<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
Usiadły wodze. Troski na wszystkich wyryte,
Powstał król . . . lejąc łzy obfite
I gęstym przerywane jękiem słowa rzecze.
Iliada 19 księga.

Salą tronową czyli naradną nazywano obszerną komnatę w zamku płockim, wystrojoną prawdziwie z królewskim przepychem. Obicia z aksamitu purpurowego lśniły się pozawieszane po ścianach, wyrobionemi na nich ze złota i srebra kwiatami. W środku zginającego się sklepienia wymalowany był pierwszy król chrześciański, przyjmujący chrzest z rąk świętego Biskupa, a przy nim jego żona, piękna Dąbrówka i Polacy z dobytym orężem.Choć za naszych czasów niezgrabnym i niekształtnymby się wydał ten obraz, wzbudzał on wtenczas podziwienie i uwielbienie rzadkich i nieumiejętnych miłośników sztuk pięknych. Gdzieniegdzie wisiały nabijane złotem zbroje i stalowe kolczugi pomieszane z szablami i tarczami, po których świetności można było poznać, że więcej ku ozdobie niż do boju służyły. Sam tron szkarłatnem obity suknem, stał w głębi sali pod pokryciem niebieskiem, nad którem wznosił się herb polski, orzeł biały z srebrzystemi pióry, pięć marmurowych stopni prowadziło do niego, a trzy rzędy filarów z obu stron podpierało wysokie sklepienie, na każdym filarze widziano bogatą koronę, wznoszącą się nad dwoma w krzyż złożonemi berłami. Żelazna krata oddzielała tron od drugiej połowy sali. Przy siedzeniu królewskiem było kilka niższych przeznaczonych dla książąt krwi i znakomitszych urzędników. Okna różnemi malowaniami zdobione, sięgały od podłogi do początku sklepienia, a przy każdem z nich paliły się najdroższe kadzidła w alabastrowych naczyniach.
Teraz cała sala napełniona była mnóstwem osób czekających ukazania się monarchy; świetne ubiory zgadzały się z przepychem miejsca. Przy tronie królewskim stał Zbigniew, a za nim wierny Mestwin, poblizkie siedzenia z drugiej strony zajmowali Wszebor, Skarbimir, Sieciech, Wolimir z Moskorzewa z sokołem na prawicy, inni panowie radni i Stefan, podówczas biskup płocki.
— Patrz — rzekł Wolimir Sieciechowi do ucha — jak na to zgromadzenie przybył Zbigniew w zupełnej zbroi i z szyszakiem żelaznym na głowie, jak gdyby poczuwając się do porwania kuropatwy, obawiał się jakiego niebezpieczeństwa, kiedy my wszyscy i ty nawet, wodzu straży królewskiej, jesteśmy bez pancerzy, bez hełmów. Patrzże jak brwi zmarszczył, kiedy teraz zbliżył się Mestwin do niego i coś mu pocichu powiedział, patrz jak się nagle wzruszył i położył rękę na sztylecie. Na Boga, zdaje mi się, żem na łowach. My wszyscy jesteśmy psami, król dojeżdżaczem, Wszebor myśliwym, a książe Zbigniew dzikiem osaczonym... A co, czym nie trafił?
— Ale wiele psów legnie pod jego kłami nim się podda — odparł Sieciech; — lubię Zbigniewa, dzielny, a choć czasem popełni zbrodnię, lubię go jeszcze. Trudno się obejść bez gwałtu na tym świecie. Jaka postać rycerska, jakie męskie rysy, jaka piękna na nim zbroja. Lubię go zato...
— Ale co to się znaczy — rzekł sokolnik królewski — że naszego wysokiego i wielce miłościwego pana dotąd nie widać, czy nie zasłabł czasem?
— Może się boi przyjść do nas, lub jeszcze nie pokończył pacierzy — odpowiedział Sieciech.
Lecz wtem umilkły rozmowy i żarty, a król Władysław wszedł do sali.
