Villette/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Lis
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII
LIST

Kiedy wszystko ucichło w domu; kiedy było już po hałaśliwej godzinie rekreacji, kiedy zapadł zmrok wieczorny i sala refektarzowa przytulnie oświetlona została lampą; kiedy półpensjonarki porozchodziły się do swoich domów i kiedy zamilkł wreszcie nieustanny brzękliwy dzwonek i ustał stuk otwieranych i zamykanych ustawicznie drzwi wejściowych; kiedy Madame bezpiecznie usadowiła się w salle à manger w towarzystwie matki swojej i dzieci oraz kilku przyjaciół; — wówczas dopiero mogłam wyślizgnąć się do kuchni, gdzie wyprosiłam dla siebie pół świecy na szczególną okazję. Moja przyjaciółka, Gotton, bardzo chętnie udzieliła mi jej i życzliwie odpowiedziała:
Mais certainement, chou-chou, — vous en aurez deux, si vous voulez[1].
Z świecą w ręku bezszelestnie pobiegłam do sypialni.
Jak bardzo jednak zmartwiłam się, zastawszy tu jedną z uczennic, leżącą w łóżku z powodu nagłej niedyspozycji. Rozczarowanie moje wzmogło się jeszcze, kiedy wśród muślinów i koronek nocnego czepeczka rozpoznałam „la figure chiffonnée[2] panny Ginevry Fanshave. Mimo że leżała w tej chwili uśpiona, mogłam liczyć na pewno, że obudzi się i ogłuszy mnie swoją gadaniną w momencie, kiedy rozmowa z nią będzie mi najbardziej nie na rękę. W istocie też, kiedy przyjrzałam się jej baczniej, ostrzegło mnie zaledwie dostrzegalne drganie jej powiek, że jej pozorny spokój jest bodaj podstępem jeno, aby móc tym czujniej podpatrzeć każde „poruszenie Tymonki“. Wiedziałam z doświadczenia, że nie należy ufać Ginevrze. A tak bardzo pragnęłam znaleźć się w sypialni zupełnie sama, aby móc w spokoju odczytać mój bezcenny list.
Nie było innej rady, musiałam iść do jednej z klas. Odszukawszy skarb mój w szufladzie pulpitu i wyjąwszy go ze szkatułki, zeszłam z nim na dół. Niepowodzenie prześladowało mnie jednak. W klasach odbywało się cotygodniowe generalne sprzątanie i czyszczenie: ławki stały spiętrzone na biurkach i stołach; w powietrzu biało było od tumanów kurzu; wilgotne fusy kawy (używane przez służące w Labassecour zamiast pozostałych po naparzaniu listków herbaty stosowanych w tym celu w Anglii) leżały grubą warstwą na podłodze; klasy przedstawiały obraz zupełnego chaosu. Zawiedziona, ale nie zniechęcona, wycofałam się, zdecydowana za wszelką cenę znaleźć jakiś kącik samotny.
Zabrawszy klucz ze znanego mi schówka, wdrapałam się na trzecie piętro, na którego ciemnym, wąskim podeście klatki schodowej, otworzyłam stare zmurszałe drzwiczki, weszłam i od razu zanurzyłam się w czeluści głębokiego, ciemnego, zimnego poddasza. Tutaj nikt już chyba za mną nie trafi; nikt mi nie przeszkodzi, nawet i sama Madame. Zamknęłam za sobą drzwi poddasza; umieściłam świecę na starej komodzie, zaledwie trzymającej się na stoczonych przez robaki nóżkach, otuliłam się szalem, co było niezbędne wobec panującego tu lodowatego zimna, wzięłam list i, drżąc z przejęcia i słodkiego wzruszenia, złamałam pieczęć.
— Czy będzie długi, czy krótki? — było pierwszą moją myślą przy otwieraniu koperty.
Był długi.
— Czy będzie chłodny, czy serdeczny?
Był serdeczny.
Wobec powściągliwych, trzymanych mocno na uwięzi, więcej niż skromnych moich nadziei, wydał mi się bardzo serdeczny nawet; wobec tęsknot moich i niczym nie syconych pragnień, wydał mi się może serdeczniejszy jeszcze niż był w istocie.
