W kraju orangutanów i rajskich ptaków/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W FAKTORJI KUPIECKIEJ. — RAJSKIE PTAKI.

Dziwne to było miasto!
Zbudowane było na małej wysepce Wamma, na piaszczystem wzgórzu a składało się wszystkiego z trzech ciasnych a niezbyt długich ulic, zabudowanych przeważnie domami drewnianemi, pół na pół zburzonemi. Jednakże przystań, którą wjeżdżali do miasta, była dobra, otoczona rafami koralowemi i nadająca się znakomicie dla zapuszczania kotwicy przez mniejsze statki żaglowe. Z jednej strony za rafami koralowemi widać było część wyspy, dalej jedną lub drugą wieś, a naprzeciw nich sięgające szeroko i daleko monotonne morze. Ponieważ wyspa ze wszystkich stron owiana była wiatrami morskiemi, klimat miała zdrowy. Zaś na piaszczysty brzeg łatwo było wyciągnąć większe łodzie, lub też malajskie „prau“, na których kupcy tutaj przyjeżdżali.
Trudno było panu Cilińskiemu wyszukać sobie tutaj odpowiedni dom. Miasto zamieszkałe było w tej chwili, zaledwie przez pół tuzina Malajczyków i Chińczyków, którzy nie mogli dysponować domami do nich nie należącemi. Jeden niezamieszkały dom nie miał dachu, drugi, który właśnie budowano, mógł był być wykończony dopiero za miesiąc — jak mówił jego właściciel, budujący go na spekulację. Trzeci, którego właściciel wyjechał, wymagał naprawy, a na wyspie nie było rzemieślników, mogących się tej pracy podjąć. Wobec tego pan Ciliński nie zastanawiając się długo i pewny, że jakoś do porozumienia wkońcu dojdzie, zajął jeden z najlepszych domów, nikogo się o pozwolenie nie pytając. Służba rozstawiła stołki trzcinowe, a następnie wniosła do dwóch pokoików lekkie deski, zapomocą których pan Ciliński natychmiast sporządził sobie półki i stoły. Parę ławek bambusowych obrócono w łóżka, rozmieszczono przy nich puszki, rozesłano na podłodze maty, a w ścianie z liści palmowych wycięto bez ceremonji okno.
— Jeśli pan profesor coś podobnego domem nazywa, to ja już nie wiem — oburzał się Tadzio. To jest przecie zwykła szopa, gorsza od naszej stodoły.
— Gorsza od stodoły, to ona jest! — zgodził się profesor — ale lepszego domu mój bracie tutaj nie znajdziemy. I nic się nie bój, dobrze nam tu będzie.
— Ja bym się bał! — wzruszył ramionami Tadzio.
Miejscowość ta nazywała się Dobbo, a była małem miasteczkiem, w którem tylko na jakiś czas mieszkali kupcy, zbierający się tu na handel z mieszkańcami zachodnich i wschodnich wysp malajskich. W tej chwili jarmark się jeszcze nie rozpoczął. Wiadome było jednak, że w krótkim czasie miasteczko zaroi się przybyszami z dalekich stron.
Zaraz na drugi dzień po przybyciu na wyspę pan profesor z nieodłącznym Tadziem wybrał się na przechadzkę.
Szli wzdłuż morza, jakie pół mili i przyszli do małej wioski, z której prowadziła droga do lasu i do wsi Wamma, oddalonej o jakie trzy mile angielskie od wybrzeża. Ścieżka była bardzo wąska i niezbyt jeszcze wychodzona. Często bagnista, zatarasowana pniami tak, że z trudnością można się było naprzód posuwać. Mimo to, że profesor czuł niezadowolenie Tadzia, który na jego bieganie za owadami patrzył z nietajonem lekceważeniem a nawet pogardą, latał jak opętany dokoła ścieżki, wydając od czasu do czasu radosne okrzyki.
— W przeciągu dwóch godzin ośle jakiś złapałem około trzydziestu nieznanych okazów motyli. Jest to jeden z największych moich sukcesów z entomologicznego punktu widzenia! Popatrz się jakie to cuda. Oto motyl zwany Hestia durvilleia, co za barwy! To przecież cuda, klejnoty, to są skarby!
