Wacława dzieje/Stolica/Obrazy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wacława dzieje |
Rozdział | III. Obrazy |
Wydawca | Księgarnia Luxemburgska |
Data wyd. | 1868 |
Druk | bracia Dunon i Fresné Rouge |
Miejsce wyd. | Paryż |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdzie mnie wiedziesz? — stolica została za nami,
Księżyc schodzi z niebiosów — zorza nie daleka —
Kiwasz i kiwasz ciągle — czy mnie wzrok nie mami,
To cmentarz — grobów pełno — z trumien zdjęte wieka,
Groby porozwalane — oszukańcze podły!
Słowa twoje bezczelne serca mi nie zwiodły,
I strachy niczym dla mnie — znam się ja z strachami!
Genjuszu! kiedy burza ześle wiatry mściwe,
I morzem ognia niebo się zapali
Chcę jak rumaka schwycić fali grzywę
I twojem skrzydłem popędzić na fali,
Niechaj nadpowietrzne żagle
Serce moje — duszę wzmogą;
Chmury zgniotę moją nogą
I do jarzma wiatry znaglę.[1]
Tyś mój pan — jam twój sługa!
Jakto — co to znaczy
To moje wieczne prawo — tak jest, nie inaczej —
Moje prawo, mój w końcu obowiązek święty,
Temu się z chęcią oddać w poddaństwa usługi,
Kto jak Mojżesz, jak z resztą wielki prorok drugi,
Przeszedł ludzi — w swej duszy, boski, niepojęty —
Jestem na twe rozkazy!
Pochlebco nikczemny!
Myślisz, dumę podniosłszy, w obłok wzbiwszy myśli
Duszę prędzej ujarzmić — stopić ze złem ściślej —
Nie Szatanowi — będę przyjazny, wzajemny!
Krzywdzisz mnie, bardzo krzywdzisz!
Znam ciebie dokładnie.
Człowieka postać wziąłeś, ale w duszy na dnie
Piekło całe — tem parzysz kogo schwycić łatwo;
Znamy się już od dawna — czy nie pomnisz o tem?
Widziałem cię dwa razy — raz pod karczmą — potem —
Nie — wprzódy — gdyś z kościoła między mnogą dziatwą
Na czarnym twoim koniu przez wieś pędził cwałem,
A raz trzeci dziś ciebie na radzie spotkałem.
Więcej nigdy, zaręczam!
By poznać dość, wiele,
Że prędzej ogień z wodą w jedno zlejesz ciało,
I czucie bijącego serca z zimną skałą
Niźli nas dwóch pospołu.
W jakim my rozdziele,
Wiem za nadto — jam sługa — tyś wszechmocnym panem.
Boli mnie tylko jedno — że nad moim stanem
Masz wątpienie — przysięgam — nie jestem Szatanem,
Chcesz dowodów? — Na piersiach, patrz, krzyż święty wisi
Chcesz abym się przeżegnał? — Żegnam się w trzy znaki
Ojca, Syna i Ducha — czyż może być jaki
Dowód większy — ten szkaplerz darowali mnisi,
Mam i koronki z sobą, — nabożeństwa księgę.
Dawno te wszystkie znaki straciły potęgę!
Zewnętrzność martwa kiedy dusza jej nie grzeje,
Ludzie już braćmi memi — i ty — mam nadzieję
Śmiałku, nim ty zostaniesz!
Jeźliś katolikiem
Jak mówisz, czemuż język twój czarta językiem?
Najhaniebniejsze rady z ust twoich wychodzą,
Pamiętasz rzeczy któreś chłopstwu niewinnemu
Kredensował bez liczby? — Czemu, powiedz czemu
Ludzi nieobeznanych z myśli wartką wodzą
Rozumowaniem wichrzyć! — Czemu dzisiaj znowu
Szatański dając stempel i myślom i słowu
Rozchwiałeś w mgnieniu oka wszystkich wolę świętą?
Jeźli śmiało nie poszło jak było zaczęto,
Widać że sprawa jeszcze nie dojrzałą była.
