Uroda życia/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część II. Alienatus a se
Rozdział II
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

W kilka dni później Piotr przybył do miasta Siedlec. Miasto to zrobiło na nim tak przykre wrażenie, iż zapragnął nająć coprędzej konie i wyjechać. Ale z wynajęciem koni w mieście Siedlcach nie poszło tak łatwo, jak z powzięciem postanowienia wyjazdu. Po wielu dopiero gadaninach, bieganiach i targach zajechała przed hotel, gdzie się zrodziła ideja podróży, jednokonna dorożka, a jej długobrody i długopoły właściciel oświadczył, że jest gotów. Piotr wsiadł i wkrótce znalazł się na szosie, prowadzącej w stronę Mordów, Łosic i Drohiczyna. Rozglądając się po lasach, polach i wioskach podlaskich, rozmyślał teraz dowoli, dokąd to i po co jedzie w te płaskie strony. Właściwie nie mógł dać sobie żadnej na to odpowiedzi. Jechał, popychany przez wewnętrzną konieczność, ażeby zobaczyć na własne oczy jednę z przyczyn śmierci Tatjany. Owa piękna panna — jak powiedziano — Małgorzata, stała długo w jego duszy, jako zły myt, jako postać z krwawej tragedyi, jako wyobrażenie bolesnych zdarzeń, wreszcie jako zabobon nienawistny w ciemni uczuć. Widział ją był na jawie tak krótko, dwa razy w życiu, a jakże na niem ciężko zaważyła! W gorących snach po śmierci Tatjany przychodziła nieraz przeklęta i strwożona, żeby się kajać i uniewinniać słowami, które tylko w jego duszy istniały, — co wyrosły na samotnej górze tęsknoty do umarłej, niby kwiaty trujące, obce niebu i ziemi. Na podobieństwo człowieka, który, poznawszy nieobeszły zakres cierpienia, zapragnął obejrzeć jego przyczynę, ranę, skąd ono pochodzi, Rozłucki postanowił zobaczyć nareszcie upiorzycę, przekonać się, że to jest pospolita, dobrze urodzona i poprawnie ułożona panna z zacnego gniazda, osoba z posagiem, wyprawą i srebrami... Jeżeli można tak się wyrazić, pożądał rozczarowania — jechał tak daleko, żeby właśnie powiększyć nicość wzniosłości w swej tragedji, zasypać źródło wszelkiego w niej piękna i eksperymentalnie, zapomocą doświadczenia, głębszy śmiech ze swej boleści wydobyć. Myślał, że może się uda, niwecząc wyobrażenie o jednym z fantomów wewnętrznego procesu, wrzucić do żelaznego pieca cały odłam młodego życia wraz ze wszystkiem jego czuciem — do pieca, gdzie rzucił i bezlitośnie spalił Tatjanę. Sądził, że może się uda, podsycając wciąż ogień, wypalić w nim produkt, którego pożądał, twardą, cel swój znającą wolę.
Tak postanawiał, trzęsąc się na siedzeniu woźnicy Pinkusa. Pinkus popędzał swą szkapę, mijał miasteczka, wioski, oraz bardzo piękne „okolice“ szlacheckie, dworki porozrzucane malowniczo. Tam i sam widać było we wsi chłopskiej, szczelnie zabudowanej, nową, lśniącą cerkiew prawosławną. Wieś polska zazębiała się tutaj z ruską. Czasem na przecięciu gościńców stała dawna, gontem kryta kapliczka unicka, zszarzała, zapomniana i przelękła. Ludzie idący lub jadący drogą, dostrzegłszy mundurową czapkę Piotra, odwracali oczy albo spuszczali głowy. Nad wieczorem zakurzony pojazd, przeciąwszy w poprzek to całe nieme Podlasie, znalazł się w nadbużańskiej dolinie, wśród pięknych lasów i rozległych łąk. W dali na wzgórzu widać było jakby miasto obronne, najeżone od wież i gmachów. Woźnica Pinkus objaśnił, że to jest właśnie Drohiczyn.
Wkrótce dotarli do rzeki i promem przeprawieni zostali na drugą stronę błękitnego Buga. Szkapa wdarła się z trudem na strome osypiska prastarego grodziszcza. Widok, który się przedstawił oczom przybysza w owem mniemanem wielkiem mieście, nie był zbyt budujący. W rynku stał jeden ex-kościół, waląc się w gruzy, poniżej widać było ogromny klasztor, również w gruzach. Na uboczu kwitł kościół gotycki, zamieniony na cerkiew prawosławną za pośrednictwem umieszczenia bań bizantyńskich na jego wieżach, — dalej jeszcze jakaś świątynia osypiskami swemi dodawała malowniczości temu grodowi. Słowem — „bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki....“ „Klasztory“ zgryzł los i jego niepobłażliwe koleje, domków wszakże niewiele przybyło. Utrącone „klasztory“, oddane w posiadanie czasowi, deszczom, śniegom i burzy, stały z groźbą utrącenia głowy każdemu, ktoby się do ich wyniosłego upadku zbliżyć ośmielił. Od tych drohiczyńskich ruin kościelnych biła wzniosłość. Stały godnie na straconej placówce rzymskiego katolicyzmu, wyrażając jego znakomitą zasadę: rozkazywać z pokorą i poddawać się z nieulękłą dumą. Sowy się w nich gnieździły i kawki, nowy rodzaj mnichów. Refleksye nieszczęśliwe, bezwładne, pełne zgryzoty i bezpłodności, wysuwały się z każdej uliczki i zza każdego węgła. Piotr błądził po tych gruzach, oglądał ołtarze z obrazami, ....................... odrzwia, z których wyłupano kamienne obramowania, — filary .....................................
Smutek, odraza i nuda wypchnęły go wreszcie spomiędzy tych nawisłych kamieni i spod sklepień, przesiąkłych zaciekami wilgoci. Wyszedł stamtąd pośpiesznie, minął rynek i stanął na wysokiem urwisku. W dole przewijał się nizinami Bug, wypływając z lasów i wstęgą — wstęgą zanurzając się znowu w lasy sine. Daleko leżało Podlasie. Wioski, łęgi, pola, cerkwie połyskujące w zachodzie słonecznym. W śniadą dal ciągnęła się ta ziemia niska, cicha i smutna. Piotr patrzał na nią zdobywczym, mierzącym i ważącym wzrokiem. Myśl zimna i zapytująca na zimno stanęła w mózgu, szukając jednego wskazania, jak nieulękłą i niezmienną wolę wydobyć ze swego ducha i jak nią, niby stalowem narzędziem, urobić wolę tego ludu, wiernego swej idei. Czy zwali mądry czas i niepobłażliwe jego koleje tryumfujące bizantyjskie cerkwie, jak zwalone zostały tryumfujące kościoły i klasztory gotyckie? Czy legną kiedy w pospólnej ruinie i nie wstaną już nigdy, ku męczarni tej ziemi ubogiej, bożyszcza wschodu i bożyszcza zachodu, walczące między sobą na śmierć w imieniu cichej miłości baranka bożego?... Któż męstwo najwytrwalsze i poświęcenie jedyne na świecie skieruje ku dobru rzeczywistemu?
Gdy wieczór zapadł, Piotr powrócił do zajazdu, gdzie się był zatrzymał, — trafił do swego numeru po karkołomnych schodach i wnet zasnął. Nazajutrz około godziny jedenastej najął konie i pojechał do Zatoki. Gdy miał zjeżdżać z wysokiego, drohiczyńskiego wzgórza, woźnica pokazał mu w dali ledwie szarzejące kępy drzew i wyśpiewał:
— On-dzie Zatoka...
Piotr z uśmiechem przypatrzył się tym drzewom, jako zrealizowaniu niewiarogodnego zamysłu i w zupełnej już obojętności poddał się losowi, który sobie sam zgotował. Było już popołudniu, kiedy zwinne szkapki drohiczyńskiego mieszczanina podwiozły go do starej lipowej alei. Mijając bramę wjazdową, Piotr przebierał w myśli różne frazesy, mające tłomaczyć powód jego przybycia, ale ostatecznie na żaden nie mógł się zdecydować. Postanowił tedy postępować bez żadnego programu. Zobaczył przed sobą dwór murowany, szeroko rozsiadły, z dwiema na rogach basztami, które czyniły wrażenie, jakby ich budowniczy rozpędził się do stawiania „pałacu“, lecz uląkł się własnej myśli i poprzestał na niezdecydowanych narożnikach. Po środku dworu był nieodzowny ganek i dzikie wino, zgniłe stopnie i obłupane filary. Gdy wasąg zatrzymał się przed tym gankiem, z za oszklonych drzwi wybiegł zamorusany wyrostek w opiętym kubraczku z zaśniedziałemi guziczkami i coś niewyraźnego bełkotał w jakimś języku. Piotr rzekł do niego po polsku:
— Czy pan Oścień jest w domu?
— Jaśnie pan jest w domu.
— A jaśnie panienka?
— Jaśnie panienka tosamo jest w domu.
— No, to pokaż mi, którędy się wchodzi.
Lokajczyk otworzył oszklone drzwi do przedpokoju, wpuścił Piotra i sam znikł. Dały się słyszeć biegania, stąpania i niespokojne szepty.
— Pewni są, że to rewizya... — myślał Piotr, rozglądając się po kątach i sprzętach. Rozmyślania jego przerwał lokaj notoryczny we fraku, wdzianym na skandalicznie brudną koszulę. Ten łypał na gościa okiem mało przychylnem, aż wreszcie zdecydował się na pytanie, jak ma zameldować. Piotr podał mu bilet wizytowy i wszedł do niewielkiego saloniku, umeblowanego starannie. Meble były nie dzisiejsze, wykwintne, znać, że rodzinne. Zczerniały obraz mitologiczny w suto złoconych ramach witał, jak dawno znajomy.
Do tego małego gabinetu przylegał salon duży, raczej sala balowa, z jasnemi obiciami, widocznie niedawno naklejonemi, i nowoczesnem umeblowaniem. Piotr zatrzymał się przy stole, zajmującym środek pokoju. Sennie patrzał na połysk posadzki w sąsiednim salonie. Długo czekał. Przewinęła się leniwa i gorzka myśl, na co to on czeka, gdzie jest i czego chce... Znikąd wynikła pewność przeklęta, że już przenigdy na Tatjanę czekać nie będzie. Jej cień — co się często przydarzało — niemal naoczny zamajaczał w przestworzu... Nieszczęście podniosło złą swoją paszczę, jak bezsenny pies, stokroć bity batem i przyuczony do warowania w milczeniu. Uderzył je myślą, że go tu pewnie wcale nie przyjmą. Myśl była bardzo nieprzyjemna, lecz począł oswajać się z nią i przewidywać konsekwencye.