Na tak niewiele liczyłam, tak bardzo obawiałam się rozczarowania, że tym pełniejszą rozkoszą napawało mnie ziszczenie najśmielszych moich oczekiwań. Jak wielu ludzi przechodzi przez życie, nie zaznawszy ani razu podobnego uczucia! Biedna nauczycielka angielskiego, kuląca się z zimna na ciemnym, zatęchłym poddaszu, i, przy mdłym świetle kapiącej w lodowatym powietrzu świecy, odczytująca list utrzymany w zwykłym tonie przyjaznym, życzliwym — oto było w zasadzie wszystko: a przecież życzliwość ta wydała jej się wówczas boską i dlatego czuła się szczęśliwsza, aniżeli większość królowych w ich pałacach.
Szczęście, płynące z tak płytkiego źródła, musiało z natury rzeczy być krótkotrwałe jeno, dopóki wszakże trwało, było prawdziwe i niezrównane; bańka mydlana, ale jakże słodka, jak tęczowa! — istna rosa miodna. Dr. John napisał do mnie obszernie; napisał do mnie chętnie, napisał z przyjemnością; napisał w nastroju dobrotliwym, zatrzymując się z promiennym zadowoleniem na epizodach, jakie przesunęły się przed jego i moimi oczami — na miejscach zwiedzanych przez nas po społu — na rozmowach przez nas prowadzonych — na wszystkich owych drobnych sprawach kilku ostatnich cichych, szczęśliwych tygodni. Najgłębszą wszakże istotą doznawanej przeze mnie rozkoszy było radosne przeświadczenie, że skierowanych do mnie tak wspaniałomyślnie słów nie dyktowała wyłącznie chęć sprawienia przyjemności mnie tylko, — ale zarazem sprawienia jej i samemu sobie także. Przyjemności, której sprawienia sobie nigdy może nie będzie już więcej pragnął, ani szukał powtórnie — przypuszczenie to było pod każdym względem pewnością nieomal — dotyczyło ono przyszłości wszelako. Chwila teraźniejsza nie była zmącona cieniem nawet bólu, braku czy skazy; napoiła mnie czystym, pełnym, doskonałym uczuciem szczęścia. Jak gdyby musnęły mnie w przelocie skrzydła anielskie, dotknąwszy z miękką, kojącą pieszczotą mojego serca, na którym spoczęły przez chwilę. O, doktorze Johnie, zadał mi pan nie jeden ból w następstwie: wybaczone będzie panu wszakże wszelkie zło — szczerze i chętnie wybaczone — za tę jedną zapamiętaną na zawsze drogą mi, dobrą chwilę!
Czy istnieją złe duchy, stwory, pochodzenia nieziemskiego, zdolne zazdrościć ludziom szczęścia? Czy istnieją złe, krążące w powietrzu i zatruwające je dla człowieka tchnienia? Co krążyło dokoła mnie?
Ucho moje uderzył na obszernym, samotnym tym poddaszu osobliwy jakiś szmer. Z niezawodną pewnością usłyszałam przekradające się tutaj po podłodze kroki; jak gdyby wyślizgujące się z głębi ciemnego kąta, zapełnionego wyglądającymi ni to duchy złowieszcze starymi ubraniami. Odwróciłam się: pełgające światło świecy mdło oświetlało długie poddasze, mimo to, jako żywo, dostrzegłam w pośrodku upiornego tego pomieszczenia postać całą czarno-białą: wąska, oblegająca dolną część postaci spódnica była czarna, głowa, obandażowana, zakwefiona wualem — biała.
Możesz mówić, czytelniku, co chcesz; możesz uważać mnie za shisteryzowaną, czy nawet dotkniętą chwilowym obłędem; utrzymywać, że podniecenie wytrąciło mnie ze zwykłej równowagi; przypuszczać, że śniło mi się to tylko — przysięgam ci wszakże na wszystko co mi święte, że widziałam — widziałam najwyraźniej — owej nocy na poddaszu — postać, podobną do MNISZKI.
Krzyknęłam, zrobiło mi się słabo. Gdyby postać ta zbliżyła się do mnie, zemdlałabym na dobre. Cofnęła się wszakże, a ja rzuciłam się ku drzwiom. W jaki sposób udało mi się zbiec ze wszystkich schodów trzech piętr na dół — nie wiem sama doprawdy. Instynktownie ominęłam refektarz, pobiegłam wprost w kierunku bawialni Madame i, wpadłszy tu, krzyknęłam:
— Jest ktoś na poddaszu! Byłam tam! Widziałam! Niech wszyscy państwo pobiegną na górę i przekonają się.