Kiedy co w czasie leży, tego żadna siła
Wstrzymać nigdy nie może.
Lecz opóźnić może,
Chwilę tylko. — Niech całą obronę rozłożę.
O chłopstwie mi wspomniałeś. — Jak od cedru fjałek
W królestwie roślin różny, tak różni są ludzie.
Czyliż wart który z chłopstwa kłótliwego śmiałek,
Ażeby mu o wiecznym mówić, prawić cudzie,
Jak o piątym z przykazań żołnierzowi w boju?
Wszedłem prawda, jeżeli pomnisz, do pokoju
W innym czasie — śpiewali piosnkę narodową
Ale właśnie ten śpiew mnie rozgniewał na nowo.
Ciebie widziałem smutnym, i rozpaczy bliskim —
Widziałem — twego ducha, jak nowym rozbłyskiem
W nowe się światła stroił, w nowe tajemnice.
Szczycić się będę wiecznie jak się dzisiaj szczycę
Żem cię wtenczas mógł przejrzeć, i wielbić tajemnie;
Zdawałeś mi się wielkim — tak wyższym odemnie,
A przecież serce moje, twe serce odgadło!
W natchnieniu, w snach uroczych — nie marzyłem cudniej!
Rozchwiali mi sen cały — ludzie w sercu brudni!
Łzy pjaństwo zastąpiło — śpiew ojczysty — jadło.
Gniewny, nadzwyczaj gniewny, chciałem im przyznaję
Myśl zwichrzyć i umęczyć — dla tego im kraje
Inne, obce chwaliłem — dla tego im pieśni
Śpiewałem nieprzystojne — i gdybym miał koło,
Koło na myśli zawrót — byłbym ich wesoło,
W zawrót puścił, i kręcił, i nie wstrzymał wcześniej
Ażby ich myśli nędzne wartkości nabrały.
Jeśli to grzechem, oto zbrodnia, grzech mój cały;
Ty mnie potępić możesz, inny nie ma prawa.
I ja cierpiałem w życiu, i mnie praca krwawa,
Zmęczyła w mej młodości, zgubiła niestety!
Straciłem wiarę wcześnie, książki mnie znęciły,
W książkach ostatnie ducha wytępiłem siły,
A świata rozkosz płocha — miłość i kobiety
Obaliły do szczętu — oto życia powieść
Krótka — lecz dostatecznie powinna ci dowieść
Czem byłem — czem być chciałem — czem jestem niestety!
Nieszczęśliwemu jedno zostało w podziale
Wyższych wielbić — o siebie z wzgardą nie dbać wcale!
Wichrzę się z dnia na drugi, bez zamiaru, celu,
Gdzie przyjdę, rzadko znajdę przyjaznych mi wielu,
Bo trudno na tym świecie o szczerych przyjaciół. —
Tu inaczej — tu zaraz do tajemnych związków
Wprowadzony zostałem — z których — później z czasem —
Przyznaję, gdybym myśli, serca ich był zaciął
Cóż by nie przedsięwzięli? — lecz z suchych gałązek
Drzewo się nie urodzi — nie rozrośnie lasem.
Tak więc, to com powiedział — jest — było koniecznem,
Jak czas który ma nadejść kołowrotem wiecznym!
Przyjdzie — przyjdzie zapewne — i ja zdanie zmienię;
Ale to całe zginąć musi pokolenie
Z tego już nic nie wzrośnie!
W przyszłych losów urnę
Chwytasz ręką zbyt śmiało.
Bo przejrzenia górne,
Zwiastowanie poprzedza.
Bóg świat stworzył wolą!
Ale i prawa z światem — podług tego prawa
Słońce choć co dzień ginie, codziennie powstawa;
Planety i gwiazd tysiąc koło słońca kolą.
Człowiek pewnym sposobem z dzieciństwa wyrasta,
Narody jednym trybem powstają i giną
I Polska, kolebana od rodziny Piasta
W młodości ciało swoje, Elbą, Dnieprem, Dźwiną,
Jak potrójnym łańcuchem opasała silnie.