Minęło tak sporo czasu, aż wreszcie w sąsiednim salonie posadzka zcicha skrzypnęła i we drzwiach ukazał się wysoki, szczupły starszy mężczyzna. — Ubrany był starannie, posuwał się zgrabnie krokiem salonowego bywalca. Skłonił się zdaleka i z umiarkowanym gestem przychylności zbliżał do gościa. Włosy miał dość długie, już rzadkie i starannie podczernione, — twarz ogoloną i małe, po angielsku przycięte wąsy. Jego zaokrąglony żakiet, krawat i bielizna były najświeższego kroju i mody. Piotr skłonił się zdala i rzekł:
— Szanowny pan przebaczy, że ośmieliłem się przybyć tutaj dla złożenia mego uszanowania. Pragnąłem osobiście przeprosić pannę Małgorzatę Ościeniównę za przykrość, jaką jej wyrządziłem, wmięszawszy się w jej obecności w awanturę . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr mówił to głosem nieswoim i śmiesznym, zgłębiając jednocześnie całą niedorzeczność frazesów. Twarz pana Ościenia wyrażała zdziwienie, a nawet niechęć.
— Ach, więc to szanowny pan... — mówił on chłodno i z grzeczną cierpkością w tonie.
Wskazał Piotrowi krzesło, a gdy ten usiadł, sam zajął najbliższy fotel. Oczy miał przymrużone i nieżyczliwie wpatrywał się w przybysza. Usta jego były zaopatrzone w sztuczny uśmiech, należyty i niemal modny, jak ubranie.
— Moja córka — mówił pan Oścień ozięble — była szczerze i bardzo wzruszona. Przez długi czas nie mogła się uspokoić. Mamy krewnych w tamtych okolicach. Pojechała na czas pewien. Wybrali się całą gromadką do miasta dla załatwienia sprawunków — i — trzebaż mieć szczęście! — taka przygoda!
Nie wiadomo było, czy w sensie i tonie tego zdania zawierało się podziękowanie, czy wymówka. Piotr czuł to dobrze, lecz uspokajał się stopniowo i zbierał wszystką przytomność dla swego celu. Rzekł obojętnie.
— Uważałem za konieczność wystąpienie swoje ówczesne, ale oczywiście, rozumiem, że córkę szanownego pana musiało ono przerazić. Nie mogłem za to wcześniej przeprosić, gdyż nieznane mi było nazwisko. Zresztą, inne okoliczności stanęły na przeszkodzie. Dopiero teraz w Warszawie pewien mój znajomy, adwokat Darzewski, powiadomił mię.
— Szanowny pan mówi tak dobrze po polsku — wtrącił pan Oścień.
— Jestem polakiem.
— Tak — uśmiechnął się gospodarz. — Przyznam się szanownemu panu, że przez pewien czas żyliśmy wskutek tego wypadku pod grozą konsekwencyi.
— Jakich?
Pan Oścień nachylił się i rzekł zcicha, jakgdyby ktoś podsłuchiwał tę rozmowę:
— Mogło to pociągnąć Bóg wie jakie następstwa. Mogło zgubić moją córkę.
— Nie bardzo rozumiem, co mianowicie?
— Czyż ja wiem! Alboż w takich razach można pytać o logikę, prawdę i prawo? — mówił z goryczą, przymykając oczy. Wpatrzył się jednak natychmiast krótkowzrocznemi oczyma w twarz gościa z badaniem, czy ten nie weźmie mu za złe od strony miarodajnej tego, co wyraził tak śmiało i stanowczo. Piotr porzucił ten przedmiot.
— Znajduję — mówił, brnąc w niepotrzebny zapał, wyrażając w sposób pospolity i banalny to, co głęboko przepracował w sobie — że wszyscy karmimy się ostrożnością aż do zbytku uporczywie.
— Pan znajduje?
— Przecie honor ważniejszy jest, niż życie! — zdecydował, jakby to była deklaracya zupełnie nowej prawdy. Zdanie, które wygłosił, stanowiło sylogizm, okupiony przesłankami ciężkich doświadczeń, — a tak śmiesznie rozległo się w tym pokoju! To też dodał:
— Nie mówię tego przez chełpliwość, albo przez jakąś donkiszoteryę, lecz po dokładnym namyśle. Polaków jest przecie z górą dwadzieścia milionów — począł mówić z naciskiem, lecz dał pokój dalszemu ciągowi.
Pan Oścień słuchał tych zdań z dyplomatyczną ostrożnością. To się zlekka marszczył, spod oka patrzył na tego szczególnego oficera w rosyjskim mundurze, — to się uśmiechał ironicznie pod swym przystrzyżonym wąsem.
— Tak to się mówi — westchnął z pobłażliwością — gdy się jest młodym, jak szanowny pan. Rozumiem szlachetną młodość i piękne jej uniesienia. Rosya, Rosya! szanowny panie... Mocarstwo, milion z górą bagnetów, półtorasta milionów narodu... A cóż my? — Miazga, „stado rozbite przez wilki“, jak doskonale powiedział Kraszewski w „Rachunkach“.
Piotr usłyszał w tych wywodach jakby sformułowane powtórzenie dawnych swoich poglądów i mniemań. Stracił chęć do ich zbijania. Pan Oścień przyszedł mu z pomocą, zamykając rzecz słowami:
— Zresztą każdy ma swój sposób zapatrywania się na te kwestye...
Jednocześnie nacisnął dzwonek. Wszedł rozczochrany lokaj we fraku.
— Niech-no Maciejunio poprosi panienkę do małego salonu... — rzekł pan Oścień do owego indywiduum.
Rozłucki poczuł żywe zaciekawienie. Miała się rozwikłać sprawa, dla której przyjechał. Usiłował mówić jeszcze na temat wyżej poruszony, ale były to poplątane myśli w jakichś powyrywanych i postrzyżonych słowach. Tymczasem skądś, z głębi domu dały się słyszeć ciężkie kroki i z sieni wszedł do saloniku młody jeszcze, wysoki, możnaby powiedzieć ogromny mężczyzna. Był to czarny brunet z krótko ostrzyżonemi włosami i twarzą zupełnie wygoloną. Miał na sobie przydługi surdut czarny, który z trudnością opinał jego nadmiernie tęgie, muskularne i zażywne ciało. Śniade smugi po ogoleniu nadawały jego twarzy cerę zdrowej rdzy, — oczy były żywe i mądre, a piękne usta uśmiechały się. Stanąwszy na progu, wysoki jegomość rzucił na Piotra przenikliwe spojrzenie i długo nie spuszczał zeń oka. Dopiero po chwili zbliżył się, skłonił i rzekł krótko:
— Wolski.
Piotr wymienił swe nazwisko. Tamten usiadł na jednem ze starych krzeseł, które pod nim żałośnie zaskrzypiało, i znowu pilnie patrzał. W tem jego spojrzeniu natarczywem i roztropnem nie było przecież nic przykrego. Był to wzrok gwałtowny i szczery. Piotr poczuł sympatyę do tego „draba“, jak go nazwał w myśli od pierwszego spojrzenia.
— Widziałem — rzekł ów Wolski — jak pan jechał. Bo pan jechał z Drohiczyna?
— Tak jest.
— Właśnie. Ta czapka z daszkiem i lampasem tak się w polach maluje wyraźnie, że trudno nie spostrzedz.
— Tak, te lampasy rzucają się w oczy i to we wszystkie — śmiał się oficer. — Skoro je tylko kto zobaczy na zachodzie, zaraz patrzy na wschód.
Pan Wolski nic nie odpowiedział. Sapał tylko z emocyi, czy zmęczenia. Ręce jego grube i potężne złożone zostały na żołądku w sposób tak klerykalny, a dwa wielkie palce puściły się w szybkiego młynka w sposób tak dyplomatyczny, że Piotr powziął przeświadczenie o godności tej osoby. Zdecydował, iż to nie może być aktor, jak suponował uprzednio, lecz chyba ksiądz niewątpliwy. Dziwiła tylko kusa sukienka i objawy zdrowia zanadto już z tego świata i świeckie.
W przyległym salonie dał się słyszeć szelest i we drzwiach stanęła panna Małgorzata Ościeniówna. Spostrzegłszy Piotra, na chwilę przystanęła. Oczy jej przybrały wyraz najgłębszego zdumienia, a usta na moment uchyliły się, jakby miała krzyknąć. Ale to trwało zaledwie przez mgnienie oka. Weszła spokojnie do małego saloniku. Od czasu, kiedy ją Rozłucki po raz pierwszy w wagonie widział, rozkwitła z dziewczynki na pannę, lecz zachowała w sobie coś z prostoty i wdzięku dziecka. Przynajmniej, gdy przekraczała próg pokoju, była ośmnastoletniem dzieckiem.
— Marzeńko — rzekł do niej ojciec — pan Rozłucki.
Po chwili dodał w sposób niby to nader uprzejmy, lecz z zarezerwowanym wewnątrz przekąsem:
— Twój wybawca...
Piotr nie miał już odwagi powtarzać swego pierwszego frazesu, więc też przeszedł odrazu z górnych zamysłów na ton zupełnie naturalny:
— Nie wybawca bynajmniej, lecz raczej sprawca wielkiej przykrości. Przecież pani, wraz z całem towarzystwem osób zgromadzonych przy jej stole, mogła wówczas wyjść bezpiecznie z owej restauracyi, bez żadnego zgoła szwanku. Tymczasem ja wystąpieniem nie w porę, w dodatku za gwałtownem, wywołałem awanturę.
— No, wyjść to tam nie bardzo było można, bo ci panowie zupełnie zagrodzili drogi, — rzekła panna Małgorzata w sposób naturalny. Najwidoczniej jednak, jak to mówią, „zagalopowała się“ w szczerość, gdyż ojciec powstrzymał dalszy ciąg wynurzenia prawdy zimnem spojrzeniem jak wędzidłem.
— Ładnie-by tam byli wyglądali wtedy, żeby nie pan! — rzekł Wolski. — Tamci mogli ich porządnie wówczas poturbować. Przecie to, podobno, było wszystko tęgo pijane.
— Nie, tak znowu bardzo pijani nie byli... — znowu zaawansowała się panna Małgorzata.
— To już tak dawno — wtrącił Piotr — trudno dziś przypomnieć, jak to tam było. W każdym razie muszę panią przeprosić za moją ówczesną pasyę. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że tamci oficerowie, koledzy moi, właśnie wskutek tego mogli państwu wyrządzić jakąś krzywdę...
Jej wewnętrzne przeżycie tamtego wypadku najwidoczniej nie mieściło się w klubach doskonałego wychowania i raz wraz wydobywało nazewnątrz w postaci spojrzeń, gry twarzy, a nawet gestów nie zupełnie otamowanych. Była to rzecz oczywista, że panna Małgorzata miałaby bardzo wiele do powiedzenia gościowi na temat owego zajścia, miałaby cały szereg pytań, żądań wyjaśnienia sytuacyi i swoich uwag niemało, — ale na to wszystko nie pozwalał kodeks, który stał się jej drugą naturą, tak dalece mu podlegała. Piotr dojrzał to inne głębokie życie, płynące pod zewnętrzną powłoką, ukryte za mniemanym spokojem twarzy i ruchów. Bawił go widok tych dwu sił tak widocznych w sposobie zachowania się tej młodej panny, równych co do mocy, a opanowanych jedna przez drugą, — siły wychowania i siły wewnętrznej, niesfornej, jak kręta i wartka rzeka.
