumiem. Ale dla czegóż pan hrabia tak mocno się tem interesuje?
— Taki kierunek przybrały moje fantazye.
— Jesteśmy sami, jesteśmy mężczyznami...
— Musi pan poprzestać na tym odwecie.
— On mi wystarcza. Czy ksiądz Wolski doświadczał moralnej pomocy od panny Małgorzaty w swoich zamysłach i krokach?...
— Moralnej! Chciał pan powiedzieć — absolutnej... Toż dawno siedziałby na dnie więzienia, albo tam, gdzie już kruk nie dolatuje, gdyby nie ona.
— Nie przypuszczałem, że ta panna ma takie wpływy i stosunki.
— To jest rzecz znana mi, wiadoma, dająca utrzymać się w ręku. Teraz przybywa sprawa z panem.
— Jakaż to jest sprawa?
— Och, — sprawa chorowita, naładowana wzniosłemi czuciami, polska sprawa zeszłowieczna a całowieczna, która odnawia się, jak skryta dziedziczna choroba. Przepraszam pana, że tak mówię.
— Doprawdy, nie wiedziałem, że jestem aż tak ciężko chory.
— Ciężko chorzy najczęściej nie wiedzą o swoim stanie. Nie ośmieliłbym się imputować mych myśli tak ostrych, nie ośmieliłbym się wynurzać mej nienawiści do tego martwego świata, do cierniowych koron, wędrowań w Sybir i do Francyi, „ziemi cudzej“, gdyby nie to, że dusza tamtej osoby mogłaby poślizgnąć się również w ów wybój obrzydły, w tę wyrwę na drodze życia. A mogłoby się to stać, gdyby wpływowi pańskiemu uległa.
— A więc pan sądzi, że gdybym ja zechciał, toby się tak stało?
— Tak przypuszczam, wnosząc z niektórych danych. To też dla tego pragnąłem z panem otwarcie, zupełnie otwarcie pomówić... Tak otwarcie, jak mogą mówić ze sobą dwaj silni mężczyźni.
— Słucham z uwagą.
Po namyśle hrabia Nastawa zaczął:
— Mam znaczne wpływy w Petersburgu. Nawet się pan może nie domyśla, jakie to są wpływy. Mogę tam bardzo wiele. Jestem bogaty. Posiadam również stosunki w paryskim świecie oficyalnym. Jeżeli szanowny pan zechce, poruszę wszystkie sprężyny, ażeby go wysunąć na pierwszorzędną pozycyę.
Piotr zachichotał wewnętrznie. Przypomniały mu się perspektywy, rysowane niegdyś w Paryżu przez generała Polenowa. Pokiwał głową, mówiąc:
— Doprawdy, panie hrabio, doprawdy...
— Widział pan u Ościeniów na przykładzie, że to nie są przechwałki. Tutaj .................................[3] ja przecież powstrzymałem wszystko, ażeby was tam dziś w nocy nie wybrano w zatockim dworze, jak piskląt z gniazda. Powtarzam: użyję wszystkich sił, ażeby pan mógł iść, jak po różach.
— A cóż ja mam za tyle dobrodziejstw złożyć panu hrabiemu w ofierze? Bo coś przecie będę musiał złożyć w ofierze.
— Nic. Żadnej pan nie potrzebujesz dawać ofiary. Dla tego przecie prowadziłem tę rozmowę, żeby się przekonać, czy pan nie jesteś w pannie Ościeniównie zakochany. Powiedział pan, że nie. Więc nie poniesie pan żadnej ofiary. Pójdzie pan tylko swoją drogą wysoką, utartą i zasłaną różami.
— Zdumiewająco łatwa rola.
— A nie, — jeden warunek...
— Jest jednakże.
— Rzecz dla pana bez znaczenia. Pokaże pan pannie Małgorzacie Ościeniównie w jakiś sposób oczywisty i nie podpadający zwątpieniu, — co już będzie rzeczą pańskiej subtelności, — że nie jest pan wcale ani Shelleyowskim Laonem, ani Mickiewiczowskim Wallenrodem, lecz samym sobą, to jest uzdolnionym oficerem, szukającym wysokiej karyery w wojsku rosyjskiem, karyery, która się panu ze wszech miar należy...
— Panie hrabio, — będę otwartym, — jakąż mógłbym mieć pewność, że ową wysoką protekcyę otrzymam? Bo mógłbym wobec panny Małgorzaty w sposób subtelny odczepić pióropusz z mojego hełmu i sam hełm panu wręczyć w tym celu, ażeby mi weń nasypano czerwonych złotych a jednak nic nie otrzymać, prócz śmiechu z mej łatwowierności.
— Czuję w głosie pańskim szlachetne oburzenie... — mówił hrabia Nastawa z dokuczliwą drwiną. Przestał mówić, gdyż poczuł, że Rozłucki dotyka go w ciemności dłonią. W trakcie tego oficer znalazł jego ramię, ścisnął je z całej mocy i potrząsnął całą osobą raz i drugi.
— Co to jest?! — krzyknął hrabia.
— To jest moja odpowiedź!
— Jak pan śmiesz?
— Milcz pan!
— Coś pan powiedział?
— Proszę kazać stanąć! Wysiadam!
Nastawa siedział bez ruchu. Namyślał się. Po chwili gwałtownie zastukał w przednią szybę. Lokaj nachylił się i wówczas hrabia krzyknął mu rozkaz:
— W konie!