Czoło Sieciecha pokryło się chmurą, wszyscy powstali, wszedł król drzwiami blizkiemi tronu, opierjąc się na ręku synowca, zbliżając się do tronu, lekkim ukłonem zgromadzonych panów powitał. Twarz jego nosiła piętno boleści i rozdzierając duszę smutków, szedł powolnym krokiem z koroną na głowie, z berłem W ręku, szerokim, białym otoczony płaszczem, na którym srebrne błyszczały orły. Podał mu rękę Mieczysław, w kształtnym, niebieskim stroju, nie miał pancerza na piersiach, zamiast ciężkich rycerskich rękawic, białe, z giętkiej skóry pokrywały mu ręce. Łańcuch złoty, oznaczający godność rycerza, spadał mu ma piersi. Płaszcz książęcy w lekich fałdach spływał mu z ramion, a zamiast czapki z piórami, stosownej do tego ubioru, miał na głowie ciężki hełm stalowy ze spuszczoną przyłbicą, wskutek uczynionego ślubu, że nie odkryje twarzy, dopóki nie wykryje śladów, lub nie dowie się o losie Hanny z Ciechanowa.
Szmer dotąd panujący w sali zamienił się na głośne okrzyki: „niech żyje król Władysław! niech żyje Herman! chwała jemu i błogosławieństwo!“
Ale kiedy król usiadł na tronie, wrzawa ta, pochodząca bardziej ze zwyczaju niż z przywiązania do monarchy, ucichła. Wszyscy oczy zwrócili na Władysława, wzrok i słuch natężając. Jeden Zbigniew został niewzruszony przy tronie; za zbliżeniem się króla, kroku nie postąpił ani cofnął, żadnego znaku wzruszenia nie okazując. Czasem tylko za przelatującem wspomnieniem, lekki rumieniec występował mu na lica, które wkrótce potem wracały do grobowej bladości, i gdyby nie to jedyne znamię życia, można go było raczej wziąć za martwy posąg, niż za żyjącą istotę. Mestwin stał za nim, ale ile razy chciał mówić, nieznacznym prawie ruchem ręki nakazywał mu książe milczenie, i musiał rycerz niemiecki przestawać na szyderskim uśmiechu, który nigdy jego ust nie opuszczał.
— Panowie tu zgromadzeni — rzekł król słabym głosem — i dzielni rycerze, zebrani za naszym rozkazem, postanowiliśmy dzisiaj roztrząsnąć sprawę, przyczyniającą nam wiele zmartwienia i smutku; bo nasze serce ojcowskie ubolewa nad nieszczęściami naszych poddanych, nad kłótniami i niezgodą naszych panów, nad gwałtami i zdzierstwami naszego rycerstwa. — To mówiąc, pomimowolnie rzucił okiem na Zbigniewa ale książe stał na tem samem miejscu, i najmniejszej zmiany w tej chwili nie można było dostrzedz na jego twarzy. — Dniem i nocą w własnym zamku i w kościołach błagaliśmy Boga o zwrócenie pokoju, o oddalenie zamieszań i rozbojów. Ale ciężkie musieliśmy popełnić grzechy, kiedy Pan niebios nie raczył się do naszych prośb przychylić; owszem widzimy ze smutkiem najgłębszym, że codzień złe się wzmaga, codzień szerzą się kłótnie i łupiestwa, codzień ponawiają się mordy, zajazdy, łupiestwa i klęski, pogrążające naród w nędzy i porządek społeczny wywracające. Niema zakątka w Polsce, gdzieby zacięte nie odbywały się walki między ziomkami, między synami wspólnej ojczyzny. Krew się leje, a nasza powaga królewska nie może jej wstrzymać ani namową, ani prośbą, do którejby król nigdy nie powinien się zniżać; nie zdołamy skrócić namiętności poddanych i burzliwych poskromić gniewów. Czyż piekło nasłało hufce złych duchów na naszę ziemię? czyż dzikie, otaczające nas narody przelały swe uczucia w serca naszych panów i naszej szlachty? A jednak bywały dawniej czasy porządku i wewnętrznego pokoju! Za Bolesława Wielkiego, założyciela naszej chwały i potęgi, w pierwszych latach panowania nieszczęśliwego mego brata, nikt nie śmiał dobywać na braci oręża, i wszystkie szable polskie skierowane były w pierś wrogów. Ale teraz ojciec w niezgodzie z synem! stryj zagrabia synowca majątki! brat podnosi oręż na brata, wszędzie zamieszanie i szczęk broni, a tymczasem kościoły puste daremno wzywają na modlitwę rycerzy, dźwiękiem niesłuchanych już dzwonów, groby świętych opuszczone i w pogardzie miane. Sami tylko kapłani zapełniają przybytki Pańskie, a wszędzie naokoło krew rumieni ziemię i Polak ściera się z Polakiem. Nie, poddani moi, nie nie przesadziłem w tym opisie. Samiście tego świadkami i sumienie wasze zgadzać się musi z naszemi słowy. Przykład tego właśnie, teraz się wydarzył. Oto... — Ale w tem miejscu król zamilkł; wystawił dotąd ogólne zarysy, ogólnie do wszystkich przemawiał, ale kiedy przyszło do opowiadania wypadku dotykającego tak blizko przytomnych i, mogącego ściągnąć na syna nieszczęśliwe skutki, dowiedział się bowiem Władysław od Skarbimira o opowiadaniu Bardana, nie czuł już w sobie potrzebnej do tego mocy. Myśl, że wypełnia świętą powinność, nakazaną przez niebiosa, utrzymała go dotąd w zamiarze, ale teraz jakiś ciężar przycisnął mu serce, głos ustał i przymknęły się usta.