— Nie jest to widmo z tragedyi, nie jest to postać ukazująca się we snach, lecz i nie gąska — myślał sam dla siebie, pomiędzy sentencyami, które formowały się i układały w zdania.
Pan Oścień uprzejmie zapytał:
— Szanowny pan był łaskaw, jak słyszałem, przybyć tutaj z Drohiczyna?
— Tak jest.
— Najętemi końmi?
— Tak.
— Pozwolę sobie odesłać te konie, a pana prosić na nasz wiejski, skromny obiad.
Piotr skłonił się i wycedził należny frazes dziękczynny za zaproszenie. Gruby pan Wolski wstał ze swego miejsca i na migi porozumiał się z gospodarzem domu, że on załatwi odprawienie furmanki. Z tem znikł za drzwiami. Słychać było na ganku jego głos, jak dzwon kościelny. Piotr uczuł się w domowem powietrzu, jak po przyjeździe do Polski, jak w domu dziada.
Przemknęła myśl w gorzkim śmiechu:
— I to dla tej panienki tak straszliwie skrzywdziłem Tatjanę, że aż rzuciła się w ramiona Roszowa! Po cóż to zrobiłem? Kto mi kazał? Jakże się to stało?
Pan Wolski wrócił do pokoju. Siadł na swem krześle, jęczącem zcicha, zdało się, już gdy się zbliżał — i nachylony do Piotra z niezgłębionem współubolewaniem powiedział dosyć głośno:
— Musi też pan być i głodny potężnie...
Piotr zaprzeczył. Panna Marzeńka i jej ojciec roześmieli się zcicha, jednocześnie. Pan Oścień wyjaśnił:
— Ksiądz Wolski lituje się tak nad panem zupełnie podstępnie, bo sam już głodem przymiera.
— Pan jest księdzem? — zapytał Piotr.
— A dyć tak, — choć to i tonsura zarosła i z sutanny wypływam wszystkiemi szwami.
— Ksiądz Wolski był moim nauczycielem religii w Warszawie... — powiedziała panna Małgorzata.
— A teraz siedzę tu u państwa na łaskawym chlebie — dorzucił sam duchowny z goryczą, kręcąc palcami swego młynka i wstydliwie przymykając powieki. Mimo tych niewesołych słów żartobliwy i mądry uśmiech okalał jego karminowe usta.
Wszedł lokajczyk i poprosił do stołu.
Jadalnia znajdowała się po drugiej stronie sieni wejściowej. Był to pokój niski i wąski z rozmaitemi drzwiczkami, prowadzącemi do zakamarków dworu. Stamtąd wychodziły do stołu osoby stare i zasuszone. Pewien jegomość w pomiętem ubraniu bardzo nieżyczliwie patrzał na mundur Piotra i zawzięcie milczał przez cały czas obiadu. Dama, francuska, śmiesznie mówiąca po polsku, wciąż powtarzała te same banalne frazesy, akcentując wyrazy polskie najzupełniej po parysku. Wpadła w rozrzewnienie, gdy Rozłucki począł z nią mówić po francusku o Paryżu, wspominać place, ulice, gmachy i ogrody.
Ksiądz Wolski mniej uczestniczył w rozmowie, bardziej natomiast przykładał się do spożywania darów bożych. Przyjemnie było patrzeć, jak temu współbiesiadnikowi wszystko smakuje, bez względu na jakość dania i jak dziwnie szybko z jego talerza znikają porcye, sosy i przystawki. Gdy zaś znikało wszystko, aż do ostatniej kropli starannie spożyte, i pozostawał tylko czysty talerz do sucha wytarty chlebem, oczy księże miały wyraz zlekka żałosny i osmętniały. W takich momentach „proboszcz“ wzdychał:
— Ach, jakże to życie jest króciutkie! Ach, jakże bardzo króciutkie!
Po obiedzie, dość skromnym, lecz, oczywiście, „smacznym“, ów ksiądz Wolski poprowadził Piotra do pokoju gościnnego w narożnej wieży dworu. Wchodziło się tam po schodkach, przystawionych do owej wieży, pod daszkiem zlekka dziurawym. Z pokoiku, jak latarnia, widok był na stary ogród, ale — niestety! — i na obory za płotem ogrodowym.
Ksiądz Wolski umieścił Piotra w tym pokoiku, gdzie oprócz łóżka, stolika i paru krzeseł była jeszcze pewna ceratowa sofka. Miał wyjść, ale przed wyjściem „pozwolił sobie“ zapalić jedno z cygar, których paczuszkę nosił pieczołowicie w bocznej kieszeni dobrze zasłużonego surduta. Pozwolił sobie również zasiąść zgoła wygodnie na owej kanapce. Palił z prawdziwą satysfakcyą. Zlekka przymykał oczy i wzrokiem mętniejącym od przyjemności palenia wodził po ścianach. Piotr spostrzegł oddawna, że ten jegomość ma w domu ościeniowskim niemałe znaczenie, że dobrze wie wszystko i zna wszystkich na wylot. Jeszcze podczas obiadu postanowił powziąć od niego niepostrzeżenie rzeczywistą wiadomość o istotnej pannie Małgorzacie, a zarazem wytłomaczyć się z przyczyn i powodów swej śmiesznej wizyty. Nie wiedział jednak od czego i jak zacząć, bo człowieka tego nie znał, — a nadto po raz pierwszy w życiu rozmawiał z notorycznym księdzem katolickim. Pewna postać ciekawości, co też to jest przedewszystkiem taki ksiądz, wstrzymywała go w pół drogi. Stał przy oknie, patrząc w ogród. Nareszcie zdecydował się:
— Chciałbym wytłomaczyć się przed szanownym panem, dla czego tutaj przyjechałem... — mówił z niezręcznem pokasływaniem.
Ksiądz ze zdziwieniem podniósł głowę.
— Awantura, którą swego czasu z oficerami wywołałem, wywarła na mnie wpływ decydujący. Począłem szukać samego siebie... Nie chcę, wie pan, mieć złudzeń co do siebie, ani złudzeń co do ludzi, z którymi się stykam. Chciałbym być istotnym sobą i istotny świat mieć w oczach, nie jego złudzenie.
Ksiądz Wolski oszczędnie potakiwał, wpatrując się w starannie wyhodowany koniec swego cygara.
— Przyznam się szanownemu panu, że osoba Panny Małgorzaty — ciągnął Piotr dalej — zainteresowała mię ze względu na rolę, jaką w życiu mem odegrała. Trudno mi to jest wytłomaczyć, bo są to rzeczy zawiłe... Było to tak, jak nieraz z dziełem sztuki, które znamy z podobizny, albo z relacyi, z niejasnego przytoczenia estetów, a które to dzieło pragniemy poznać samo w sobie, sprawdzić jego znaczenie, wartość i wpływ, niejako zbadać je i zmierzyć.
— No, o czemże tu mówić! — przerwał ksiądz. — Rąbał się pan za nieznajomą osobę, szramę tylą wziął na pamiątkę, a osoby samej nie znał. Cóż to dziwnego, że ją pan chce poznać?
Piotr zaczerwienił się. Pośpiesznie zaprzeczył:
— Nie chodzi mi wcale o jakiś pospolity i łatwo dostępny eksperyment, — ależ bynajmniej, ani trochę! Nie chodzi też o jakąkolwiek bliższą znajomość...
— Bo i jakaż tu może być bliższa znajomość, dobry panie? — rzekł ksiądz prosto, szczerze i z uśmiechem. — Gdyby się w panu zadurzyła, a wówczas mogłaby być mowa o bliższej znajomości... Wtedy mógłby pan być przybliżony do niej, no i wynagrodzony sowicie, — ale to jest przecie rzecz, której w tej oto rozmowie nie zawiążemy, ani rozwiążemy...
Piotr roześmiał się szorstko i oświadczył:
— Powiem szczerze, że zupełnie o czem innem myślałem, ale nie mogę tego wytłomaczyć...
— A wie pan, że ja, pomimo tych trudności tłomaczenia na język ludzki wewnętrznej gwary, — trochę ją i tak rozumiem. Trochę może zgaduję, czego pan szuka. Powiem jedno: ta panna była warta, żeś ją obronił, żeś się o nią rąbał i poniósł rany.
Rozłucki pod wąsem uśmiechnął się wzgardliwie. Ksiądz ciągnął dalej:
— To jest dla mnie dziwne i niewytłomaczone, w jaki sposób przy tak wielkiej masie złego, które tryumfuje i rządzi światem, może jednakże istnieć tak niepojęty wymiar sprawiedliwości.
— Myślę, że to jest jedno ze złudzeń naszego optymizmu.
— Doprawdy?
— Iluż to zginęło najbardziej cnotliwych, najczystszych i najbardziej dla niewątpliwego dobra ziemi potrzebnych! Ilu takich podeptało i wbiło w ziemię szalejące, złe okrucieństwo!
— A nigdy pan tego nie spostrzegł, żeby głęboka prawość gdzieś znalazła swój organ niejako, który na nią oddawna czeka, ażeby ją w lepszą formę urobić? Czy nigdy nie zdarzyło się panu zauważyć w ciągu szarych dni życia, jak dobra wola, jak wysiłek cnotliwy, który poczytywało się za najbardziej samotny i przepadły, — gdzieś znalazł nie tylko przyjęcie życzliwe, lecz jakby miejsce oczekujące? Mnie się wydaje, że tyle właśnie świętości, ileśmy ze siebie wydali, odnosi nam w niewiadomym dniu i w sposób niepojęty jakowaś siła wszystko pamiętająca, jakgdyby czyjś czujny poseł.
— Może to jest tasama siła, która jest w nas, która się w nas rozdwaja i samej sobie z uśmiechem dobrotliwym przypatruje.
— Znowu swoje!
— Bo sami zapewne stwarzamy sobie tę moralną nagrodę — w chwili dobrotliwego na rzeczy spojrzenia. Kiedyś może prawa społeczne tak się rozwiną i rozszerzą, że obejmą wszelkie istnienie. Może wówczas szlachetny uczynek znajdzie swe zrozumienie i niewątpliwy organ. Ale dziś — jakże samotnym jest człowiek!
— O, kiedyś! Zawsze — kiedyś tam! Ja, panie, jestem człowiek niepobłażliwy. Patrzę w dzień dzisiejszy, bo dziś żyję.. Może to wytwarza to moje końskie zdrowie, ten iście bestyalski apetyt, no i ta tusza z piekła rodem, której niczem pokonać, ani nawet zmniejszyć nie sposób.
— Dziś — rzadko się widzi dowody nagrody za cnotę. Prędzej karę właśnie za cnotę. Nagroda może tam gdzie istnieje, ale strasznie długo trzeba na nią czekać. Oczywiście, o ile kto czeka na nagrodę za ową cnotę.
— A pan nie?
— Ja nie.
— Ejże!