— A ja bym wolał zamiast tych motyli trochę porzeczek lub malin! — mówił Tadzio, którego dręczyło nieznośne pragnienie.
Wtem pan profesor stanął jak wryty i palec położył na ustach, poczem dech w piersi wstrzymał, z twarzą niesłychanie skupioną, z oczami utkwionemi w jeden punkt, z siatką przygotowaną do „ciosu“, zwolna zaczął się skradać naprzód. Tadzio zauważył, iż uczony drży ze wzruszenia, a kiedy zaczął szukać przyczyny tego wszystkiego, zauważył jakiegoś świetnie lśniącego motyla, który majestatycznie płynął w powietrzu ku profesorowi, nieprzytomnemu prawie z naprężenia nerwów. Motyl był istotnie piękny. Mienił się w powietrzu czarnym i świetnie zielonym aksamitem swych skrzydeł, szkarłatem piersi i złotym połyskiem ciała. Jeden ruch, zielona siatka mignęła w powietrzu — i pan profesor padł na nią z głośnym rykiem. Cały spocony, rzuciwszy na ziemię swe czarne okulary, drżącemi rękami wyjmował z siatki motyla, a kiedy wreszcie ujął go bezpiecznie w palce, zasypał go najpieszczotliwszemi słowy i z rozrzewnieniem czule ucałował. Odwróciwszy się do Tadzia, rzekł drżącym ze wzruszenia głosem:
— Jestem dziś niewątpliwie najszczęśliwszym człowiekiem w Dobbo. Wiesz ty co to jest, to jest „Ornithoptera poseidon“, motyl, którego niejednokrotnie widziałem w muzeach, ale nigdy jeszcze w przyrodzie. Nareszcie jestem szczęśliwy.
— No to chwała Bogu! — odpowiedział Tadzio — przynajmniej jeden z nas ma to, czego chciał.
Weseli i zadowoleni wrócili do domu, gdzie pan profesor natychmiast zabrał się do zakonserwowania motyla.
— Tak go pan profesor czule ściskał i całował — drwił sobie Tadzio, tak go pan od kochasiów i klejnocików wymyślał, a teraz pierwsza rzecz — ukatrupić go, co?
— Żywego przecie do domu nie dowiozę! — mruczał profesor. — Tybyś inaczej zrobił?
— Pewnie, że inaczej! — śmiał się Tadzio. Jabym go sobie poprostu przyszpilił do kapelusza.
— Ładny z ciebie przyrodnik — żachnął się profesor.
Miasteczko zwolna ożywiało się. Codzień przybijały do brzegu nowe „prau“, które wyładowywały kupców a także mnóstwo rozmaitych towarów. Kupcy wraz ze służbą natychmiast przystępowali do naprawy domów. Zewsząd znoszono żerdzie bambusowe, deski, liany i liście palmowe, któremi pokrywano dziurawe dachy. Budowano nowe ściany, strzechy, drzwi, a wszystko to działo się z wielką szybkością. Przyjeżdżali ludzie z Makassaru, przeważnie jednak z małych wysp, jak Goram, wschodnich wysp Ceram i innych wysepek, których mieszkańcy byli detajlicznymi handlarzami Wschodu. Przybywali też mieszkańcy z niedalekich wysp Aru, zwanych „blakang tana“, co w języku malajskim odpowiada mniej więcej wyrażeniu „Hinterland“, jako że wyspa Bamma należy do archipelagu Aru. Ludzie ci przywozili ze sobą produkt swej półrocznej pracy, który teraz sprzedawali kupcom. Zaś wielu z nich oddawało tylko towar, na który poprzednio zaciągnęli dług. Wszyscy ci przybysze, przedewszystkiem szli w odwiedziny do białego człowieka, któremu znosili całe stosy zwykłych powszechnie znanych i niepotrzebnych muszli, roślin lub zepsutych owadów. Byli oni wszyscy rasy przeważnie malajskiej lub też malajsko-chińskiej. Tylko mieszkańcy wysp Aru mieli już typ papuaski. Byli to ludzie o skórze czarnej, prawie jedwabnej, z wielkiemi czuprynami krętych czarnych włosów, z grubemi nosami, zresztą smukli i jakby nawet wątli. Przeważnie chodzili pół nago.