Powiedziałam „wszyscy państwo“, pokój wydał mi się bowiem pełen ludzi, mimo że w rzeczywistości były w nim tylko cztery osoby: Madame Beck, jej matka, Madame Kint, chwilowo niezdrowa i dlatego przebywająca u córki; brat Madame Beck, pan Wiktor Kint i jeszcze jeden pan, rozmawiający z Madame Kint w chwili, kiedy wpadłam do bawialni, i odwrócony plecami do drzwi.
Śmiertelne moje przerażenie i stan bliski omdlenia nadały twarzy mojej trupio blady wygląd. Dygotałam, zlodowaciała z przestrachu. Wszyscy zerwali się stropieni i pobiegli do mnie. Błagałam, aby pośpieszyli na poddasze; obecność mężczyzn skrzepiła mnie i dodała mi otuchy, jak gdyby darząc pewnością pomocy. Skierowałam się ku drzwiom, dając im znak, aby poszli za mną. Chcieli mnie powstrzymać, powiedziałam im jednak, że muszą pójść dokąd im wskażę, muszą zobaczyć na własne oczy to, co ja widziałam: niesamowitą, upiorną postać, stojącą w pośrodku poddasza.
W tej samej jednak chwili przypomniałam sobie list, który w pośpiechu ucieczki pozostawiłam na komódce obok świecy. Mój bezcenny list! Dla odzyskania tego skarbu gotowa byłam walczyć z duchami i z diabłami bodaj! Popędziłam na górę, tym szybciej, że wszyscy inni pospieszyli za mną. Musieli pośpieszyć za mną — wiedziałam o tym.
Niestety! Kiedy wpadłam na poddasze, panowała tu ciemność nieprzejrzana. Świeca zgasła, czy została zdmuchnięta. Na szczęście jedna z osób — Madame, jak przypuszczam — ze zwykłym swoim spokojem i trzeźwością, pomyślała o zabraniu z sobą lampy z pokoju. Z chwilą, kiedy biegnący za mną znaleźli się na poddaszu, rozproszył krąg światła nieprzejrzane mroki, pozwalając dostrzec zgaszoną świecę na komódce. Gdzie jednak podział się list? Szukałam teraz już listu tylko, a nie mniszki.
— Mój list! Mój list! — krzyczałam i zawodziłam, nieprzytomna nieledwie z rozpaczy i, osunąwszy się na podłogę, załamywałam bezradnie ręce. O, losie okrutny! Dlaczego sądzona mi była taka męka nadludzka? Dlaczego wyrwany mi został w sposób urągający wszelkim prawom natury ten jedyny mój błysk pociechy, zanim jeszcze zdążyłam zakosztować jego rozkoszy?!
Nie wiem co robili inni: nie mogłam śledzić ich. Zadawali mi pytania, na które nie byłam w stanie odpowiadać; zaglądali wszędzie i przetrząsali wszystkie kąty; robili uwagi z powodu dostrzeżonej tej czy owej zmiany w zawieszeniu ubrań, jakiejś rysy na szybie górnego okienka, czy pęknięcia jej nawet — sama nie wiem zresztą, co mówili.
— Coś — czy ktoś — było — czy był — tutaj — przyznano logicznie.
— O, zabrali mi mój list! — jęczałam i zawodziłam, nie przestając z uporem maniaczki czołgać się po podłodze i obszukiwać jej cal za calem.
— Jaki list? Jaki list, droga panno Lucy? — zapytał znany, o jak dobrze znany mi głos. Czy mogłam wierzyć własnym uszom? Nie! Podniosłam oczy. Czy mogłam zaufać własnym oczom? Czy poznałam brzmienie głosu? Czyżbym naprawdę miała przed sobą autora listu? Czy tym człowiekiem, stojącym obok mnie na ponurym, mroźnym poddaszu, miałby być w rzeczywistości John Graham? Dr. Bretton we własnej osobie?!
Tak. To był on. Wezwano go tego samego wieczora jako lekarza do cierpiącej Madame Kent; on właśnie był owym drugim mężczyzną, obecnym w salle à manger w chwili kiedy wpadłam tam, przerażona upiorną zjawą.
— Czy to był mój list, panno Lucy?