— Cnota jeżeli jest sobą, to nie może mieć nagrody. Jest sama ze siebie i dla siebie, jak zdrowie. Jakaż może być nagroda za zdrowie? Chyba ów apetyt, jak go pan nazywa „bestyalski“. Ale i apetyt nie jest nagrodą za zdrowie, jest raczej niem samem.
Ksiądz uśmiechnął się dobrotliwie. Westchnął:
— Oj, panie, młody panie! I to oficer takie dyrdymałki prezentuje mnie, teologowi! Ale order to pan będzie nosił, jako nagrodę za swą cnotkę wojskową...
— Nie będę nosił orderu.
— „Nie będę“...
— Jeżeli cnotą jest obronić kobietę od napaści grona mężczyzn, to za tę „cnotę“ o mało nie zostałem wydalony z pułku... Nie mówiąc już o innej specyalnej nagrodzie...
Ksiądz pomrukiwał. Piotr rzekł dość szorstko:
— Panie! Nie po żadną nagrodę przyjechałem tutaj. Racz mi wierzyć!
Gruby ksiądz odsapnął. Z żalem wyeksploatował ostatnie zapasy dymu ze swego cygara i powiedział:
— Zamiast tutaj staczać akademickie dyskusye na jałowy temat cnoty, możebyśmy się tak przeszli po polach. Bo mnie, przyznam się panu dobrodziejowi, dusi w czterech ścianach. Bez powietrza i to dużego, żeby niby nic nie sterczało — nie mogę! Bogiem a prawdą lubię wiater i to duży. W polu, na szerokości, to się i Pana Boga lepiej rozumie i człowieka jakoś snadniej znosi.
— O, ja z chęcią pójdę!
— Poprosimy panienkę Małgorzatę. Może z nami wyruszy na ów spacer.
— Czy tylko zechce?
— Czemużby nie miała chcieć? Jeździmy tu i chodzimy po polach czy to w pojedynkę, czy gromadnie...
— Ale może państwu będzie nieprzyjemnie pokazywać się przed prostym ludem tutejszym w towarzystwie oficera?
Ksiądz Wolski uśmiechał się chytrze, tarł nos i przymrużał oczy. Wyjaśnił wreszcie:
— Powiem szanownemu panu najszczerszą prawdę. Właśnie dla tego pragnąłbym pokazać się z panem na polach i drogach tutejszych, że pan jest w tym oficerskim mundurze.
— Doprawdy? — zdziwił się Piotr.
— Tak.
— Nie bardzo rozumiem.
— Widzi pan, ksiądz bez żadnej parafii, siedzący tygodniami w tych stronach, we dworze szlacheckim jest solą w oku dla wszelkich tutejszych dygnitarzy. Już o tem z dziesięć razy składano raporty, ze sześć proszono mię na rozmówkę, a ze cztery probowano wprost wysiudać. Tylko dzięki przemożnym stosunkom pana Ościenia, a właściwie pewnej osoby w tutejszym świecie arystokratycznym, cierpią mię tu, ale jak wrzód na szyi. To też wiedzą o mnie i pamiętają, jak się wie i tkliwie pamięta o wrzodzie. Ciągle ktoś za mną łazi, gdy idę na spacer, zawsze ktoś czai się i podgląda mię, żebym się najnaturalniej wydalił na drugi koniec ogrodu, co przy mym apetycie i zdrowiu jest konieczne. Otóż, gdy mię ci podglądacze ujrzą w towarzystwie takiej czapki, takiego kołnierza, szlif i guzików, to sobie dopiero choć z dzień, ze dwa odsapnę! A zasie!
Och, w takim razie służę szanownemu panu nie tylko czapką, kołnierzem i szlifami, ale nawet pałaszem.
O, nie! Za pałasz dziękuję! Żeby znowu tak nie było, jak z panną, z Małgorzatą... Wypraszam sobie! Ale z drugiej strony rzeczy biorąc, czy znowu panu dobrze będzie pokazywać się w towarzystwie tej mojej sukienki, choć tak krótka i wyświechtana?
— Nic ona mi nie zaszkodzi.
— Bo to, wie pan, tych tam ciekawskich zaraz to zainteresuje, co to znowu za oficer, co z klechą paraduje po nadbużańskich przestworach? Nie poprzestanie się na prostej ciekawości, lecz zaraz sięgnie do źródła: a kto, a skąd, a po co? To są strony nader czujnie opatrzone w informacye. Nic się tu przed czujnością jakichś oczu i uszu nie ukryje.
— Raz powieszonemu już, podobno, drugi stryczek nie szkodzi na zdrowie. Więc się nie boję.
— No, skoro tak, to chodźmy! — zdecydował ksiądz Wolski, ciężko powstając z kanapki.
Zeszli w dziedziniec. Ksiądz wielkim krokiem udał się do bocznego skrzydła dworu, ażeby uwiadomić pannę Małgorzatę o projekcie spaceru. Niebawem wyszła w towarzystwie jednej z dziewic podstarzałych, którą Piotr widział był przy stole. Naradzano się dosyć burzliwie nad tem, w jaki sposób odbywać ów spacer: bryczulką, czy inaczej? Po długich dysertacyach, na wniosek, dość wrzaskliwie, — trzeba to zaznaczyć, — stawiany przez księdza, zdecydowano jechać małym pony i karyolką. Ksiądz udał się do stajni i wszystko w mgnieniu oka zadysponował, zarządził i przeprowadził. Karyolka stanęła przed gankiem. „Proboszcz“ powoził. Obok niego zasiadła kwokowata panna Natalia. Dwa miejsca w tyle zajęte zostały przez pannę Małgorzatę i Piotra. Ponieważ byli odwróceni od kierunku, w którym pobiegł konik, krajobraz począł uciekać przed ich oczyma i płynąć, jak rzeka. Ta okoliczność jeszcze bardziej powiększała trudność obcowania. Panna Małgorzata była zresztą, jak zawsze, spokojna i zrównoważona. Pokazywała gościowi okolicę z wymienieniem nazwy każdej wioski, rzeczki, nawet łąki i parowu. Czyniła to w sposób pilny i dokładny, jak dobra uczennica, wydająca lekcyę bez błędu. Lecz ta geografia nie wystarczała. Należało mówić o czem innem. Piotr próbował, lecz każdy temat witany był grzecznym uśmiechem, potwierdzeniem lub zaprzeczeniem zawsze trafnem, dokładnem, czasami jakiemś półsłówkiem, półdowcipem. Wszystko to jednak było ponad wszelką miarę europejskie i nieco zanadto wykwintne.
Okolica była nadobna, falista, leśna. Pola poprzegradzane lasami zniżały się daleko. Zżęto już zboża i ścierniska stały wszędzie, pozłociste wśród owsów już dobrze bielejących i zwiędłej naci kartoflanej. W pewnem miejscu wyminięto przysiółek pod lasem, wioseczkę małą, białościenną. Ksiądz zatrzymał szkapkę i, jak powiedział, dla zreparowania lejca, który mu się zepsuł, wszedł do jednej chaty. Dość długo tam ów lejc reparował. Gdy wreszcie wyszedł, postępował za nim chłop podlaski, szczupły, suchy, o twarzy poczerniałej. Człowiek ów był bez nakrycia głowy i o czemś zcicha rozmawiał z księdzem, lecz oczy miał w Piotra wlepione. W trakcie rozmowy z panną Małgorzatą Piotr spojrzał na owego człowieka i przerwał w pół zdania rozmowę. Tamten człowiek bosy, bez nakrycia głowy, w zgrzebnych szmatach przypatrywał mu się z uśmiechem, — ale z jakże niewymownym uśmiechem! Tak uśmiechając się, pokłonił się Piotrowi nisko — nisko. Nie był to przecież znak służalczości, ani lęku, lecz raczej pozdrowienie duszy głębokiej, braterskiej, równej... Piotr zdumiał się piękności spojrzenia tego chłopowiny i czegoś nieprzyjemnie zawstydził. Chciał oddać tamtemu ukłon taksamo niski i taksamo miłujący, ale nie potrafił tego wykonać. Nie skinął nawet głową. Wskutek zaś tego poczuł nieprzyjemny i dokuczliwy żal. Cóżby za to dał, ażeby mu się nie tylko pokłonić, ale pójść z nim w ciche pola i wszcząć długą rozmowę, czuł bowiem, że zajrzała mu w oczy głęboka mądrość samotnej i pięknej duszy. Ksiądz tymczasem, stękając, wdrapał się na swe miejsce i pony znowu pomknął piasczystą drogą między polami. Piotr począł żywo rozmawiać z panną Małgorzatą, żeby zatrzeć szczególniejszy w sobie żal za wieśniakiem. Woźnica omijał starannie szersze trakty, prowadzące do dużych wsi, gdzie połyskiwały kopuły cerkiewne, wolał raczej nadkładać drogi i objeżdżać dalekiemi drożynami, po podlesiu.
W jednem takiem miejscu, na zboczu wzgórza „kazał“ wysiąść, bo konik był zgrzany, — i odpoczywać w zaroślach. Piotr zeskoczył z siedzenia i pomógł wysiąść pannie Małgorzacie. Lecz oto zaledwie dotknął jej ręki, nie wiedząc, co robi, ścisnął tę rękę, jakby ją chciał złamać i rozgnieść. W owej chwili uczuł w sercu mróz i jakgdyby uderzenie w twarz uśmiechem Tatjany, leżącej w trumnie. Szedł za towarzystwem na pół omdlały, z przymkniętemi oczyma, niosąc bezmyślnie piękny jakiś błękitny szal panny Małgorzaty. Szal ten począł mu palić ręce...