Z żywnością było na tej wyspie wcale dobrze. Codziennie znoszono do domu pana Cilińskiego całe pęki tripangu wędzonego czyli gniazd jaskółczych, dalej suszonych płetw wielorybich. Prócz tego mnóstwo jarzyn, ryb surowych i suszonych, wreszcie drobiu, ciastek, saga i owoców. Wkrótce byli dobrze zaopatrzeni. Chińczycy rzeczywiście przywieźli ze sobą kilka świń, które tuczyli w chlewach, znajdujących się przy szopach i kramach. Sprzedawano za pieniądze, najchętniej jednak brano inne towary, jak perkal, noże, tytoń, rum i t. d.
Na ulicy przez cały dzień panował żywy ruch. Pomiędzy kramami kręciło się mnóstwo krajowców odległych wysp. Miasto było przepełnione. Każdy dom był właściwie magazynem, w którym krajowcy składali swe produkty, wzamian za produkt, którego najbardziej potrzebowali. W szopach były całe stosy nożów, mieczów, tasaków, strzelb, tytoniu, ręczników, sarongów, perkalu i araku. To znów widziało się herbatę, kawę, cukier, wino i suchary, które jednakże kupowali głównie kupcy dla własnej potrzeby. Bogatsi krajowcy chętnie nabywali też galanterję, lornetki, parasole, brzytwy, fajki, sakiewki i t. p. rzeczy.
W piękne dnie rozkładano przed drzwiami maty, na których suszono tripang, a dalej cukier, sól, suchary, herbatę i ubrania, wszystko co mogłoby się zepsuć w wilgotnej atmosferze. Wieczorem całe tłumy Chińczyków przechadzały się po ulicy, lub też rozmawiały przed drzwiami znajomych w błękitnych szarawarach, białych kaftanach i z długiemi zwisającemi niemal do pięt warkoczami, przetykanemi czerwonemi wstążeczkami i srebrnym drutem. To znów widać było na ulicy, pełnego godności i majestatycznego hadżiego, w powiewającej sukni z zielonego jedwabiu i w pstrym turbanie. Za nim szło dwóch małych, brunatnych chłopców, którzy nieśli w puszkach sirih i betel. Domy wyrastały jak grzyby po deszczu, a z chlewów Chińczyków słychać było chrząkanie tłustych świń. Tu i ówdzie sprzedawano banany, a co rana dwóch małych chłopców przechadzało się po ulicy z tacami pełnemi róży, orzechów kokosowych, smażonych ryb i jarzyn. Cokolwiek mieli na sprzedaż, zawsze wołali — „Chocolatt!“ — Jedyne słowo oznaczające, iż sprzedają rzeczy do jedzenia, a powtarzane od wieków po Hiszpanach czy Portugalczykach, którzy wtedy w tych stronach byli.
— Ile tu ludzi teraz może być? — pytał raz Tadzio.
— Myślę, że najmniej pięćset — odpowiedział profesor.
— Taka mała, nikomu nieznana dziura, a tyle na niej bogactwa! — dziwił się Tadzio.
— To dziwne nie jest — ale co dziwniejsze, to to, że są tu przecie Chińczycy, mieszkańcy Ceramu, pół kasty Jawajczycy, stada pół dzikich Papuasów z Timoru, Dabberu i innych wysp, ludzie mający reputację jak najgorszą, a przecie niema absolutnie żadnych awantur. Popatrz, ta banda, ten tłum ignorancki, krwawy, złodziejski — bo przecie każdy chce tu tylko zarobić — żyje sobie bez najmniejszego rządu, bez policji, bez sądów i bez adwokatów. A mimo to nie ucinają sobie łbów, nie napadają się wzajemnie, nie rachują sobie wzajemnie towarów i bynajmniej nie możesz tu zauważyć jakiejś anarchji. Cóż to utrzymuje ich w ryzach i w jakimś porządku? Oto świadomość, iż jeśli będą awantury, to nikt tu nie przyjedzie na drugi rok i handlu ani zarobku nie będzie. Widzisz, sama ta świadomość nawet dzikim ludziom wystarcza.