— Tak. Pański własny list. List, który pan do mnie napisał. Ukryłam się tutaj na poddaszu, aby móc przeczytać go w spokoju. Nie mogłam znaleźć żadnego innego kąta, gdzie byłabym zupełnie sama, mając list dla samej siebie wyłącznie. Chowałam list przez cały dzień, nie otworzyłam go nawet aż do wieczora; zaledwie zdążyłam rzucić nań okiem: nie mogę znieść myśli utracenia go. O, mój list! mój list!
— Cicho, Lucy! Niech się pani nie martwi i nie płacze tak okrutnie! Czy to warto? Cicho! Niech pani opuści mroźne, to poddasze; Madame Beck postanowiła posłać po policję, aby przekazać jej bliższe zbadanie tajemniczej tej sprawy. Uważam, że nie ma dla nas teraz celu pozostawanie tutaj dłużej. Zejdźmy na dół.
Ciepła ręka ujęła zimne moje palce i sprowadziła mnie na dół do ogrzanego pokoju, gdzie oboje, doktór John i ja, usiedliśmy przy piecu. Mówił ze mną i uspokajał mnie z niewypowiedzianą dobrocią, przyobiecując dwadzieścia listów za ten jeden utracony. O ile istnieją słowa i krzywdy podobne do noży, których głębokie cięcia i zadane przez nie rany nie goją się nigdy — dotkliwe krzywdy i obelgi, zadane zazębionym, napojonym trucizną ostrzem — istnieją również słowa pociechy, wypowiadane tonem tak głęboko i nieuchwytnie subtelnym, że ująć je może jedynie tkliwie odczuwające serce, które zachowuje na wieki ich zbawcze echo: kojące serdeczne słowa, zapamiętane na całe życie, wspominane z niesłabnącą nigdy czułością i zjawiające się na wezwanie z jednakim zawsze, nigdy nie przygasającym blaskiem, który opromienia nawet kruczą, złowieszczą chmurę Śmierci. Przekonywano mnie w następstwie, że doktór Bretton nie był bynajmniej taką doskonałością, jaką wyobrażałam go sobie; że istotnego jego charakteru nie cechowała wcale taka głębia, ani wzniosłość, stałość i siła, w jakie stroiła go moja wyobraźnia. Nie wiem ile było w tym słuszności: mnie wydawał się równie nieoceniony, jak chłodna orzeźwiająca krynica spragnionemu wędrowcowi — jak słońce drżącemu z zimna więźniowi. Pamiętam bohaterstwo, jakiego dawał niejednokrotnie dowody. Nie przestaję uważać go za bohatera po dzień dzisiejszy.
Zapytał mnie z uśmiechem, dlaczego list ten tak bardzo mi jest drogi, dlaczego zależy mi na nim tak bardzo. Pomyślałam, — nie powiedziałam jednak tego — że jest dla mnie równie cenny, jak krew w mych żyłach. Odpowiedziałam zamiast tego, że bardzo mało otrzymałam w moim życiu listów, o które dbałabym tak bardzo, jak o ten właśnie.
— Pewien jestem, że pani nie czytała go — rzekł — gdyby było odwrotnie, nie przypisywałaby mu pani tak wielkiej wartości.
— Przeczytałam go, ale raz jeden tylko. Pragnęłam móc odczytać go poraz drugi. Martwię się bardzo, że go utraciłam. — Przy tych słowach nie byłam ponownie w stanie powstrzymać się od łez.
— Lucy, Lucy, biedna moja chrzestna siostrzyczka (o ile istnieje takie pokrewieństwo) oto masz twój list! Naprawdę nie jest on wart takich łez i tak czule przesadnego przywiązania do niego.
Ciekawy, charakterystyczny manewr! Jego spostrzegawcze, bystre oko dostrzegło list na podłodze tam, gdzie ja daremnie go szukałam; jego ręka, równie żywa i sprawna w ruchach, pochwyciła go. Ukrył list w kieszeni. Gdyby moje zgnębienie i niepokój były o źdźbło mniej szczere i gwałtowne, wątpię czy przyznałby się w ogóle do znalezienia mojej zguby i czy zwróciłby mi ją. Łzy o temperaturze o jeden stopień niższej, aniżeli te, jakie przelałam, zabawiłyby doktora Johna co najwyżej, nie wzruszyłyby go jednak.