W trzech stolicach: Królewcu, Krakowie i Wilnie
Orzeł z zamku powiewał — a ręką rozrosłą
Ująwszy flag tysiącznych sternikowskie wiosło,
Dwa morza zhołdowała — Północ i Południe!
Po tej wiośnie, niestety, — nieszczęśliwe grudnie,
Siły jej —
Dość już tego — wam zimnemi słowy
Kredensować i bluzgać — gdzie czynić wypada,
W wielkich rzeczach nie z myśli, z serca płynie rada.
Nie trafiłem, choć przecie jako szczur grobowy
W jego się ciało, myśli, i duszę wżerałem,
Spróbujmy teraz z większym przemówić zapałem.
O gdybym klucz mógł znaleźć do serca podwoi!
Pokazałbym ci ducha ludzkiego narodu!
Dwa lata człowiek tylko ma serce za młodu,
Potem i w myśli nawet działania się boi,
Tobie ludzka przewrotność ledwie w słabem echu
Zdaleka znana była — lecz rozpatrz się bliżej!
Egoiści, obłudni, głupcy i nieszczerzy
Rozpatrz się tylko bliżej, a pełen pospiechu
Wciągniesz skarb twojej duszy do wiecznych kryjówek! —
Ha!! — czy wierzysz w magnetyzm?
Nie widzę w tem grzechu!
Zmianę miejsca i czasu, dawniej czarem zwano,
Dziś głupstwem, przesadzeniem nazywa półgłówek.
A przecie, czem dla duszy, wieczór, noc lub rano?
Czym dla myśli granice? — Kiedy w mgnieniu oka
Przeszłość w czas terazniejszy zmienić dusza może,
Przez najciemniejsze do gwiazd przedrze się bezdroże
I w przyszłość strzelić umie źrenicą proroka.
Nie rozumiem dotychczas do czego to wiedzie.
Napomknąłem jedynie, że nie zawsze czarem
Co z czasu albo miejsca mija się rozmiarem.
Dziś wszystko ich sposobem tłumaczyć wypada!
Ale od czegóż zacznę! Niech na samym przedzie
Serce mu zajmie piękność nieszczęśliwa — blada!
Bądź co bądź — ja od czynów odstraszyć go muszę!
I duszą ma swe oczy i przegląda w duszę!
Umiem magnetyzować!
Cóż ztąd?
Poznasz w chwili
Tych, którym życie twoje chcesz ponieść w ofierze.
Ha! już mnie pierwsze drganie magnetyzmu bierze!
Na ciebie je przelewam — niech w kształcie motyli
Co prędko bawią oko i nigdy nie znudzą
Obrazy się mijają — rzucam ręką na cię.
Raz pierwszy, drugi, trzeci, w białej pięknej szacie
Czy nie widzisz osoby!
Nieznajomą, cudzą —
Ja przez mgłę tylko widzę — bo oko i ucho
Stępione już jest moje!
Głosy jakieś słyszę!
Wielki duchu, ty w słowa możesz ubrać cisze!
W moich piersiach jedynych, w wrzasku nawet głucho.
Płyńcie, łzy moje płyńcie, ostatki pociechy!
Gdy się dzień zabieli,
Ujrzycie lica blade w małżeńskiej pościeli,
Z niemi serce zastygnie, i ciężkie oddechy
Z ostatnią łzą skonają — pożałujesz córki
Smutek ci marszczki gniewu z czoła wypogodzi
Ale córki nie będzie, córki nie odrodzi —
Nie szukaj jej do koła, na rzeki i wzgórki
Nie wybiegaj, i drogi nie krzyżuj daremno
Tam gdzie ja będę ojcze — tam wieczyście ciemno
Słońce nigdy nie błyśnie, ani dróg tam nie ma.
Bez celu, bez dążenia, wycieńczone duchy
Chodzą tylko i milczą i myślą — i słuchy
Wyciągają ciekawe — i trupa oczyma
Gonią w ciemności jakieś obce, dziwne ślady.
Ale tam same tylko szkieletów pokłady.