Stał się nanowo starym sobą, nie tym młodym człowiekiem, który tu przyjechał i uczestniczy w przyjemnej ekskursyi, — lecz wstąpił do ciemnicy swej duszy. Bo istniał w nim jakby podświadomy schów, o którym nie wie nikt, i o którego istnieniu on sam nie wiedział. Życie płynęło, — ćwiczył żołnierzy, dzikie chłopstwo, zegnane z czterech końców świata, — uganiał się po polach na spasionym koniu, — przebywał wśród armat, — wytrwale i spokojnie pracował nad matematyką i lotnictwem, — miał dnie równowagi i ciszy, — spał dobrze, jadł i pił, — a oto nagle otwierała się w nim tajna i zdradziecka zapadnia i ciemna jej czeluść niepojętemi uczuciami zionęła na duszę. Rano po twardym śnie ocykał się znagła i oko w oko spostrzegał jakąś myśl niewyobrażalną, ukrytą w słowach, które mogły być pospolite, lecz zawierały treść zabójczą, niby kwiat, niewinnemi barwy swej korony osłaniający truciznę. Nieraz zdawało się po dawnemu, że przy łóżku ktoś w głowach posłania siedział przez całą noc i cierpliwie czekał, żeby w pewnej chwili z chichotem dmuchnąć w powieki, a w ucho rzucić dźwięk, ton, nazwę, szept... Imiona włoskich miast „Florencya“, albo „Rzym“, „Wenecya“, albo „Siena“, zapadłe w dawne utęsknienia i pogrzebione jakoby w ruinach szczęścia, które na wieki i bez śladu zniweczył kataklizm trzęsienia ziemi, — znowu się przypominały z zaziemskim swoim powabem, w całej piękności marzeń, ażeby łkać nad tem, co w nich być miało... Widok dzieci, wiezionych na spacer w wózeczkach przez piękne matki, — kochanków, dążących w swe drogi szczęśliwe, — uroczych kobiet kuszących czarami oczu i uśmiechu — potrącał w jamę, skrytą pod stopami ducha. Owal twarzy kobiecej, cichy po piasku szelest sukni, dźwięk mowy, barwa włosów, głos zasłyszany w przelocie — wywoływał tamtę z ziemi. Coś się przywidziało, przesłyszało, przewinęło i dusza szła w ów podziemny chodnik, do niej prowadzący. Nieraz rzecz jakowaś wywołała wspomnienie, lecz wspomnienie przeszło bez bólu, szczęśliwie zagasło, — lub dało się zdusić, wepchać pod kamień ucisku, śmiechu, przekleństwa. Lecz wyobrażenie rzeczy owej wracało się o niewiadomej godzinie, mściwe leciało nazad, wiedzące, gdzie jest blizna już powleczona błoną, — ni to nieprzyjaciel ducha, który się cierpliwie uczył swej sztuki i posiadł dokładną umiejętność zemsty. Jakgdyby cienkim lancetem uderzał w miejsce zranione. Ciekła długą strugą męczarnia z żywej rany. Dusza zapadała się w podziemie swoje, w pieczarę szlochów nadaremnych, których celu ani skutku niema, głuchych jęków bez przelania jednej łzy, co się wyrywają ze swej otchłani, jak wicher nieustający, a nigdy jej nie opróżnią. Cierpienie wysysało, niby morska woda ludzką powłokę, co w nią wpadła i omdlała.
W miejscu pod wzgórzem, które ksiądz Wolski wybrał na punkt spoczynku, otwierał się mały wąwozik, zarośnięty paprocią i tarkami. Szło się jakgdyby korytarzem pełnym zapachu i chłodu. Piotr patrzał na piękną postać panny Małgorzaty, która szła przed nim z wdziękiem i prostotą, cokolwieczek sztucznie wykultywowaną i utrzymaną. Myślał wśród tępych podrywań ślepego impulsu, że przecie to ona spowodowała rozłam z Tatjaną. Przypatrywał się jej toczonym, okrągłym rękom, obnażonym do łokcia. Były to ręce może równie piękne, jak ręce Tatjany. Lecz wówczas przypomniał sobie, że tamtych rąk już wcale niema, gdyż dawno zgniły w ziemi.
U wylotu owego wąwoziku stał w dolinie podrzędny młyn. Struga, sącząca się łąkami, rozlewała się tutaj w stawek, zarosły tatarakiem i zaciągnięty grzybieniem. Czarne koło młyńskie obracało się zwolna, wysypując z korcówek bryzgi wodne. Tuż obok tego koła była sucha łączka. Tam usadowiło się towarzystwo. Lecz po niedługim spoczynku ksiądz Wolski poszedł do młynarza znowu w jakimś interesie. Stara panna Natalia poczęła zbierać kwiaty i oddaliła się dosyć znacznie. Piotr został sam na sam z panną Małgorzatą. Miał jej tyle do powiedzenia, a nie mógł teraz skleić ani jednego okresu. Rozmawiał wciąż, to prawda, lecz o rzeczach banalnych. Zadał kilka pytań, tych właśnie, z któremi tu przyjechał, zaczerpniętych z dziedziny ducha, gdy ze sobą w męczarni obcowali. Lecz po kilku odpowiedziach przekonał się, że ta wroga siła, która do niego, gdy był po śmierci Tatjany chory i zabity, przychodziła na sąd, ta dusza tragiczna, która mu obce jakieś przynosiła słowa — i panna Małgorzata, siedząca na murawie z przepisanym wdziękiem, to są dwa zupełnie odmienne byty. Zadawał sobie pytanie, jakimże to sposobem tamta miała świadomość myśli przeklętych, które nie były jego własnemi myślami, lecz jakby zewnętrznemi krzykami nieszczęścia, — i jakimże to sposobem tamta obwieszczała to, o czem rzeczywista nic a nic nie wie. Chciał skorzystać z nadarzającej się sposobności i poprostu otwarcie powiedzieć, o co chodzi. Zaczął tedy wyjaśniać rzecz, jąkając się i mocując ze słowami trudnemi. Przypomniał zdarzenie na balu z wachlarzem... Powiedział parę słów o Tatjanie... Panna Małgorzata zmięszała się, mocno zarumieniła, lecz wkrótce opanowała swe wzruszenie. Okazało się, że zrozumiała to, co Piotr mówił, poprostu jako manewr flirciarski, jako wybieg zręcznego bawidamka. Przyjęła to wszystko dosyć przychylnie. Oczy jej stały się weselsze, zaraz też powłóczystsze były spojrzenia, lecz tyle tylko, ile należy. Słuchała, gdy Piotr poprawiał swój wykład i starał się wyjaśnić tajną grę duchowego procesu w swej tragedyi, — spuszczała głowę i przybierała na twarz piękny uśmiech. Później, jakby pragnąc mu się wywzajemnić za te usiłowania zawarcia bliższej znajomości, poczęła oględnie mówić o swych sympatyach dla duszy rosyjskiej, dla szczerości, prawdziwości, która tę duszę cechuje w przeciwieństwie do wiecznej maski, nałożonej na serce europejskie przez obłudny cant kultury. Nie pokazując tego po sobie, Piotr śmiał się serdecznie. Spostrzegł, że sprawa wyjaśnień do szczętu się zagmatwała. Dał pokój zwierzeniom. Frazes o szczerości duszy rosyjskiej popchnął go na pustynię jego samotnych przeżyć i najfatalniej sprzeciwiał się ich biegowi.
Nadszedł właśnie ksiądz Wolski. Młynarczyk w wystrzępionych majtkach niósł za nim donicę z mlekiem i chleb razowy. Wesoło spożyto ów specyał, a ponieważ miało się już pod wieczór, wrócono tąsamą ścieżką do uwiązanego konika. Ksiądz poganiał, gdyż, jak wyśmiewały się zeń obiedwie panny, lęka się, żeby nie chybić na kolacyę. Przybyto też do dworu znacznie przed tym ważnym terminem. Gdy panny odeszły, Piotr został znowu na łasce „proboszcza“. Ten zaproponował przechadzkę po ogrodzie. Zachód już się zbliżał i piękne światło sierpniowe łagodnie igrało na piasku starych alei. Ogród spływał po pochyłości stromego wzgórza, na którem dwór się wznosił. Dosyć długo spacerowali w milczeniu. Piotr udał, że wraca do porzuconego tematu „zagadnień“. Począł wysuwać, jakby miotać na przynętę, myśli, nie swoje własne, lecz kursujące po umysłach, rodzaj numizmatów, budzących zaciekawienie ogólne. Judził tedy Wolskiego twierdzeniami, że koncepcya jedynobóstwa jest tylko uczuciem, wyłowionem ze wszechświata zjawisk przez samotność ludzką, — że jest ideałem potęgi, który człowiek wymarzył, ażeby za jego pośrednictwem wtargnąć do niebios i posiąść wiekuistą swoją chimerę, nieśmiertelność — i t. d. Ksiądz szedł obok niego, sapiąc i kiwając kiedyniekiedy głową na znak, że już to sto tysięcy razy słyszał i że oficer dobrze wydaje lekcyę. Rozłucki, podniecony tą jego obojętnością i własną wymową, dowodził, że nigdy jeszcze żadna z nauk ścisłych nie wykryła dobrego albo złego zamiaru w jakiemkolwiek zjawisku natury, że tedy...
Ksiądz mu przerwał:
— Nauk ścisłych nie znam, bo jestem właśnie i jak na złość — nieuk. Niechże się też pan nie męczy nadaremnie. Mnie pan nie przekona, bo Bóg mojej duszy nie jest wcale jakimś wynikiem dociekania naukowego, lecz poprostu władcą praw moralnych mojego sumienia. Cóż pan poradzi na takie wewnętrzne położenie?
— Bóg pańskiego sumienia jest dla mnie świętością, lecz skoro pan poczyna szerzyć po świecie naukę o tym swoim świecie wewnętrznym, to ja muszę przykładać do niej naukowe probierze.
— Zaraz. Ja znajduję, że Bóg mój wszechmocnie rządzi w mej duszy. Spuszcza on nieraz na mnie karę nocy straszliwej, ciska w mem wnętrzu duchowem burzę, grom i błyskawicę, ażeby oświetliła w bezdennym mroku spokojnie czekającą twarz śmierci. A jeśli chce, każe burzy ustać, ucisza grom i gasi błyskawicę, ażebym mógł znowu czuć woń kwiatów, słyszeć śpiew ptaków i szelest liści.
— Nie zawsze ucisza się burza, a piorun kogoś w mrokach zabija.
— Jeżeli pan jesteś na tyle potężny, że możesz świadomie rządzić swym światem wewnętrznym, panować nad nim, wszystko pamiętać i przewidywać, to jesteś swym własnym bogiem. Zna pan język włoski?
— Nie znam.
— Są w tym języku napisane poezye Michała Anioła, a wśród nich jedna, która tu za mnie powie. Jest to prawdziwie najgłębszy i najmocniejszy głos, jaki człowiek wydał z tej ziemi, wołając na Boga:

„O, Dio, o Dio, o Dio!
Chi m’ha tolto a me stesso,
Ch’e à me fusse piu presso,
O piu di me potessi, che poss’io?
O, Dio, o Dio, o Dio!

— Cóż to znaczy?
— Zapytuje on Boga, jak to jest możliwe, ażeby człowiek nie był mocen sam w sobie nad sobą. Pozywa on Boga tytanicznem pytaniem, kto człowieka odrywa od samego siebie, kto ma w nim samym więcej władzy, niż on sam? I woła w bezmiary: O, Boże! A kto też to tak bezsilnie wołał ku Bogu? To największy mocarz, tytan, który potrafił pokazać braci ludzkiej noc i poranek w innej formie, a równie potężnej, jak noc i poranek natury, — który zamierzał rzeźbić góry, — człowiek, który wymyślił, wyliczył, zbudował i przepotężnie zasklepił kopułę, po której gzemsie idąc, człowiek drży z zachwycenia i trwogi.
— Dobrze. A sam ksiądz nie przeżyłeś też przypadkiem takiego cierpienia, ażeby ci się wydało, że się twój Bóg na tobie pomścił, jak śmiertelny nieprzyjaciel, — że na tobie wykonał swój plan, zamyślony od dawien dawna?
Wolski szedł przez czas pewien w głębokiem zamyśleniu, z rozstawionemi palcami rąk. Potrząsnął głową i uczciwie powiedział:
— Nie. Takiego nieszczęścia nie przeżyłem.
— Kto wyjdzie na szczyt góry Mont-Blanc, ten spostrzega, że nasze cudowne, błękitne niebo, które tak kochamy, jest to czarna otchłań...