Tu pan profesor zamyślił się. — Obawiam się chłopcze, że my w Europie mamy za dużo rządów. Zanadto się nami opiekują, a przecież nie jesteśmy już dziećmi. Pomyśl sobie, jakie niezliczone tysiące prawników i urzędników wraz z policją i armją przestrzegają u nas porządku, za co płacimy miljardy, choć wcale nie mamy zamiaru robić awantur. Zanadto się nami opiekują nasze władze!
Przedsięwziąwszy dalszą podróż morską po wyspach archipelagu Aru, pan Ciliński musiał siedzieć w Dobbo, czekając na wykończenie zamówionej przez siebie łodzi. Niecierpliwił się, zwłaszcza, że od czasu do czasu ludzie z „Hinterlandu“ a także i z innych bardziej oddalonych wysp przynosili mu rajskie ptaki, niestety przeważnie tak w złym stanie i tak zabłocone i brudne, że na nic się przydać nie mogły. Poczciwy profesor rwał się do tych krajów, gdzie w głębi lasów można było słyszeć krzyki szczególnie rzadkich ptaków, można je było dostać w całej świetności ich różnobarwnego upierzenia.
Zato Tadzio używał. W Dobbo było już pełno ludzi. Zbudowano kilka nowych domów, a różnej wielkości „prau“ i łodzie krajowców codziennie przybijały do wybrzeża. Koło domów wznosiły się stosy drzewa na opał, pracowano nad nowemi żaglami, budowano łodzie, ze wszystkich stron zwożono masę perłową. Załogi łodzi ścinały i zbierały chróst, a łodzie z Ceramu i Golamo wciąż przeładowywały zapasy sucharów, sago, stanowiących główną część żywności podczas podróży do domu. Miasteczko roiło się od kur, kaczek, gęsi, a wieprze Chińczyków były tak tłuste, iż czekała je śmierć nieuchronna, ale bliska. W kojcach bambusowych zawieszonych u drzwi domu, krzyczały papugi i kakadu najrozmaitszych rodzajów, a na dachach siadały metalicznie zielone lub białe gołębie, które gruchały melodyjnie rano i nad wieczorem. Tu i ówdzie widać było też małe, ładne kangury, złapane w lasach wysp Aru, ale już oswojone i w doskonałym humorze.
Wieczorem ulica pełna była życia i muzyki. Jęczały tamtamy, dzwoniły harfy, słychać było nawet trzechstrunne skrzypce arabskie a melancholijne pieśni arabskie brzmiały do późnej nocy. Prawie codzień urządzano na ulicy walki kogutów. Widzowie tworzyli zwarty krąg, a kiedy kogutom przymocowano do nóg długie, stalowe ostrogi i postawiono je naprzeciw siebie, widzów ogarniało nieopisane podniecenie. Robiono zakłady, nieraz nawet bardzo wysokie. Za każdą fazą walki widzowie wydawali głośne i dzikie okrzyki. Przedstawienie kończyło się po paru minutach. Zwycięskiego ptaka właściciel pieścił, podziwiał i wychwalał, podczas kiedy właściciel zwyciężonego ptaka chwytał go i niósł do siebie niejednokrotnie już po drodze skubiąc go żywcem, jako że ciężko ranny bojownik nie nadawał się do niczego innego, jak tylko do garnka.
O zachodzie słońca grano też często w piłkę nożną, urządzoną z jakichś włókien roślinnych. Była to piłka mała, lekka i bardzo elastyczna. Gracz trzymał ją zwykle przez chwilę na końcu nogi, balansując nią, czasem przerzucał ją na ramię lub na przegub, a naraz niespodziewanie rzucał wysoko przed siebie. Drugi gracz podbiegał i kiedy się piłka od ziemi odbiła, chwytał ją znowu na koniec stopy, lub na ramię, balansował nią jakiś czas i znowu wyrzucał wysoko w powietrze. Nie wolno jej było nigdy dotknąć dłonią. Zato do rzutów śmiało można było używać ramienia, kolana, przegubu i stopy. Niektórzy kupcy grali bardzo dobrze, tak że piłka bezustanku znajdowała się w powietrzu. Raz pokłócono się o coś w grze i zdawało się, że przyjdzie do bitki między kilku młodymi ludźmi, którzy już chwytali za noże i krysze. Na szczęście wmieszał się w spór hadżi w swym zielonym stroju i jakoś zwaśnionych pogodził.