Jeden chce wyrzec słowo, a słowo w paszczęce
Wypalonej jak w puszczy ciemny wiatr zawieje,
Drugi wyciąga zeschłe, potrzaskane ręce!
Lecz próżno gonią pamięć, stracili nadzieję.
Ha! Jakaż obca, nagła, nieznana mi trwoga,
Jak dreszcz śmiertelny wszystkie żyły wskroś przenika
Ojcze, ojcze, ach ojcze! — oko się zamyka
Tracę blask — tracę życie i Boga i Boga!
Kto woła Ludmiłę!
Toś ty o duszo moja — ty serca aniele
I ty tutaj? — tak zimno, tak smutno w kościele
Ty mogłeś żyć — twe życie tylom drogie — miłe —
Ale nie tyś winny!! —
Dla czegoś mnie nauczył że nad ojca, matkę
I ciebie kochać można? — tyś mi tę zagadkę
Która w postaci obcej jak motyl zdrętwiały
W głębi leżała serca — wskrzesił, rozgrzał okiem,
Stałeś się wróżką duszy i szczęścia prorokiem
Pokazałeś mi z ziemi nieba okrąg cały,
A dzisiaj —
Dziś dla mnie ślubny wieniec z rozmarynu plotą!
Jutro, o Boże wielki, skronie mi uwieńczy —
Tak chmurę czasem zwiąże żywa wstęga tęczy
Póki wiatry jej kształtów jasnych nie rozmiotą!
Słyszysz Ludmiło! dzwonią — gdzież jest ślubna szata
I myrtu gałązka —
Białą mi suknię dajcie, bieluchną sukienkę
Lekką, żebym ją w wieczność, za tysiączne lata
Unieść mogła — nie dobra — za ciężka — za wązka —
Lekką dajcie i białą do tego sukienkę!
Księże wiąż prędzej ręce — czy chcesz tego męża?
— Wy zawsze woli chcecie niedorzeczni księża?
Wiąż prędzej mówię ręce — zimna twoja stuła
A dziewczyna ma serce — a dziewczyna czuła —
Mój ojcze — słuchaj córki — chmurne twoje czoło!
Już po ślubie, i czegóż stoicie w około?
Dalej w weselne tany!
Ojciec łzami zalany
Pan młody ściska usta — gdzie ojcze córeczka?
Księże gdzie twa owieczka?
Dzwonią — dzwonią — dzwonią? Ktoś umarł z okolic
Kto umarł? Jakiś obcy, nieznajomy pyta.
Toć zobacz! — Patrz — dziewczyna kirem jest okryta,
A kir nie jest kamieniem — nie przyrosłym do lic.
Odkrywa, zakrzyknął — czegoż krzyczysz bracie
Czy tę biedną dziewczynę, czy Ludmiłę znacie?
Umarła gdy ślub brała
Nazbyt, nazbyt kochała!
A on ściska i płacze, i tuli do łona?
Ale darmo zapóźno — nie żyje już ona!
W malignie dywaguje —
Ale gdzież w malignie,
Szał romansów — kochanie — oto jej nieszczęście.
Puls jej coraz wolniejszy — serce bardziej stygnie —
Ludmiło słuchaj — wiecznie zerwane zamęźcie,
Ty sama sobie męża obierzesz do woli.
Puls mocniejszy — przychodzi do zmysłów powoli.
Gdzież jestem? — Toś ty ojcze — czemuś nie wesoły?
Ja w tej chwili słyszałam mówiące anioły!
Trzech ich było — mówili — ach o czem — nie powiem.
Jeden wziął suknię ślubną — tę samą złoconą
Którą mam — drugi rączką obdarzył mnie zdrowiem,
Trzeci wzbił się do góry, zwabił większe grono
I wszyscy mi śpiewali — (z bojaznią) ojcze, wszak ja żona!
Chcę być — będę — tyś kazał — głowa moja głowa!!
Tylko jej dobrze pogroź a wnet będzie zdrowa.