Przez kilka chwil głębokie panowało milczenie, nareszcie nabrał więcej siły i często przerywanym głosem się odezwał:
— Wszebor, pan Ciechanowa, zasłużony w ojczyźnie, dzielny w boju, mądry w radzie, z łzami w oczach przybył nam oznajmić przed tygodniem, że mu córkę nadobną Hannę z Ciechanowa, której wdzięków i cnoty sławą całe brzmi Mazowsze, porwali w nocy zbrojni ludzie, i że to tak prędko i niespodzianie się zdarzyło, że nie mogli, ledwo ze snu obudzeni jego żołnierze schwytać ni ujrzeć nikogo z porywających. Obiecaliśmy mu, że jeśli pogoń i wyprawa, którą zamierzył, bezskutecznemi będą, wtenczas dołożymy wszelkich środków, za pomocą władzy od Boga nam danej, na wyśledzenie, odkrycie i ukaranie zbrodniarzy. — Tu ciężko westchnął Władysław i znów się zatrzymał.
Ale Wszebor widząc, że w jednej chwili wszystko stracić może przez słabość i niestałość króla, kląkł przed tronem i głośno „sprawiedliwości się domagam“ zawołał.
— I otrzymasz ją wierny nasz sługo. Wrócił po kilku dniach — mówił dalej Władysław — na próżnych staraniach i zabiegach strawionych, do nas, oto przytomny Wszebor, a my dopełniając obietnicy i w niczem nienaruszonego słowa królewskiego, zgromadziliśmy was panowie i poddani, żeby przed wami ogłosić i oznajmić naszą wolę królewską i co następuje. Słuchajcie więc uważnie, słuchajcie, a kto się poczuwa do zbrodni, niech wyzna przestępstwo, bo za chwilę nie czas już będzie. — Tu znów umilkł król polski i czekał, czy jaki głos się nie odezwie; ale grobowe milczenie nieprzerwanem zostało, Zbigniew tylko rzekł pocichu do Mestwina:
— Idź do mego zamku, uzbrój wszystkich żołnierzy, rozstaw ich po murach i basztach. Niech każdy z gotowym do boju orężem czeka na mnie.
— Książe i panie mój, nie rzucaj się dobrowolnie w sidła nieprzyjaciół, tajemnica i milczenie wszystko pokryć może, przysięga i słowo książęce uwolni cię od poszukiwań i śledzeń.
— Wykonaj moją wolę, przyjacielu — odparł Zbigniew, — bo już nadchodzi czas i niezadługo błyśnie wierna moja szabla.
— Do śmierci wiernym ci będę, ale powtarzam...
— Ani słowa więcej, wykonaj moje rozkazy.