— A pan przeżywałeś coś podobnego? — spytał Wolski ze współczuciem.
Piotr nie odpowiedział na to pytanie.
— Za to ja, — mówił ksiądz, nie mogąc doczekać się wyjaśnienia, — byłem proboszczem na głębokiej prowincyi, wśród najuboższych wieśniaków. Spowiadałem... — szeptał, kiwając głową. — A wiesz też pan, zapytam nawzajem, co znaczy takie określenie: spowiedź wielkanocna?
— Nie zupełnie.
— To słowo znaczy: zgarniać przed swe oczy grzechy ciemnoty, wydobywać spod serca niedoli jej zbrodnię, zrodzoną w zaduchu świata, — i patrzeć na te niepodpadające wątpieniu wyniki nędzy człowieczej przez powiększające szkła własnej nędzy ducha. Kiedym w to wszystko wszedł i kiedym się zatopił po ramiona w tym nieszczęśliwym kale, poczułem się tam był do coraz większej siły, a z tej znowu siły rodziła się coraz to większa i coraz to upartsza żądza czynności przeciwko grzechowisku. Och, męczyłem ci ja się tam po nocach, czując w sobie siłę tych oto ramion, tego karku byczego, tej głowy do rozbijania murów, — a nic nie mogłem poradzić! Siedziałem w konfesyonale dzień dnia i miesiącami... A ci schodzili się i schodzili do mnie rzeszą ogromną, niosąc wyznanie o swej głupiej zbrodni. Nakazywałem, zakazywałem, nauczałem, krzepiłem, podnosiłem, jak mię poinformowały moje kanony. Ale to wszystko było tak, jakbym, na zgniłem miejscu stojąc, chciał zadeptać gnojowisko. Dźwigała się we mnie stale, uparcie i coraz zuchwałej żądza wytępienia mojej zatęchłej sadzawki, przekształcenia jej na rolę, godną Boga i ludzi. Zadałem sobie trud wyrwania moich parafian z objęć grzechu, który z ich ciemnoty wyrastał. Leżałem po nocach krzyżem w pustym kościele, pod pełgającą lampą, błagając Boga o rozum, co mam czynić, o łaskę męczeństwa na wzór Zbawiciela, bylebym świętego czynu dokonał. Rozpętałem się był w pracy, wyładowałem ze siebie wszystką końską siłę. Chodziłem od chaty do chaty, nauczając wszystkiego, com sam umiał, wskazując palcem, jak dzieciom, miejsca, gdzie mają stawiać swe kroki, mówiłem do nich tak szczerze i tak z duszy na kazalnicy, że ryczeli, jak stado zwierząt. Skasowałem drogie pogrzeby, pościłem aż do zupełnego głodu, rozdawałem to, co mi znieśli...
Wreszcie zabrałem się do apostolstwa nie tylko wśród nędzarzy ducha, ale podniosłem oczy na współkapłanów i zajrzałem w ich uczynki z tąsamą siłą i ciekawością, co w sumienia penitentów.
— O, to, zdaje mi się, bardzo śliska droga!
— To bardzo karkołomna droga. Skoro tylko zniżyłem do minimum taksę pogrzebów, już stałem się złą owcą w stadzie, boć oczywiście wskazywałem w ten sposób na ździerstwo najbliższych moich sąsiadów — proboszczów. Moje kazania, wędrówki po parafii, czytelnie, stowarzyszenia przeciwalkoholiczne i wszelkie prace nabrały wnet odoru herezyi.
— Cóż się dalej stało?
— Nic nadzwyczajnego. Miałem i ja ciągłe koferencye ze zwierzchnikami. Głaskano mię, albo grożono, — zależnie od mej postawy, wymowy i okoliczności. Później zostałem towarzysko odosobniony. Miałem jednak możność czynienia na parafii, co mi serce dyktuje. Gdy jednak, nie poprzestając na tej sferze działania, począłem „mięszać się w nie swoje rzeczy“, przeniesiono mię z tamtej parafii na znacznie gorszą. Dostałem domek na mieszkanie wilgotny, biedę ze zrujnowanym gmachem kościelnym, parafijkę małą, złożoną w przeważnej mierze ze złodziei, koniokradów, pijaków...
— To był system pedagogiczny.
— A tak. Wkrótce z tamtej dziury przeniesiony zostałem na stopień wyższy, do konsystorza. Zajrzawszy zaś w tę całą maszyneryę u steru, dopiero stanąłem prawdziwego dęba.
— Doprawdy?
— Przeniosłem się do Warszawy i tam dawałem po pensyach lekcye religii. Wkrótce jednak postanowiłem, jak jaki powieściowy bohater, jechać do Rzymu. Zebrawszy tedy trochę grosza z lekcyi, pomknąłem. Byłem w Rzymie blisko dwa lata.
— Ciekawy jestem...
— O, to rzecz mało interesująca moje tamtejsze perypetye. Przygody głupca z parafii... Szukałem ducha bożego w tem siedlisku biurokracyi. Przedewszystkiem nigdzie i do nikogo nie mogłem się dostać. Nie byłem księciem, hrabią, milionerem, nie przywlokłem ze sobą wora z pieniędzmi na świętopietrze, więc nie rozumiano, czego chcę. Skoro do jakiegoś miejsca dotarłem, pytano z urzędową ścisłością: — z jakiej jestem dyecezyi, kto jest moim biskupem, jaki mam urząd i czego chcę, co mam za interes? Gdy powiadałem, że ja mam w duszy rozpacz, że ja tu przyszedłem dobijać się do drzwi mojego Boga, że ja szukam prawdy i naprawy, — wytrzeszczano oczy i odprawiano mię z kwitkiem. Były trzy kwestye: czy zwątpiłem o prawdzie, — czy me zwątpienie będę szerzył, — czy zamilczę i poddam się pokucie? Gdy oświadczałem, że nie mogę milczeć, stawiano mi alternatywę ekskomuniki. I to wszystko. Patrzyłem tedy na wszystko, poczynając od sołdatów z karabinami i naostrzonemi na nich bagnety, którzy pilnują wejścia do namiestnika Baranka Bożego na ziemi, a kończąc na niewymownej pompie i przepychu, na bogactwie, które im się tam z przepchanych kieszeni wylewa i wsiąka znowu w gnojowisko świata... Widziałem biura, urzędy, urzędników, dyplomatów, ludzi wykwintnych, uzdolnionych, subtelnych, panów o wielkiej władzy, ambicyach i zamysłach... Przy pomocy pana Ościenia i jego córki, którzy wówczas w Rzymie bawili, udało mi się dostać do jednego kardynała, hiszpana z pochodzenia, i konferować z nim. Przyjmował mię parę razy w rannych godzinach. Jego mieszkanie, gotowalnia, jak u damy, jego kosmetyki, masażyści, dostawcy, lekarze, jego stroje i sposób życia przemówiły do mnie zrozumiałej, niż nauki i admonicye, których mi udzielić raczył (ze względu na wstawiennictwo panny Marzeńki)... Na ostatnią konferencyę już nie poszedłem. Wróciłem do kraju. A teraz wygoniony zewsząd, dobrowolnie ze wszystkiego wyzuty, nie mogąc zgodzić się na obłudę milczenia i nie mając dokąd iść, błąkam się oto, jak pies, co to się zwlecze i wałęsa od wsi do wsi. Sam nie wiem, com jest za jeden...
— Co prawda, jako zupełnie obcy tym sprawom i w innem wychowany wyznaniu, nie bardzo rozumiem, o co panu chodziło. Przecie wiadomo, że każdy kościół jest organizacyą grzesznych ludzi, nie czystych aniołów. W ciągu swego istnienia na ziemi, wśród tyranii i zepsucia ludzi, każdy kościół musiał z konieczności oprzeć się na czemś pozytywnem i zmysłowem, coby ludzkie stado, podwładne mu, utrzymało w ryzach, więc nie tylko na sile wewnętrznego przeświadczenia i na moralnej zasadzie, która w kościele katolickim jest przecie napewno, lecz także na potędze bojaźni, na sile rozkazu, na rutynie, na impozycyi, wypływającej z mniemanej oczywistości cudu. Zostając księdzem, musiał pan chyba o tem wiedzieć.
— Właśnie, że nie zdawałem sobie z tego sprawy i stąd cała tragedya. Z całą bowiem szczerością kapłani głoszą, że królestwo boże nie jest z tego świata, a nic, albo prawie nic, nie mówią o tem, jak królestwo boże osadzić na ziemi, wśród ludzi. Utrzymują, że wszystko jedno, jakie jest życie nasze na świecie, bylebyśmy osiągnęli królestwo niebieskie. To też oni z zasady konserwują siedliska nędzy, twierdze niedoli i dzisiejszej ciemnoty, gdyż to wszystko nie przeszkadza osiągnięciu nagrody wiecznej. Cuchnący prostaczek, głupiec i nędzarz może umrzeć in odore sanctitatis i zasiąść na prawicy bożej. Tymczasem kapłani właśnie dbają najbardziej o dostatek. Głosząc cnoty ewangieliczne, wyciągają ostatni grosz z sakiewki wieśniaka, a sami są karciarzami, opilcami, obżartuchami i rozpustnikami...
— No, między nami mówiąc, a jakby dla potwierdzenia wygłoszonej tezy, to pan rzeczywiście lubi zjeść dużo i dobrze... — roześmiał się złośliwie Rozłucki.
Ksiądz Wolski zaczerwienił się po same uszy. Rzekł z pośpiechem:
— Tak jest! To prawda! Mam nieposkromiony, ogromny apetyt... Ale i pościć potrafię... przysięgam! — bełkotał w pomięszaniu.
Stanął przy furtce ogrodowej, która prowadziła na drogę polną. Furtka była dosyć niska, zamknięta na klucz. Ksiądz oparł się na niej rękoma i długo wyglądał w pole. Piotrowi żal się zrobiło, że mu przykrość wyrządził. Chciał to jakoś naprawić i powiedział:
— Panie, sam dobrze wiem, co znaczy być prześladowanym przez tłum zorganizowany.
— Nie chodzi o prześladowanie. To rzecz drugorzędna. Lecz istota rzeczy. Chłopi polscy są rasą zdrową fizycznie i moralnie. Bardzo mało piją alkoholu i prawie nie jedzą mięsa. Żyją jarzynami i pracują na świeżem powietrzu. Zjada ich brud izb mieszkalnych i wynikające zeń choroby. Trzyma ich w niewoli nieumiejętność gospodarowania i ciemnota, niezmierna ciemnota umysłowa, z której, niby z zatrutego źródła, wszystko złe płynie. Jakże w ich obronie nie walczyć? Cóż są warte wszelkie nasze „przekonania“, nasze wyobrażenia i wynikające stąd sprzeczki wobec ogromu boskiego dzieła, które przed nami leży, jak niezorana ziemia?
— A więc dajmy pokój rozmowie...
— Dajmy pokój. A może pan zechcesz zobaczyć objaw takiego zagadnienia o Bogu na ziemi — choćby dziś wieczorem?