Zadowolenie z odzyskania skarbu, który uważałam już za utracony, kazało mi zapomnieć o obrzuceniu doktora Brettona zasłużonymi wyrzutami za dokuczliwe przekomarzanie się ze mną; radość moja była tak wielka, że nie byłam zdolna jej ukryć, wydaje mi się wszelako, że uzewnętrzniłam ją raczej zachowaniem moim, aniżeli słowami. Niewiele powiedziałam.
— Zadowolona jest pani teraz? — zapytał doktór John.
Odparłam, że jestem nie tylko zadowolona, ale szczęśliwa.
— A jak czuje się pani fizycznie? — dodał. — Uspokoiła się już pani? Nie bardzo, jak widzę, bo wciąż jeszcze dygoce pani, jak liść na wietrze.
Mnie wszelako wydawało się, że jestem już zupełnie opanowana; nie czułam w każdym razie żadnego niepokoju, ani zgnębienia. Uważałam, że najzupełniej odzyskałam tak mocno zachwianą równowagę.
— Mogłaby pani zdać mi dokładnie sprawę z tego co pani widziała? Opowiadanie pani było fatalnie chaotyczne. Była pani blada jak ściana, wspomniała pani tylko o „czymś“, nie określając bliżej co mogłoby to być. Czy był to mężczyzna? Czy było to zwierzę? Co to było takiego.
— Nie potrafię powiedzieć dokładnie co widziałam — odrzekłam. — Chyba, że ktoś inny jeszcze zobaczy to również; będę mogła wówczas uzupełnić cudze świadectwo; w przeciwnym razie byłabym zdyskredytowana, posądzona o bredzenie.
— Niech pani stara się opisać mi możliwie dokładnie, jako lekarzowi, co pani widziała — rzekł doktor Bretton. — Traktuję panią teraz ze stanowiska zawodowca. Czytam w niespokojnie roziskrzonych oczach pani wszystko, co chciałaby pani ukryć może: To samo zdradzają policzki pani, z których uciekła cała krew, ręce pani, których drżenia nie jest pani w stanie opanować. Niech mi pani zaufa, panno Lucy, i opowie mi wszystko.
— Wyśmieje mnie pan...
Jeśli mi pani nie powie, nie dostanie pani ode mnie ani jednego listu więcej.
— O, teraz już kpi pan wyraźnie ze mnie.
— Odbiorę pani i ten pierwszy, ten jedyny list nawet: napisałem go, mam więc prawo żądać jego zwrotu.
Wyczułam lekką drwinę w jego głosie: przywróciło mi to od razu spokój i równowagę, na wszelki wypadek wszakże złożyłam list i ukryłam go przed oczami doktora Johna.
— Nic pani nie pomoże ukrywanie listu, będę go miał kiedy tylko zechcę. Nie zna pani wcale zręczności mojego chwytu; śmiało mógłbym pokazywać sztuki magiczne. Mama mówi nawet czasem, że osobliwie zgodnie władać potrafię językiem i oczami, pani jednak nie dostrzegła u mnie nigdy tej właściwości, prawda, panno Lucy?
— Owszem, owszem, dostrzegłam ją, kiedy pan był małym chłopcem jeszcze. Dostrzegałam w panu obie te cechy, które posiadał pan wówczas w znacznie wyższym stopniu, aniżeli obecnie. Teraz bierze pan wszystko siłą, a siła jest wrogiem subtelności. W dalszym ciągu jednak ma pan, panie doktorze Johnie, to, co tutaj, w Labassecour, nazywają „un air fin“ — cechę człowieka sprytnego i przenikliwego, nie mogącą wprowadzić nikogo w błąd. Madame Beck dostrzegła to i...
— I podobało jej się to, bo sama posiada tę cechę — dokończył doktór John ze śmiechem. Ale Lucy, niech mi pani da ten list. Nie zależy pani przecież na nim naprawdę.
Nie odpowiedziałam ani słowem na taką prowokację. Kiedy Graham zaczyna wesoło podrwiwać, nie należy zbytnio pozwalać mu na to. W pewnej chwili właśnie nowego rodzaju uśmiech zarysował się dokoła jego ust: uśmiech bardzo miły, uraził mnie jednak — w oczach jego zaiskrzył się nowy błysk — nie był on nieprzyjazny, ale też i nie mógł działać uspokajająco. Wstałam, aby odejść i nieco smutnym głosem życzyłam mu dobrej nocy.