— Już nic, nic cię nie wyratuje: zgubionyś — były ostatnie słowa Mestwina wychodzącego z sali, co niemało wszystkich zdziwiło. Wtenczas Stefan, biskup płocki z powagą do tronu przystąpił, zdjął z swojej szyi bogaty relikwiarz, zawierający kość z głowy świętego Wojciecha i złożywszy go w ręce królewskie, uroczyście wyrzekł:
— Władysławie, królu Polski i panie mój, wypełń teraz powinność nakazaną, od Nieba i świętego Kościoła, — a widząc pomieszanie monarchy dodał — a zato Bóg ci przez moje usta obiecuje szczęcie i nagrodę w życiu przyszłem. Wezwij na pomoc Anioła Stróża, świętych męczenników, którzy krwią własną dowiedli nienaruszonej wiary i dwunastu apostołów Zbawiciela naszego. Wypij kielich goryczy w tem życiu, a po śmierci wieniec nieśmiertelnej chwały niebieskiej okryje ci skronie. Wypełń więc obowiązek i powinność swoję, Władysławie, królu Polski!
Całe zgromadzenie odpowiedziało: „Amen.“
Zebrawszy wszystkie siły, powstał Władysław Herman, a choć bliżej tronu stojący spostrzegli łzę toczącą się w oku, dość silnym odezwał się głosem:
— Wzywamy wszystkich naszych poddanych, tak panów i rycerzy, tak wolnych jak niewolnych ludzi, żeby wszystkiemi środkami starali się wykryć zbrodniarzów, którzy porwali Hannę z Ciechanowa. Wzywamy i rozkazujemy, aby nasi rycerze wsiedli na koń i dopomogli ojcu do szukania straconego dziecięcia, a to pod utratą względów i łaski naszej. Dalej wzywamy naszego hetmana i wojewodę Sieciecha, by na czele przybocznej naszej straży, uczynił przegląd wszystkich domów miasta Płocka dla wykrycia, czy czasem nie jęczy w srogiem więzieniu Hanna z Ciechanowa... Ktokolwiek się dowie o Hannie z Ciechanowa, a nie doniesie natychmiast o tem, nam i Wszeborowi jej ojcu, tego czeka kara żadnemi nieodwrócona prośby; a teraz pozostanie nam jeszcze ogłosić wolę naszę, żeby występny i winowajca porwania Hanny, ukarany był śmiercią, co następną stwierdzamy przysięgą.
W tem miejscu wszyscy przytomni powstali i dobywszy z pochew oręże, głośnemi okrzyki świadczyli się Niebem, że wszelkich dołożą starań dla wybawienia Hanny. Łzy radości zakręciły się w oczach Wszebora, kiedy zobaczył, że taki zapał wzbudziła jego sprawa. Twarzy Mieczysława pod przyłbicą nie można było dostrzedz, ale równie jak inni dobył miecza i wzniósł go w powietrze; jeden tylko Zbigniew milczał i niewzruszony pozostał na miejscu.
Po przywróceniu milczenia, król wznosząc z pobożnością święty relikwiarz i odebrawszy błogosławieństwo biskupa Stefana — przysięgam rzekł.
— Nie przysięgaj, ojcze, śmierci własnego syna — przerwał mu Zbigniew głosem do pioruna podobnym, i postąpił o kilka kroków, a założywszy ręce na piersi, tak zawołał z uśmiechem pogardy: — Ja Hannę z Ciechanowa porwałem. U mnie tu w Płocku, w moim przemieszkuje zamku. A teraz niech kto wystąpi, niech kto poważy się na mnie powstać!