Udanie! — sztuka kobiet! — a ty przyjacielu
Który żagle popuszczasz kaprysom dziewczyny...
Jak wieść gruchnie — przepędzi dom wojewodziny.
Księżnej pani i innych uszu dojdzie wielu,
Utracisz sławę twoją, dotąd utrzymaną,
Wiesz dobrze jak się wczoraj z takich rzeczy śmiano.
Być może — ale jednak podług Hagemana...
W ustach sina — na twarzy już blada jak ściana,
Księdza, księdza co prędziej. —
Zapóźno umarła!
Krzyczcie ze mną co mocy, co siły, co garła!
Biada, ah biada ojcom, gdy dzieci zabiją!
Giń obrazie — niech obłok przepaścistą szyją
Połknie senne zjawienia —
Rozdraźniłem serce.
Teraz tylko iskierkę rzuczać po iskierce...
Piątka — czwórka i wygrywa dziesiątka —
Cały bank pękł od razu; niech żyje ojczyzna!
Od ran, głodu, niewygód, lepsza to pamiątka,
Z resztą każdy czy volens czy nolens mi przyzna
Że złoto nie jest słowem.
Żarty, wolne żarty
Ale teraz bank ciągnij! —
Nie gram więcej w karty!
Rewanż nam dziś dać musisz.
Służba przed zabawą,
Jutro na mnie przypada, żegnam was koledzy.
Otóżto parafjanom wdawać się z Warszawą,
Przyszedł, zabrał i poszedł prawie bez mej wiedzy.
To brzydko — wam odnoszę pod sąd czyn tak czarny!
Postąpił nieuczciwie —
Honor militarny
Nic o tem nie wspomina, grać każdemu wolno.
Ale przecież grać można z wiarą zobopolną
I z uczuciem, nie ślepo.
Gra jest jako wojna;
Żołnierzowi nie wchodzić w cele i zamiary.
Na posłuszeństwie ślepym stoi siła zbrojna,
Gdy podniosą sztandary, stawaj pod sztandary
Uderzą w bęben — bij się — śmierć, rany, niewola,
Wszystko niczem — grunt rzeczy: nie uchodzić z pola.
I honor swój zachować! — dla tego z mej strony
Nigdy nie zaprzestanę potępiać legjony.
Z czegóż powstały? z zbiegów — zbieg, zdrajca, toż samo
Gdy służy się królowi — cześć, honor wojskowy
Żąda abyś go bronił do deski grobowej.
Za pozwoleniem — kralkę twoję biję damą
I areszt.
Mniejsza o to — mniejsza mówię o to.
Przegrałem — dobrze — u mnie kruszcem tylko złoto;
Ale tych maksym waszych, nie myślę podzielać.
Więc człowiek niczem więcej prócz nędznej machiny?
Gdy każą strzelać — musi ślepo bić i strzelać?
Ojciec do swoich dzieci? do swych ojców syny,
I te honor wojskowy — to wasze wawrzyny?
W starej gotyckiej sali zbierają się goście,
Na sześciu dużych stołach kilkaset talerzy,
Jako w sześciu okrętach, na pokładnym moście,
Żołnierzy pięćset w zbrojach snem ujętych leży.
Srebra w górę sterczące i wetów zastawy
Jak maszty podniesione żeglującej nawy
Wspinają się ze środka — a śnieżne kryształy
Malowane kosztownym, różnofarbnym sokiem,
Sypią iskry na obrus rozpostarty biały,
Jak gwiazdy kiedy błysną nieśmiertelnym okiem
Za jasnym lub w lazurze rozbitym obłokiem
Dano znak — jak na flocie w tył zbiegłe armaty
Patrz — krzesła się ruszyły — i jak od naboju
Każde cięższe na powrót wlecze się do stołu.
Miękkie jedwabne kobiet powiewają szaty
Czy słyszysz brzęk talerzy? — wyzywa do boju —
Przyjaciel, nieprzyjaciel siadają pospołu.
Jutro bal jest u księżnej.
Czy panu znajoma
Świeżo przyszła broszura francuzka z Paryża?