Kareta pomknęła, jakby niesiona przez wicher. Ruch jej stał się zupełnie inny: schylała się w swym chyżym locie na prawo i na lewo. Słychać było stukot kopyt czterech koni po twardej szosie. Latarnie zgasły.
— Sądzisz pan, że ponieważ na pańskim wózku jadę, to pańską będę piosenkę śpiewał. Każ pan stanąć! — mruknął Rozłucki.
— Sądzę, że mogę z panem zrobić, co zechcę.
— To się panu tylko tak wydaje.
— Rycerzu!
— Przekonasz się pan zaraz, że z rycerzem spotkałeś się oko w oko, kupcze honoru!
— Mogę pana zaraz tam odwieźć, skąd już nie wyjrzysz na świat boży.
— Każ pan tam jechać!
— Nie, nie każę. Puszczę pana wolno. Ale wiedz, mój romantyczny artylerzysto, żeś zaczepił Nastawę. Kto mnie zaczepi, musi zginąć, jak mdły motyl w powrozach potężnego pająka.
— Otóż ja pana, mój potężny pająku, nie tylko zaczepiam, ale wyzywam! Nie jestem motylem!
— A dla czego mię pan wyzywasz? Czego odemnie chcesz?
— Nie podobasz mi się pan.
— To wybierz pan, jaki ci się podoba, rodzaj walki. Przyjmę każdy.
— Skądże taka pohopność do wyboru każdego rodzaju walki?
— Ażebyś raz zeszedł mi z oczu i drogi.
— Widzę pana pierwszy raz, lecz chcę, żeby był ostatnim.
Trudno było rozmawiać wskutek szybkiego pędu karety, więc się Nastawa schylił w ciemności i przybliżył twarz do twarzy Rozłuckiego. Mówił w uniesieniu:
— Usuń się pan z jej oczu, usuń się sam!
— Dla czego?
— Bo ja ją kocham do szaleństwa, a panu ona jest obojętna. Ja ją kocham śmiertelnie, jak jeszcze żaden człowiek kobiety nie kochał...
— I cóż?
— Jeśli pana w pojedynku zabiję, tem gorzej dla mnie.
— Dla czegóż to?
— Bo w każdej rozmowie, w każdem jej uczuciu, we wszystkich jej wyobrażeniach, w każdej myśli i w każdem marzeniu nabijam się, jak na włócznię, skierowaną przeciwko mojej duszy, — na pana! Słuchaj pan...
— Słuchaj pan! Jeżeli tak jest w istocie, to tem gorzej dla pańskiej miłości.
— Cóż tedy?
— Jeżeli to prawda, to ją poprowadzę za sobą tam, gdzie zechcą, choćby na szafot...
— Na szafot... — śmiał się Nastawa.
— W każdym razie nie dam jej panu.
— Przecie jej pan nie kochasz!
— Nie.
— Więc za cóż się na mnie mścisz?
— Ja wiem, za co się mszczę i to nie na panu.
— Nigdy jeszcze nikogo w mem życiu nie prosiłem w taki sposób. Pana proszę. Błagam pana! Daj mi jej duszę! Daj mi jej duszę! Możesz to pan uczynić bez żalu, bez straty, bez jednej chwili smutku... Będę pańskim sługą przez całe życie, będę zawsze na pańskie rozkazy! Upadam panu teraz do nóg...
Rozłucki wtulił się w kąt karety. W tym głosie, który z drugiego jej kąta dochodził, usłyszał krzyk swój własny, jakby swoje własne wycie w nocy, gdy Tatjana była z Roszowem. Chciał jeszcze coś takiego znaleźć, jakiś argument równie napuszony i deklamatorski, jak wszystkie poprzednie, jakiś wyraz równie nieprawdziwy i głupio hardy, jak poprzednie wyrazy, wydobyć ze siebie coś najgorszego i najbardziej mściwego, niby miecz z pochwy, i ciąć w tamtę męczarnię, żeby się jeszcze wyżej wyprężyła i jeszcze bardziej drgała. Lecz hrabia Nastawa zamilkł. Zdawało się, że go tam już wcale niema. Piotr czuł odrazę zarazem do niego i do siebie. Szczególniej do siebie. Przypomniał sobie, że nie ma, kogoby kochać na ziemi. Hrabia Nastawa z jego męczarnią zdał mu się być bogaczem. Głupią wydała się cała ta rozmowa, pełna przechwałek i drwin. Było duszno i mdło.
Jakieś światełka migały raz wraz za szybami z jednej i drugiej strony. Koła dudniły po bruku. Piotr nachylił się i patrzał w szybę. Było to już miasto. Hrabia zastukał i pojazd stanął. Lokaj otworzył drzwiczki, pytając o rozkazy. Rozłucki wysiadł. Uchylił kapelusza i posłał ukłon w ciemną głąb karety. Lokajowi wcisnął w rękę kilka rubli i ruszył w kierunku dworca kolei.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: wojsko zraniło strzałami dwu ludzi ciężko, a wielu pobiło i poaresztowało.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: nieczuła na pozór nad skrwawionym zasiądzie, póki mściwa nienawiść nie wypali się w oczach nieprzyjaciela, a kroki jego przejdą i oddalą się...
  3. Przypis własny Wikiźródeł Nieocenzurowany tekst w innym wydaniu: gdzie Chrystus, gdyby zstąpił na ziemię, byłby odprowadzony do urzędu,





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.