Zamilkł, a czoło jego zajaśniało dumą i ręka gotowa do boju, spoczęła na rękojeści miecza. Wszyscy w zadziwieniu nieporuszeni stali, Władysław upadł na krzesło i schylił głowę, zleciała z niej świetna korona i wraz z berłem przez słabą rękę upuszczonem, runęła aż do stóp tronu. To się wszystko stało w mgnieniu oka, i w tej samej chwili Mieczysław podniósł przyłbicę i skoczył do Zbigniewa, ale kiedy wściekły rzucał się na wroga, widok konającego prawie króla i stryja wstrzymał go, a szlachetny książe zapomniawszy o własnej zemście, pobiegł do Władysława Hermana i starał się go wrócić do zmysłów. Podniósł powoli król Polski oczy i wracając do życia, ujrzał przy sobie Mieczysława, a pamiętny na samo tylko niebezpieczeństwo Zbigniewa, wszystkiemi siłami uchwycił się ręki synowca, podobnie jak tonący rzuconej liny, w której jedyną pokłada nadzieję. Darmo usiłował się wyrwać Mieczysław, i musiał stojąc o kilka kroków od śmiertelnego nieprzyjaciela, patrzeć na jego postać dumną, nie mogąc do niego się posunąć. Widział przed sobą sprawcę wszystkich swoich nieszczęść i uciemiężyciela Hanny, i spokojnie przypatrywać się musiał wyrazowi pogardy, który na licach Zbigniewa się odbijał. Czuł mocniej książe bijące serce, czuł oręż zawieszony u boku, w każdej chwili czuł wzrastający gniew na wroga, a nie mógł na niego się rzucić, nie mógł krwią się jego nasycić, i wobec wszystkich pomścić się krzywdy i zbrodni przed wszystkimi wyznanej. Władysław Herman tymczasem pozostał w milczeniu, i błędny wzrok pomieszanie duszy oznaczający, rzucał na przytomnych.
Wszebor zaś klękający u stóp tronu, znów:
— Sprawiedliwości, najjaśniejszy panie, sprawiedliwości się domagam — zawołał, ale nie słyszał go król Władysław, bo wciąż miał wzrok wlepiony w Zbigniewa. Gniew bowiem i sprawiedliwe oburzenie ustąpiło miłości ojcowskiej, trwożnej o syna, otoczonego mnóstwem nieprzyjaciół.
Zbigniew patrzył na wszystkich spokojną twarzą, wzrok jego tylko zdawał się mówić, niech się zbliży ten, który śmie mnie wzywać: nareszcie obrócił się do ojca.
— Najjaśniejszy panie, oddalam się stąd, bo wszędzie widzę wrogów. Czekam na nich na murach mego zamku. Tam zobaczymy, komu Bóg przeznaczył zwycięstwo. Mieczysławie, tam ze mną będziesz mógł się spróbować. Wszeborze, nie masz po co wychodzić, bom przysiągł, że nigdy się ciebie nie dotknę, chyba że chcesz widzieć szlachetny zgon narzeczonego kiedyś twojej córki. Żegnam was panowie i rycerze. Kto się chce ze mną rozmówić, niech się pierwiej w dobrą zbroję i miecz niezłomny opatrzy. — To mówiąc, szedł Zbigniew po stopniach do tronu prowadzących na szeroką salę.
— On ją uwiódł, on ją hańbą okrył — zawołał Wszebor.
— Zatrzymajcie go! — krzyknął Mieczysław, darmo usiłujący opuścić rękę królewską.
— Śmierć Zbigniewowi!
— Długie życie księciu Zbigniewowi!
— Nie puszczajcie go!
— Kto go zatrzyma, mnie z tego zda sprawę! — wołało rycerstwo na dwa podzielone stronnictwa.
Poszedł syn Władysława dowolnym krokiem wśród dwóch rzędów rozstępujących się przed nim panów i szlachty.
Miecze dobyte, podniesione sztylety, zatrzymywały się w powietrzu za zbliżeniem się jego. Nikt nie śmiał przystąpić, wszyscy zdziwieni bohaterską męża postawą w osłupieniu stali, a Zbigniew bez pośpiechu z powagą przybliżał się do drzwi sali, odpowiadając na krzyki to przyjaznym, to pogardliwym uśmiechem. Mając wychodzić, obrócił się raz jeszcze i ujrzał przy sobie pana z Gulczewa.
— Najjaśniejszy książe, w trudnem jesteś położeniu, wszyscy moi ludzie do ciebie należą jeśli za poniesione koszta odstąpisz mi zamek w...