— Cóż to znaczy?
— Nic teraz nie powiem. Pytam tylko, czy zechciałbyś pan być mi dziś wieczorem bezwzględnie posłuszny, iść, gdzie każę, i robić, co każę?
— Czemu nie? Ufam, że mi pan pokażesz coś interesującego.
— Właśnie...
Nadszedł lokajczyk, wzywający do kolacyi. Ksiądz dał Piotrowi znak milczenia. Poszli ku dworowi.
Kolacyę spożyto pod ogromną markizą na werandzie ogrodowej. Nisko, za ogrodami melodyjnie rzechotały żaby, — we wsi przyległej słychać było szczekanie psów, — jakiś śpiew dolatywał z odległości. Rozmowa była banalna i jałowa. Pan Oścień, cierpiący na migrenę, wkrótce odszedł od stołu. Panna Małgorzata bawiła gościa. Ksiądz milczał.
Zaraz po kolacyi oświadczył, że odprowadzi Piotra do jego pokoju, gdyż i gość potrzebuje spoczynku. Tak się też stało. Zeszli znowu w ogród i udali się do jakiejś przyziemnej oficynki, gdzie ksiądz Wolski rezydował.
Dolna rama okna pokoiku, w którym się znaleźli, stała znacznie już niżej od poziomu ogrodu Malwy i jaśminy zasłaniały cały otwór okienny. Nie zapalając świecy, ksiądz wydobył z jakichś szaf skrzypiących zniszczoną srodze swoją odzież i kazał ubrać się w nią Piotrowi. Były to hajdawery nad wszelką miarę szerokie i długie, kamizelka i przestrony surducik, tudzież czapka z daszkiem tak zatłuszczona i wielka, że strojny oficer wypowiedział posłuszeństwo i nie chciał tej niemożliwości wdziać na głowę. Oświadczył, iż woli iść z gołą czupryną, niż w czemś podobnie strupieszałem. Ale ksiądz nie chciał wejść w żadne kompromisy i nie pozwolił na opór. Majtki zostały od dołu porządnie zawinięte, kaszkiet podwatowany od wewnątrz starą gazetą, katanka zapięta na istniejący jeszcze guzik. Wówczas i ksiądz wdział jakowyś krótszy surdut, — rozchylił chrusty, rosnące za oknem, i potężnym krokiem wylazł na dwór. Piotr poszedł za jego przykładem. Szli po drapiących malinach i agrestach aż do alei w ogrodzie. Cicho, bez szelestu zstąpili tą aleją na dół, aż do furtki. Stanąwszy przy niej, Wolski długo nasłuchiwał i, przechylony w pole, patrzał w ciemność. Wreszcie wydobył klucz i nadzwyczajnie powoli, żeby zgrzytu nie wywołać, przekręcił go w zamku. Ujął Piotra za ramię i wyprowadził z ogrodu, — poczem furtkę znowu z wielką ostrożnością zamknął. Było zupełnie ciemno. Cicha letnia noc, ciepła i bezgwiezdna, niby ciężka, nieprzejrzana zasłona zdawała się wisieć przed oczyma. W dali szczekały psy i rechotały żaby, lecz Wolski odwrócił się od tych głosów i cichym, a wytężonym krokiem poszedł w przeciwległym kierunku, nieco pod górę. Wkrótce zmienił drogę i, ująwszy Piotra pod rękę, prowadził wprost przez zagony. Po pewnym czasie stopy Piotra wyczuły miękość drogi. Był to szlak piasczysty, — droga polska, a jeszcze ściślej powiedziawszy — podlaska, — równa, gładka, lotnym pokryta pyłem. Dziwnie miło szło się w tę drogę, w ciszy nocy niezmiernej i głębokiej. Coraz dalej, coraz niewyraźniej słychać było naszczekiwanie psów. Wreszcie cisza nastała bezwzględna. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku i wżarły weń, Piotr spostrzegał ledwie-ledwie szarzejący pas drożyny, oraz na prawo i na lewo białawe uwrocia ściernisk. W pewnej chwili szepnął do swego przewodnika:
— Dokąd też to my tak zdążamy, dobrodzieju?
— Cicho-no bądź, dobrodzieju!
— Czemu?
— Bo teraz rozmawiać nie pora.
— A dla czegóż to w tych pustych polach rozmawiać nie wolno?
— No, nie wolno!
— Czemu nie wolno?
— A żeby zły nie usłyszał.
Przycisnął mocniej ramię socyusza i pociągnął go w dalszą drogę. Gdy już minęli bardzo znaczną jej przestrzeń, Wolski rzekł szeptem Piotrowi do ucha:
— Księżyc dziś późno wschodzi. Musimy być w lesie przed księżycem...
— A cóż nam księżyc? Czy to my konie kraść będziemy, czy cudzą rzepę po nocy kopać?
— Jeszcze go nie widać. Zdążymy!
Piotr rozejrzał się wokoło. Ciemność była zupełna, lecz nawykłe oczy wgłębiały się w nią na kilka kroków. Teraz i niebo nie było już jednostajną, czarną zasłoną. Ciężar mroku jakgdyby uniósł się w wyżynę i stworzył ze siebie głębię niedosięgłą. Oczy z rozkoszą zatapiały się w to bezdenne niebo, w łagodną i mroczną otchłań. Rozłucki był już potężnie zmęczony, gdy ksiądz poszepnął:
— Las blisko.
W istocie powiał na twarze idących nie dotychczasowy suchy oddech pól za dnia nagrzanych od upału i dotąd nie ostygłych, lecz wonny, rzeźwiący odór. Ksiądz nakazał towarzyszowi zupełne milczenie. Szli coraz szybciej. Nagle zarysowała się przed ich oczyma wysoka smuga gęstej ciemności. Las stał w nocy nieruchomy, niemy, tajemniczy i prześliczny w swym głuchym śnie. Skręcili na prawo po suchym i ustępliwym piasku. Piotr poczuł, że jest już pośród drzew.
Kiedyniekiedy trzasnęła pod stopą sucha gałązka, czasami drzewa westchnęły jednostajnym poszumem. Droga była twardsza, poprzerastana korzeniami, tu i owdzie zwilgła.
Posuwali się teraz ostrożnie, noga za nogą. Wolski trzymał Piotra mocno pod rękę. Jego oddech stał się głośniejszy, przyśpieszony i ruchy ciała gwałtowne. Piotr poddał się i dał powodować, jak dziecko, weseląc się czegoś nad wyraz, niby mały chłopczyk, któremu pokazują nieznane zjawisko. Przewodnik wielekroć potykał się w żłobowinach i wyrwach leśnej drogi i tracił właściwy kierunek wśród wężowiska korzeni. Kołatali się tak z godzinę czasu. Lecz oto jednostajna i gruba ciemność lasu jakgdyby zrzedła. Powiał ostrzejszy przeciąg wilgoci i zapach siana. Ksiądz zwolnił zupełnie kroku, ale jeszcze bardziej przycisnął do swych żeber ramię Piotrowe. Można było wyczuć, jak potężne serce bije gwałtownie w tem mocnem ciele. Zdjęty ciekawością Piotr podniósł na niego oczy. Lecz w tejże chwili jakiś głos cichy, jakby szeptany oddech samej nocy, ozwał się tuż przed nimi:
— Kto idzie?
Głos wyszedł z ust człowieka, stojącego tak blisko, że zdawało się jakoby mówił do ucha. Ksiądz Wolski odpowiedział półgłosem:
— „Ostra Brama“.
Wtedy tenże głos z radością wyszeptał w mroku:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków... — rzekł Wolski.
Zarazem człowiek, który te słowa mówił, usunął się, widocznie, z drogi, gdyż obadwaj przychodnie znowu ruszyli naprzód. Rozłucki dopiero po chwili uczuł i posłyszał, że ów przed nimi idzie. Z niedosłyszalnego prawie odgłosu stąpania wywnioskował, że tamten jest bosy. Trwało to niedługo. Wnet posłyszeli szczególniejszy szelest jakgdyby wieloustego szeptu ludzkiego.
Rozłucki czuł, że przed nim znajduje się coś niezwykłego, i serce ścisnęło mu niepojęte wzruszenie, — trwoga, czy zachwyt. Wolski zatrzymał się w miejscu, zdjął nakrycie głowy i odezwał się półgłosem, lecz głośniej niż poprzednio:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — odpowiedział szeptem wielki chór ludzkich głosów.
Piotrowi serce zakołatało w piersiach. Niewymowna potęga była w tym nocnym szepcie tłumu. Moc nowa tchnęła z tego prastarego pozdrowienia. Wzruszeniem przejęty, zdrętwiały od dreszczu, który go przejął, Piotr odruchowo zdjął z głowy czapczynę. Patrzył w ciemność, lecz nic nie dojrzał. Zaległa znowu cisza najzupełniejsza, jakby w tem miejscu nikogo nie było. Gęsta i jednostajna ciemność lasu zataczała się półkolem, nad nią w górze szarzała jaśniejsza nieco kopuła niebios.
Piotr stał za Wolskim, lecz oto poznał, że ten się zniża i znika mu z oczu. Wyciągnąwszy rękę, zbadał, że ksiądz ukląkł na ziemi. Uczynił mimowoli tosamo. Dał się słyszeć głos Wolskiego szeptany, cichy, lecz tak z duszy, że zdawał się być krzykiem w tem miejscu i wśród milczenia:
— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Słowa te uderzyły Piotra, jakgdyby pierwszy raz słyszane. Nie wiedząc, co czyni, nisko nachylił się do ziemi i słuchał tych wyrazów całą głębokością duszy. Lecz oto głos jednego człowieka utonął w szepcie pospólnym, jakby cały las ocknął się i wypowiedział. Zdało się, że drgnęły nieme drzewa i przemówiły ich liście. Po długiej wspólnej modlitwie, na którą tłum chóralnym odpowiadał szeptem, Wolski wydobył z pod poły swego surduta białą komżę i wdział ją. Rozłucki postrzegał go teraz dobrze, tuż przed sobą. Lecz wkrótce ksiądz odsunął się od niego. Niewyraźnie majaczała to tu, to tam jego sylweta. Coś on tam w tym tłumie robił, coś szeptał. Piotr wsłuchiwał się w to, lecz do jego uszu dochodziły tylko urwane słowa modlitwy. Pozostawiony na uboczu, przytulił się do jakiegoś drzewa, usiadł na spotkanym pniaku i czekał. Domyślał się, że ksiądz udziela ślubów, o których coś niecoś słyszał, lecz samej akcyi nie mógł skonstatować. Trwało to bardzo długo. W zgromadzonym tłumie szerzył się teraz głośniejszy pogwar, który ktoś co chwila uciszał. Odbywała się, widać, zbiorowa narada, bo liczne słychać było głosy... Później Wolski mówił coś bardzo długo, pewno naukę... Trwało to do późna w noc.
Nagle ciszę głębi leśnej przeszył świst. Był to świst przeciągły, wydany na skrzywionym w ustach palcu. Głos ów przeleciał lasem, obudził echo... Bliżej odpowiedział mu świst drugi, — później trzeci. Tłum nagle zacichł i znieruchomiał. Wkrótce z głębi lasu dał się słyszeć trzask gałęzi i zdyszany głos:
— Wojsko!