Ze zwykłą swoją wrażliwością — z tą osobliwą, lękliwie tropiącą swoją właściwością — wyczuł od razu nie ujętą w słowa skargę, jak gdyby cień wyrzutu, uczynionego mu przeze mnie w myśli. Z cechującą go prostolinijnością zapytał też, czy jestem urażona. Potrząsnęłam głową na znak przeczenia.
— Pozwoli mi pani w takim razie pomówić z sobą nieco poważniej, zanim pani odejdzie. Znajduje się pani w stanie wielkiego nerwowego podraźnienia. Mimo, że usiłuje pani panować nad sobą, pewien jestem, sądząc z wyrazu oczu pani i z całego pani zachowania, że kiedy była pani dzisiaj wieczorem sama jedna na tym zabójczym, ponurym jak grób poddaszu, w tym cuchnącym stęchlizną siedlisku gruźlicy i wszelkich chorób, w istnym tym więzieniu pod ołowianym dachem[3] — w miejscu którego progu nie powinna pani nigdy przestępować — otóż że widziała pani tam, albo też wydawało się pani, że pani widziała jakąś zjawę, szczególnie obliczoną na oddziałanie na wyobraźnię pani. Wiem, że nie jest pani, ani też nie była pani nigdy skłonna do przesadnego lękania się rozbójników, złodziei i t. p. Nie jestem jednak pewien, czy zjawa, mająca charakter upiorny, nie podziałałaby wstrząsająco na umysł pani. Mogę panią uspokoić. Wszystko to sprawa nerwów, jak widzę.. Niech mi pani jednak określi bliżej tę wizję.
— Nie powie pan nikomu?
— Nikomu — zapewniam panią. Może pani zaufać mi tak bezwzględnie, jak zaufała pani ojcu Silasowi. Doktór jest w samej rzeczy bezpieczniejszym spowiednikiem, aniżeli ksiądz, chociażby nawet nie miał siwych włosów.
— A nie wyśmieje mnie pan?
— Gdybym nawet miał wyśmiać panią, to tylko dla własnego dobra pani. Nie byłby to na pewno śmiech szyderczy. Nieśmiała natura pani nie łatwo zdobywa się na ufność, niech mi pani jednak wierzy, Lucy, że jestem prawdziwym jej przyjacielem.
Wyglądał teraz jak prawdziwy przyjaciel: znikł ów nie dający opisać się uśmiech i błysk oka, znikło zastraszające odęcie warg, drganie nozdrzy, łukowate podniesienie i wygięcie brwi; twarz jego cechował teraz spokój i skupiona uwaga, mile łagodzące jej wyraz. Czując, że mogę mu zaufać, opowiedziałam ściśle co widziałam. Już dawniej, kiedy oboje, on i ja, odbywaliśmy w ciepłe popołudnia październikowe przejażdżkę po Bois de l‘Etang, opisałam mu związaną z tymi murami legendę.
Usiadł i zamyślił się. W tej samej chwili usłyszeliśmy kroki reszty towarzystwa schodzącego na dół.
— Czy gotowi są przeszkodzić nam? — rzekł, spoglądając z gniewem na zamknięte drzwi.
— Nie przyjdą tutaj — odparłam, znajdowaliśmy się bowiem w małym saloniku, w którym Madame nie zwykła nigdy przesiadywać wieczorami. Przypadkiem jedynie, był tutaj piec dość ciepły jeszcze. Przewidywania moje okazały się słuszne: minąwszy drzwi, przeszli wszyscy do salle à manger.
— Teraz — powrócił do przerwanej naszej rozmowy — będą snuli fantastyczne domysły i opowiadali sobie historie o złodziejach, o włamywaczach i tym podobnych grozach: pozostawmy ich w tym mniemaniu. Ostrzegam panią, aby pani nic im nie mówiła i trzymała się niezachwianie rozumnego swojego postanowienia nie opisywania nikomu zjawy mniszki, jaka ukazała się pani. Możliwe, że ukaże się ona pani ponownie — niech to pani nie przeraża jednak.
— Sadzi pan więc — rzekłam, wzdrygnąwszy się mimo woli — że była to tylko wizja moja, płód chorej wyobraźni, że wizja ta rozwiała się obecnie, mogłaby jednak niespodzianie stanąć ponownie przed moimi oczami w dniu i w chwili, kiedy najmniej będę spodziewała się jej?