— Precz mi z taką usłużnością! — krzyknął Zbigniew i odepchnął podłego Skarbimira. Potem raz jeszcze rzucił wzrokiem na całe zgromadzenie, przez chwilę jeszcze patrzył na błyszczące otaczających go oręże, przez chwilę jeszcze przysłuchiwał się ich wrzaskom. Nareszcie — żegnam was — dodał — i zapraszam na biesiadę, gdzie wino krwi strumienie, a potrawy trupy zastąpią. — Po tych słowach, gardząc długiem usprawiedliwieniem się i oznajmieniem, że Hannę pojął za żonę, wyszedł z radością w sercu, ciesząc się, że wkrótce z wież swego zamku upokorzy nieprzyjaciół i niecierpliwemu Mieczysławowi śmiercią się odpłaci. Tymczasem wrzawa i największe powstało zamieszanie. Jedni drugich wyzywali. Krzyki nie ustawały, choć już Wszebor i Sieciech prosili o uspokojenie się burzliwej szlachty. Już nawet dawał się słyszeć szczęk orężów uderzonych o siebie. Dopiero teraz król Władysław puścił synowca, który natychmiast roztrącając otaczających, wybiegł z sali i bez zbroi i szyszaka, z mieczem dobytem rzucił się w pogoń za Zbigniewem. Ale Wszebor poszedł za nim i zatrzymał zapał młodzieńczy roztropną radą.
— Książe, gdzie lecisz bez pancerza i hełmu? Zbigniew już zapewne bezpieczny w swoich murach.
— Prawda — odparł Mieczysław. — Ach, gdyby nie mój stryj, gdyby nie to ściśnienie ręki konającego prawie brata mego ojca. Ach! ale zato dzisiaj jeszcze oblężymy jego zamek. Władysław da nam posiłki.
— Na własnego syna? — rzekł Wszebor. — Książe, znać, że nie masz jeszcze dzieci.
— To sam bez nikogo rozwalę żelaznym toporem bramę do jego jaskiń, wydrę mu życie z piersi, wydrę z rąk jego Hannę.
— Ale nie beze mnie — odparł Wszebor. — Teraz już pewni jesteśmy. Dotąd nie chciałem się stać wojny domowej przyczyną, ale kiedy jedyna nadzieja W orężu... Ale wróćmy, mości książe, do króla.
Za wejściem do sali z trudnością im przyszło przecisnąć się przez tłumy rycerstwa. Setne błyszczały miecze i straszne groźby odbijały się o wklęsłe sklepienia.
Szlachta przeczuwając wojnę, na dwie strony się już przedzieliła. Jedna Zbigniewa wielkość i czyny w tłumnych głosiła wrzaskach, druga z uniesieniem witała Wszebora i księcia Mieczysława. Najwięcej sędziwych, w bojach wyćwiczonych rycerzy ujmowało się za potomkiem Bolesława Śmiałego, i przypominając głośno dzielność i hojność walecznego ojca, najpochlebniesze sypała pochwały synowi, kiedy znowu młodzież lubiąca łupiestwa i gwałty wynosiła pod niebiosa Zbigniewa i bohaterskie jego męstwo. Z trudnością Sieciech wojewoda krakowski mógł podnieść głos wśród tej wrzawy, a dopiero kiedy biskup Stefan zabrał się do mówienia, ucichło zgromadzenie, opadły uzbrojone ręce i schylone głowy dowiodły uszanowania dla poważnego sługi Boga.
— Chrześcianie i Polacy, czyż dowodzicie uszanowania dla monarchy zesłanego od niebios! Widzicie go zbladłym, osłabionym na siłach, a ten widok stroskanego ojca przestępstwami syna, nie wzrusza zatwardziałych serc waszych. Przestańcie nieprzystojnych krzyków i w milczeniu posłuchajcie woli królewskiej, bo władza królów daną im jest od Boga, a obrażając władzę najwyższą na ziemi, obrażacie tem samem najwyższą w niebie. Uciszcie się więc, schowajcie oręże, bo nie powinniście ich wydobywać, jak za rozkazem panującego wam króla lub świętego Kościoła.
Te słowa wróciły spokojność i milczenie głuche, milczenie podobne do cichości niebios przed burzą i rykiem pioruna. Wtenczas odwrócił się Stefan i zbliżył do króla.
— Dokończ — rzekł zaczętego dzieła i dopełnij świętego przyrzeczenia. Wszebor z Ciechanowa wzywa cię przeze mnie, byś rozkazał wojewodzie krakowkiemu, jakeś to dawniej miłościwy królu obiecał, dać mu pomoc w zbrojnych ludziach i rynsztunkach wojennych.