Wśród mieszkających w Dobbo kupców, przeważnie rasy malajskiej lub mieszanej, zauważył też Tadzio szczególniejszego eleganta. Jak wiadomo Europejczycy przeważnie golą zarost i widać golenie się jest człowiekowi przyrodzone, bo Malajczycy, choć nie mają zwykle zarostu, z niesłychaną starannością golą stale głowę. Ten jednak elegant wszelkiemi siłami starał się o wyprodukowanie jakiegoś zarostu. Niewiadomo jakiemi zabiegami zdołał uzyskać, iż górną jego wargę zarosło około półtora tuzina długich i cienkich włosów, z których sporządził sobie coś w rodzaju wąsów. To mu jednak nie wystarczało i koniecznie chciał mieć brodę. Ponieważ zaś nic mu na brodzie nie rosło, wobec tego kultywował pieczołowicie kilka włosów wyrastających mu z brodawki na lewym policzku. Włosy te niejednokrotnie z dumą gładził i nawijał na palec, wyobrażając sobie prawdopodobnie, że ma piękną i bujną brodę.
W czasie sezonu kilku ludzi w Dobbo umarło. Chowano ich na małym cmentarzu tuż za wsią. Wśród kupców znajdował się też jakiś kapłan mahometański, który odprawiał obrzędy pogrzebowe, zresztą bardzo proste. Ciała zawijano w białe prześcieradła i tak je grzebano. Widzowie obsiadali zwykle dokoła grób, zaś kapłan śpiewał kilka wersetów z Koranu. Grób zasypywano ziemią i umieszczano na nim niewielki kół bambusowy z wypisanem na nim nazwiskiem zmarłego. Chińczycy znacznie od Malejczyków zamożniejsi i bardziej kulturalni, więcej dbali o swych zmarłych, których groby zdobili nagrobkami z solidnego granitu, sprowadzanego z Singapoore, z wyrzniętemi głęboko napisami, których charaktery były pomalowane czerwono, błękitno i złoto.
Nareszcie „prau“ była gotowa i można się było puścić w dalszą drogę. Pan Ciliński śpieszył się, gdy naraz pewnego dnia zjawiło się kilka łodzi, których załoga twierdziła, iż po drodze miała do czynienia z piratami. Pan Ciliński nie chciał temu wierzyć. Jednakże właśnie, kiedy wybierał się już w drogę, przybyła łódź, która stoczyła walkę z piratami i miała jednego rannego. Malajczycy twierdzili, że napadło ich pięć większych łodzi piratów i że prawdopodobnie za temi pięciu łodziami znacznie więcej było jeszcze w rezerwie.
— Jak to może być — dziwił się Tadzio — że taka gromada ludzi bogatych i mających bądź co bądź coś do stracenia wałęsa się po tych odległych morzach bez żadnej broni, na łasce i niełasce kilkunastu jakichś uzbrojonych drabów.
— Pochodzi to mój bracie stąd, iż ludzie ci myślą tylko o handlu. O ile mi wiadomo, po każdym takim napadzie piratów przez rok lub dwa włóczą za sobą karabiny. Piraci wiedzą o tem i wówczas ich nie napadają. A kiedy wszelki słuch o rozbojach morskich zaginie, nabierają znowu śmiałości i rzucają się na ludzi, którzy zapomnieli już o tem, że mogą być napadnięci.
— A jak pan sądzi: spotkamy się z piratami? — pytał Tadzio.
— Bardzo wątpię. Ci rozbójnicy dobrze wiedzą, na kogo opłaci im się napaść. Prawda, że i my mamy rzeczy, które stanowią dla nich skarb niemały. Wiedzą jednak, że my mamy sześć dobrych strzelb i niełatwo byłoby nas zwyciężyć.
— To znaczy — jedziemy?
— Jeszcze by też! Sądzisz, że kilkunastu parobków może mi przeszkodzić w mej pracy dla nauki i wiedzy? Grubo się mylisz!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.