On został, panie hrabia, kawalerem krzyża —
Co za czułe małżeństwo — obok męża żona.
Widać że im nie znany obyczaj, świat wielki.
Nudy okropne, gdyby nie było butelki!
Ależ tak panie pośle — sprawiedliwość, prawo,
Jest najświętszą człowieka i ludów ustawą
Pereat mundus, fiat justicia divina!
Patrz, patrz, otóż znów swoje formułki zaczyna.
Konstytucji chcę uczyć dzieci przed pacierzem.
A jak królów nie będzie? —
Cicho tylko, cicho!
Przynajmniej krząknij mocno, lub brząknij talerzem.
Cóż pan za książki czyta? —
Jak zwykle, Woltera
To pisarz, to poeta!
Dowcip nie umiera.
W tak młodym wieku jeszcze, a już z taką pychą,
Powstaje na prawidła nieśmiertelne sztuki,
Nam odmawia talentu, zdatności, nauki,
A jego czemże dzieła?
Czas wszystko obali.
O! temu nie dowierzać — z czasem rosną mali;
I chociaż pewny jestem że on w nic zapadnie,
Jednak, tak nas pohańbić, oczernić szkaradnie
To zanadto. —
Patrz — kielich — witajże kielichu!
Nie tak głośno, Wacławie — pocichu.
Chcę im zdrowie zawrzasnąć, z całej duszy z serca,
Każdy zadrży jak listek, prawdy przeniewierca.
Ha! już ze złota niosą rozturchan ulany —
Patrz, patrz! — przeżył on zmianę niejednej kolei
Nad ludzi droższe takie stare rozturchany!
Ten zabytkiem jest jeszcze Batorego wieku,
W różnych on czasach różne myśli budził w człeku;
Dawniej bytu trwałego — dziś słabej nadziei!
Tak z portu migająca wysoko latarnia
Szczęśliwych, nieszczęśliwych do siebie przygarnia,
Gospodarz wznosi toast —
Kielich przy biesiadzie,
W dniu dzisiejszym — jest jako myśl w słowa osadzie,
Nierozdzielny, konieczny. — Kielich z dawnych czasów
Jest jako droga wolna śród zarosłych lasów
Daleko nią iść można — któż więc zdrowie wzniesie?
Ja — kielich — do mnie — tutaj — na zdrowiu nie zbywa!
Za cieniem, marą tylko ręka twoja drze się,
Niechaj na obraz cały spadnie chmur pokrywa.
To czary są szatańskie!
To magnetyzm zwykły;
I skutkiem przytem myśli, które świat przenikły;
W powietrzu widzę zdala, jeden obraz jeszcze.
On poetą — ostudzę mu zapały wieszcze.
W sali gotyckiej znowu pełno świateł błyska,
Nie biesiadnicze przecież widzę w niej kielichy,
Na żałobne obchody zmieniono igrzyska;
Koło trumny rzędami zasępione mnichy.
Patrz — usta ma w uśmiechu — oczy lekko mruży,
Jakby do obudzenia przeznaczone z czasem,
Biały atłas pod głową a lilja przy róży
Wygląda z rozpuszczonych włosów nad atłasem.
I wiele ludzi płacze przy dziewczyny trumnie!
Trzech tylko łzy nie spuści — spoglądają dumnie —
Wyżsi oni od gminu, choć nie możni w lata.
Każdy z nich ma czcigodny tytuł literata!
Niechaj więc inni płaczą, ich pisać rzemiosłem,
Niech żołnierz z prawa życie wystawia na kule,
Oni piórem po czasie pływają jak wiosłem,
I kiedy kto umiera, oni piszą czule. —
Nie zła treść do ballady.
Co mi tam ballady!
Historja, to prawdziwa do kopania mina,
Alboż to nie posiada skarbów Ukraina
Litwa — Wołyń — Podole — niech więc stare dziady
Jęczą, płaczą gdy umrze znikoma dziewczyna —
Mnie innych trzeba rzeczy, wyższych lutni strojów.