— Myślę, że musiał to być rodzaj zjawy ułudnej, która narzuciła się pani, jak się obawiam, w wyniku długotrwałej wewnętrznej walki duchowej.
— O, doktorze Johnie, przerażenie ogarnia mnie na myśl, że mogłabym w istocie podlegać podobnym ułudom! Zjawa ta jednak wydawała mi się dziwnie rzeczywista! Czy nie istnieje sposób uleczenia tego stanu, niedopuszczenia do powtórzenia się czegoś podobnego?
— Szczęście jest najlepszym i jedynym lekarstwem — wesoły, pogodny nastrój najskuteczniejszą prezerwatywą. Niech pani stara się o utrzymanie go.
Nie istnieje w moim pojęciu szyderstwo bardziej puste i beztreściwe, aniżeli rada utrzymania wesołego, pogodnego nastroju. Co oznacza ona właściwie? Szczęście i pogoda umysłu nie są jak kartofle, które można hodować, sadząć je w starannie uprawionym nawozem gruncie. Uczucie szczęścia jest glorią, której promienność zsyłają na nas niebiosa. Jest rosą boską, która spada na duszę człowieka w słoneczne poranki letnie z szkarłatnego kwiecia i złocistych owoców raju.
— Starać się być szczęśliwą — powtórzyłam za całą odpowiedź. — A czy pan stara się być szczęśliwym?... Jak to pan robi?
— Jestem pogodny z natury, a przeciwności losu nie potrafiły mnie nigdy zmóc. Wszelkie niepowodzenia wywoływały u matki mojej i u mnie samego gniewny pomruk jedynie; nie dawaliśmy się im jednak, a nawet drwiliśmy z nich, czym stropione, omijały nas i szły dalej.
— Nie widzę w tym jednak żadnego starania się o szczęście, żadnego hodowania go.
— Nie pozwalam sobie ulegać melancholijnym nastrojom.
— Owszem: widziałam pana ulegającego im.
— Z powodu Ginevry Fanshave, prawda?
— Czy nie czuł się pan chwilami nieszczęśliwym z jej winy?
— Głupstwo! Nonsens! Widzi pani, że wyleczyłem się już z tego.
O ile śmiejące się oczy, twarz tchnąca promiennym zadowoleniem i zdrową energią, miały świadczyć o jego uleczeniu, był w istocie uleczony, i to całkowicie.
— Tak, nie wygląda pan na mocno strapionego, ani nawet na wyraźnie nieusposobionego — przyznałam.
— A dlaczegóżby i pani także, Lucy, nie miała wyglądać tak i czuć się tak samo jak ja? — odważną, energiczną, gotową stawić czoło wszystkim mniszkom i wszystkim flirtom w całym chrześcijaństwie? Zapłaciłbym złotem, za możność widzenia pani drwiącej ze wszystkiego. Niech pani spróbuje tej sztuki.
— A gdybym tak sprowadziła panu teraz pannę Fanshave?
— Zapewniam panią, droga Lucy, że nie poruszyłoby mnie to ani trochę. Mogłoby poruszyć mnie w jedynym tylko wypadku — gdybym widział z jej strony prawdziwe, głębokie uczucie. Jedynie za taką cenę zdolny byłbym wybaczyć jej.
— Naprawdę?! A przecież uśmiech jej był dla pana szczęściem tak niedawno jeszcze?!
— Jestem przeistoczony, Lucy, przeistoczony! Przypomina sobie pani, że nazwała mnie pani niegdyś niewolnikiem? Otóż teraz jestem już wolnym człowiekiem!
Sprężył się: z całej jego postawy, z dumnego podniesienia głowy, z jego świetlistych oczu i rozjaśnionej twarzy promieniała pełnia swobody, która była czymś więcej niż wyzwoleniem — była pogardą dla dawnych niewolniczych jego więzów.
— Panna Fanshave — dodał — zbudziła i podtrzymywała we mnie nastrój uczuciowy, który minął już obecnie: wszedłem teraz w odmienną fazę, zdecydowany żądać miłości w zamian za miłość — namiętności za namiętność — i to odmierzonej sutą miarą nawet.