Drugi głos, z innej strony dał znać:
— Kozaki!
Trzeci:
— Od Radkowa Lackiego!
Wolski rzucił w las pytanie:
— Czy nas otoczyli?
Odpowiedziano:
— Od łąk droga wolna.
— Na łąki!
Piotr usłyszał poruszenie się tłuszczy i gromadne jej pożegnanie:
— „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Ludzie szli ławą, w pośpiechu, ale cicho i sprawnie. Słychać było szepty męskie, kobiece i dziewczęce. Biała postać Wolskiego zbliżyła się do Piotra. Ręce ich spotkały się.
— Co to jest? — zapytał oficer.
— Ktoś zdradził.
— A cóż teraz?
— Wyjdziemy z lasu na łąki i brzegiem rzeki, zanim las otoczą.
— A cóż ksiądz zrobisz?
— Pójdę z nimi, dopóki się nie rozproszą.
— To i ja mam razem ze wszystkimi uciekać?
— Tak.
— No, to ja nie będę uciekał!
— Musisz pan!
— Nie, ja nigdy nie uciekam!
— Dziś musisz.
— Nie!
— Dobrze — dobrze. Ja dla fanaberyi honoru nie pozwolę zgubić całej sprawy. Tu nikt nie może być schwytany i wzięty. Chodźmy!
Ściągnął komżę z ramion, ukrył ją i, ująwszy Piotra pod ramię, jak poprzednio, szedł w las. Znaleźli się w tłumie zgorączkowanym, modlącym się, wśród kobiet i podrostków. Lecz wkrótce wokoło nich obudwu wytworzył się jakgdyby pierścień złożony z mężczyzn. Ludzie ci osaczyli ich ze wszech stron. Po jakimś czasie wszyscy wydostali się z lasu na wilgotne łąki i zwartą masą biegli na przełaj. Teraz dopiero Piotr zobaczył, jak wielki to był tłum. Prędko dotarli do zarośli nad rzeką i w ich cieniu, wyciągnąwszy się w długą kolumnę, biegli z pośpiechem. Rozłucki słyszał w zgiełku szeptane rozkazy jakiegoś starca:
— Ci co z Obornicy — na ławę!
— Zza Kowalewie — miedzami!
— Radkowscy — jeszcze precz koło rzeki!
— Do łosickiego traktu!
Stosownie do tych rozkazów zastęp zmniejszał się. Wąż ludzki malał. Zdało się, że ich pochłaniała w sobie i kryła w cudnych rańtuchach ta cicha, nieprzerwana noc, że ich chroniła i wybawiała tajemnicami swoich ciemności ode złego. Gdy tak ubiegli ze dwie wiorsty, Piotr spostrzegł, że jest z nimi tylko ów pierścień obronny, z tęgich mężczyzn złożony. Ludzie ci szeptali pomiędzy sobą:
— Zdrada była!
— Zdrada!
— Nie inaczej, tylko zdrada!
— Rzecz była przecie zrobiona w cichości.
— Dziękować Bogu, że i tak... — rzekł Wolski. — Rozchodźmy się, braciszkowie.
— Jeszcze tylko do rozstaja pod Ruskiem Grodziszczem.
— Stamtąd już do samego miejsca droga polna.
Szli tedy pośpiesznym marszem do owego rozstaja. Lecz oto jeden z mężczyzn stanął. — Za nim Wszyscy. Zrazu nie można było zrozumieć, o co chodzi. Nasłuchiwano i wytężono wzrok. W ciszy daleko — daleko dał się słyszeć miarowy tętent. Zbliżał się. Ludzie jak stanęli, tak pozostali w miejscu, niby kamienne figury. Znagła w głuchej ciszy zadudniał pod kopytami most na rzece. Ozwała się jakgdyby salwa kopyt podkutych, bijąca na gwałt w deski, nad próżnią rozpostarte. Po długotrwałości dudnienia poznano siłę kozackiego podjazdu.
Most zamilkł na podobieństwo dobrego sługi, co ostrzegł o nieprzyjacielu. Oddział wojskowy przepadł, jakgdyby pochłonięty przez morze ciemności. Wyczekiwano długo, nasłuchując, w którą też pognał stronę. Lecz nocne milczenie nic już więcej nie wyjawiło. Grupa, otaczająca Wolskiego i Piotra, poruszyła się ostrożnie naprzód i dotarła do mostu. Jeden z ludzi, bosy, wszedł na ów most cicho, jak upiór, minął go i obejrzał przestrzeń najbliższą. Później wrócił się i ruszył po tropach wojska gościńcem aż do zapowiedzianych dróg rozstajnych. Gdy się stamtąd cofnął i oświadczył, że przeszli i pognali precz, a miejsce jest wolne i bezpieczne, orszak ruszył dalej. Na skrzyżowaniu dróg, pożegnawszy się chrześciańskiem pozdrowieniem, rozstali się wszyscy. Piotr został znowu sam na sam z Wolskim. Pomykali teraz wąską, piasczystą drogą wśród rozległego obszaru. Daleko, nad lasami poczęła się szerzyć rdzawa łuna.
— Księżyc wschodzi! Chodźmy co tchu... — mówił Wolski.
Spieszyli tedy, od czasu do czasu nasłuchując. Ile razy stanęli na miejscu, spostrzegali, że światła księżycowego przybywa. Było to tak, jakby niewidzialna siła zdejmowała czarną zasłonę z tajemniczego misteryum. Zdyszani od szybkiego kroku dobrnęli do dzikiej gruszki przy drodze w szczerem polu. Siedli obok jej pnia na stosie kamieni.
— A co to właściwie było? — zapytał Piotr z odrobiną ironii w tonie głosu.
— Była to pospolita scena z polskiego życia.
— Któż to są ci ludzie, kryjący się w lesie ze swą modlitwą: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...“?
— Są to „oporni“.
— Unici?
— Tak, unici.
— Słyszałem o tem, nawet czytałem, ale i teraz nie bardzo rozumiem, o co chodzi.
— Chodzi o to, że ci ludzie pragną wyznawać swą wiarę według sumienia, a nie chcą iść do prawosławnej cerkwi. Nie przyjęli wiary narzucanej im przemocą. Postanowili żyć według swej wiary.
— Według wiary, którą im podsuwacie wy, rzymscy katolicy.
— Której my im nie skąpimy, gdy nas wołają. „My, rzymscy katolicy“ — to znaczy ja jeden, zbuntowany przeciwko kościołowi katolickiemu ex-księżyna.
— A czy ta modlitwa „Ojcze nasz“, wypowiedziana w lesie, lepsza jest, według pańskiego sumiennego przeświadczenia, niż wypowiedziana w cerkwi?
— Modlitwa pod przymusem, pod batem nie jest głosem serca ludzkiego do Boga, lecz obrzędem, czynnością niemal państwową, za którą czeka materyalna nagroda. Tutaj, w tym lesie modlitwa owej gromady była świętem westchnieniem. Piotr wiedział, że poniekąd tak było, lecz coś burzyło się w jego duszy i zaprzeczało. Mówił tedy:
— Przecie to są unici, więc zapewne z pochodzenia rusini.
— Nie zupełnie. Są wśród nich najszczersi polacy, przez pokrewieństwa albo tendencyjną formalistykę zapisani na unię, a dziś na prawosławie. A zresztą ci „rusini“ są to potomkowie jadźwingów, którzy przyjęli mowę polską lub białoruską.
— Tak, być może. Katolicyzm przygarnął niegdyś tę „świętą ruś“, świętą biedę. Lecz czemuż wy ciągniecie ich jeszcze teraz na męczeństwo?
— Och, z tą waszą wysoką, ponadwyznaniową filozofią! Jak to wygodnie stać poza dzisiejszemi dniami, poza tym ludem i poza Polską! A tymczasem ten lud jest to jedna z najważniejszych Polski spraw ........... Nie za nas się ta sprawa zaczęła i nie za nas się skończy. Wieki ją dawne zadzierzgnęły.
— Nie wszystko, co dawne wieki zadzierzgnęły, trzeba trzymać w tymże stanie.
....................................................................................................................................

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Piotr rzekł ponuro:

— Katolicyzm wyżera życie polskie.
— Srogie słowo. Ja jestem zbyt ciemny, żebym to mógł sprawdzić, zaprzeczyć albo potwierdzić. To tylko wiem napewno, że tu, gdzie się lud polski z ruskim zazębia, zrosły się te dwie siły: — katolicyzm i polskość. Kto jednę z nich chce od drugiej odrąbać, krew ma pod siekierą.
— O, nędzo!
— Cóż ja jeden nieszczęsny mam począć? Mamże patrzeć obojętnie i przejść swoją drogą obok tego ludu? Na tych ziemiach i precz w kraje ruskie katolicyzm żywi się i żyje polskością, a polskość żywi się i żyje katolicyzmem. Ktokolwiek kocha Polskę, musi ją karmić, żeby z głodu nie umarła. Zdarza się, że człowiek popada w najcięższą nędzę i musi żywić się okruchem spleśniałego chleba, — aż znowu zaświeci mu słońce. A zresztą, ja jedno wiem, że muszę z tymi prostakami iść ramię w ramię i muszę z nimi walczyć, bo ich kocham za to, że są tacy, jacy są.
— Walczyć... Kapłaństwo i walka... To ja przecie walczę, żołnierz. Od tego jestem, po to mam brutalne moje nakazy męstwa i dla tego noszę u boku symbol mojej moralności — oręż. Lecz wy, walczący między sobą chrześcianie, cóżeście to zrobili z nauki Chrystusa? Chrystus, przezierając nicość walki, powiedział: „To wam powiadam, ażebyście się nie przeciwili złemu“. A gdzieindziej: „Kto cię uderzy w prawy policzek, nadstaw mu lewy“. Budda, pokonany przez świętą litość i najgłębszą, najistotniej religijną sprawiedliwość, oddał swe własne ciało na pożarcie drapieżnemu zwierzęciu, które z głodu zdychało...
W chwili, gdy ci dwaj w ten sens, szeptanym sposobem rozmawiali, nagle daleko, kędyś w lasach padł strzał. Echo poniosło go, — poniosło... Później padł drugi strzał — i jeszcze trzeci. Po długiej chwili jeszcze i jeszcze — i znowu trzy strzały wraz... Wolski porwał się z miejsca, poskoczył w tamtą stronę, zatoczył i stanął. Ręce jego były do piersi przyciśnięte, jakby to jego samego kule przeszyły. Wielkie jego ciało zatrzęsło się i osunęło na ziemię. Głuchy, modlitewny jęk wyrywał się z jego piersi. Piotr długo nasłuchiwał. Gdy strzały już się nie powtarzały, zbliżył się do księdza, klęczącego na ziemi, podniósł go i pociągnął, pocieszając, że mogły to być strzały dla postrachu, ślepe, albo, w najgorszym razie, chybione...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.