Władysław słabym odpowiedział głosem:
— Róbcie co chcecie; bierzcie, oddawajcie, walczcie, zawierajcie pokój, ale nie zmuszajcie ojca, by powstawał na kości swoich kości i wnętrzności swoich wnętrzności.
— Królu — zawołał nieubłagany biskup — przed sprawiedliwością ojca narodu polskiego, znika syn własny a zostaje zbrodniarz. Nie odrzucaj zesłanego kielicha goryczy. Znieś, jak na chrześcianina przystoi, smutek za karę grzechów swoich. Spełń obowiązek monarchy, a zato zbawienie czeka cię w wieczności. — A widząc, że Władysław Herman niewzruszony zabierał się do odejścia, — zbawienie — dodał — lub wieczna zguba! Obieraj królu, zaklinam cię na błogosławieństwo nieba i Kościoła, wyratuj duszę dopóki czas jeszcze! Zbawienie lub piekło!
Te straszne wyrazy przeszyły bojaźnią słabe serce Władysława, przywołał Sieciecha, i zaledwie słyszanemi wyrzekł wyrazy:
— Wojewodo! weź straż moję, wiesz, co robić, wiesz, rozumiesz mnie; bo nie mogę wymówić tego strasznego rozkazu. Nie zabijaj go, bo zginę!
— Miłościwy panie i królu mój — odparł wzruszony tym widokiem Sieciech — nic mnie nie przymusi do walczenia z twoim synem, dopóki nie wyrzeczesz rozkazu; gotów jestem go nawet bronić jeśli żądasz; — ciszej dodał — książe Mieczysław dziś jeszcze legnie pod mojemi ciosy.
— Nie, nie chcę — zawołał przerażony monarcha — rób co ci biskup rozkaże.
— Czym u ciebie miłościwy królu i panie mój — odparł Sieciech — czy u biskupa wojewodą krakowskim?
— Sieciechu — zawołał głos cichy — wyznacz godzinę i miejsce, a dzisiaj jeszcze spotkam się z tobą, jeśli zechcesz się połączyć z Wszeborem i dać mi słowo, że jeśli zginę, nie złożysz oręża, dopóki Hanny nie uwolnisz, bo jej szczęście nad własne życie przekładam.
Odwrócił się wojewoda i ujrzał za sobą Mieczysława. Szlachetność księcia wzruszyła serce Sieciecha, który choć dumny bez granic, umiał jednak cenić piękne uczucia i bohaterskie poświęcenie się.
— Temi słowy — odparł — zmieniłeś mnie książe zupełnie. Odtąd twoim jestem przyjacielem. Pójdę z tobą dobywać zamku śmiałego Zbigniewa. Ale nie sądź, bym to czynił dla ślepego posłuszeństwa, bo nikogo niema na świecie, któryby przymusił Sieciecha do wydobycia miecza, kiedy go chce mieć w pochwie, lub do schowania, kiedy go chce mieć dobytym, bo chwilę przedtem mówiłem królowi, żem gotów zamordować ciebie. Ale czynię to z własnej woli, uwielbiając szlachetność i wspaniałość twego serca.
Odpowiedział na te słowa Mieczysław ściśnięciem ręki Sieciecha.
— Zbawienie lub piekło! powtarzam raz jeszcze i ostatni — zawołał przekonany Stefan, że jest jego obowiązkiem czuwać nad wykonaniem surowej sprawiedliwości.
Usłyszawszy tę groźbę, powstał król z trudnością.
— Sieciechu! — zawołał — rozkazujemy ci pomagać w wszystkiem Wszeborowi z Ciechanowa. Panowie tu zwołani, wierni nasi poddani tu zgromadzeni, skończyły się nasze obrady.
— Synowcze! dodał znów opadając na siłach oszczędzaj Zbigniewa; przysiąż mi, że...
— Przysięgam, że go zdradą nie zabiję, królu i panie mój przerwał syn Bolesława Śmiałego.
— Więcej żądać nie mogę, niepodobna — rzekł król konającym głosem. — Ojcze niebieski, daruj Zbigniewowi, daj mu długie życie dla upamiętania się i odpokutowania za grzechy. Boże! widziałeś moje poświęcenia dla ciebie! Nie karz nieszczęśliwego zgonem syna!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.