— O, doktorze! doktorze! — przypomniałam mu — powiedział pan kiedyś, że w naturze pańskiej leży zdobywanie miłości w trudnych warunkach — że prawdziwe uczucie zdolna jest zrodzić w panu dumna nieprzystępność jedynie!
Roześmiał się i odpowiedział:
— Natura moja jest zmienna: nastrój jednej godziny bywa czasem przedmiotem szyderstwa dla następnej... I cóż, Lucy, — zmienił nagle temat rozmowy, wkładając równocześnie rękawiczki do odejścia:
— Jak pani sądzi, czy mniszka zjawi się dzisiaj raz jeszcze?.
— Nie przypuszczam, aby miała zjawić się.
— Niech jej się pani pokłoni ode mnie, gdyby jednak zjawiła się — niech jej pani odda pozdrowienie od doktora Johna i niech ją pani poprosi, aby zechciała łaskawie oczekiwać jego odwiedzin: Czy była to ładna mniszka? Czy miała przystojną twarz? Nie powiedziała mi pani tego jeszcze, a to właśnie jest punktem prawdziwie doniosłym.
— Twarz jej była osłonięta czymś białym — rzekłam — ale oczy jej błyszczały.
— Niech licho porwie jej diabelskie zasadzki! — zawołał z pogardą — miała jednak przynajmniej ładne oczy, błyszczące i czułe.
— Nie, zimne i przeszywające.
— O, precz z nią. Niech idzie do wszystkich diabłów! Nie chcemy oglądać jej więcej! Nie będzie nawiedzała już pani, kochana Lucy. A gdyby miała przyjść raz jeszcze, niech pani mocno uściśnie jej rękę. Czy zniosłaby podobne potraktowanie, jak pani sądzi?
Uważałam, że jak na niematerialnego ducha, byłoby to potraktowanie zbyt bezceremonialnie przyjacielskie, którego nie mógłby znieść na pewno. Powiedziałam doktorowi „Dobranoc“ z uśmiechem, który był dostosowaną do jego pożegnania odpowiedzią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czy było coś w ogóle na poddaszu? Czy wykryto coś czy kogoś? Myślę, że po najstaranniejszym przetrząśnięciu wszystkich kątów i zakamarków ograniczyły się wykrycia na nieznacznych drobiazgach jedynie. Mówiono zrazu o jakimś nieładzie wśród porozwieszanych ubrań, Madame Beck uznała jednak w następstwie, że wisiały w takim samym porządku, w jakim je umieszczono. Co zaś dotyczy pękniętej szyby w górnym okienku poddasza, zapewniała, że rzadko obywało się w nim bez jednej, a nawet bez paru stłuczonych czy trzaśniętych szyb. Dodała nadto, że przed paroma dniami spadł wielki grad, któremu można było równie dobrze przypisać wyrządzenie tej szkody. Madame wypytywała mnie bardzo dokładnie o to co widziałam, pamiętna wszakże ostrzeżenia doktora Johna, zapewniłam ją, że były to mgliste jedynie zarysy jakiejś czarno odzianej postaci: bardzo przezornie uniknęłam użycia wyrazu „mniszka“. Wiedziałam, że nasunąłby on trzeźwemu jej umysłowi pojęcie czegoś romantycznie nierealnego. Ona sama zobowiązała mnie zresztą, abym nie opowiadała o tym zajściu nikomu: ani służbie, ani uczennicom, ani także nauczycielkom, — zarazem pochwaliła mnie za roztropność, jaką wykazałam, przybiegłszy z tą wiadomością do jej prywatnej salle à manger, a nie do ogólnego refektarza.
Na tym wyczerpałyśmy obie dany temat.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko smutnie rozważać w tajemnicy przed wszystkimi zagadnienie, czy dziwny ten stwór był z tego świata, czy z królestwa pozagrobowego, czy też może był on wytworem chorej wyobraźni, a ja sama jej nieszczęśliwą ofiarą.






  1. Ależ oczywiście, dziecinko, dam ci dwie, jeśli zechcesz.
  2. Figure chiffonnée — oznacza właściwie twarz zmiętą, o nieregularnych rysach.
  3. Więzienie pod ołowianym dachem — I Piombi — w Wenecji, słynne między innymi z Pamiętników Casanovy, który je odsiadywał i z którego udało mu się zbiec. (Przyp. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.