Śród niepogód, zdrad, nieszczęść, walki, krwawych bojów,
Tam wiersz płynie — gdzie indziej wlecze się z oporem.
Teatrem moich marzeń są całe narody.
Między literatami nigdy nie ma zgody,
Któryż na swe kopyto nie chce być autorem!
Trzeba patrzyć jak stwarza, nie na to co stwarza.
Ależ to tym sposobem każdy co wiersz kleci,
Bajkę jaką napisze, lub powieść dla dzieci,
Byle dobrze, na imie zasłuży pisarza.
Dla czegóż tak rzadkimi wielcy są poeci?
Stylem dobrym, w dźwięczącym poematów rymie,
Nieśmiertelności łatwo przekazać swe imie.
Słuchajcie! i ja prawo mam do odpowiedzi,
Kto nie ma serca, bracia, ten próżno się biedzi
Pisać choćby wiek cały, lecz i serce mało.
Tylko ten kto w natchnieniu wiek swój porozumie,
Komu ów tajny popęd jak stworzenia słowo
W świat się cały rozłoży, rozrośnie się w ciało;
I on to ciało widzi — w samotności — tłumie
W dzień i w nocy — i tego ciała jest połową;
Tylko ten który jako ksiądz w ubraniu świętém
Ludziom wszystkim mszę czyta przed wielkim ołtarzem,
Czy od razu pojęty — czy będzie pojętym —
Tylko ten mistrzem w sztuce — wielkim jest pisarzem.
Widziałeś różnych ludzi — ciż więc powołani
Do czynów nieśmiertelnych, do myśli wysokiej,
Ciż spełnić mają stwórcy wszechwładne wyroki?
Spełnione będą z czasem — lecz słuchaj — nie raniej
Aż całe pokolenie w proch się i kurzawę
Rozsypie ręką śmierci — w ten czas boje krwawe
Inaczej zrozumieją — honor, cześć wojskowa —
Owe bożyszcza wszystkich przejdą w pośmiewisko,
Ojczyzna, wolność, wiara, bitew będzie hasłem:
Wtenczas prawników zimnych na wiatr pójdą słowa,
Bentama, Benjaminów, zaginie nazwisko
I jak martwą tę czaszkę o kamień roztrzasłem
Ich nauka, ich formy, w zaburzonym czasie
Na prochy się rozprysną — wtenczas ludów massie
Przewodniczyć olbrzymi, wielcy ludzie muszą,
I powstaną poeci — natchnieni prorocy,
I lud jeden drugiemu pójdzie ku pomocy
A narody zostaną Stwórcy jedną duszą —
W myślach tylko odmienne! — Wtenczas działać przyjdzie!
A teraz? każdy niechaj utajony w wstydzie
Ręce swe założywszy zdaleka, swobodnie,
Zimnem okiem spogląda na męki i zbrodnię!
Otwórz więzienia wszystkie, ty który w rozumie
Wieszczów natchnienia dzierżysz, i spojrzyj w więzienia,
Przybliż się do serc młodych, jeśli z przeznaczenia
Serce ci w dział przypadło, i czuć mocno umie,
Komu te serca biją! — spytaj lud prostaczy,
Spojrzyj na naród cały w smutku i rozpaczy,
Dowiesz się że czas blizko i będzie inaczej. —
Nie każdy kwiat ginie w lecie,
Róża więdnie często w wiośnie,
Życie jako sen na świecie,
Ledwie zasniesz jużci po snie.
Ojcze, za córeczki wiano
Złóż na trumnę deski cztery
I łzę w oku — żal miej szczery,
Łzy przyjęte tam zostaną.
Domine, exaudi orationem meam!
Słuchaj? to są dla ciebie, dla nas głosy wieszcze.
Raz ciebie proszę jeszcze, raz zaklinam jeszcze,
Dla miłości ojczyzny, bliźnich i rodziny
Zaniechaj przedsięwzięcia — opóźnij twe czyny!
Jam ci się z nich nie zwierzał.
Biada, stokroć biada!
Gdy człowiek wcześnie zedrze z czasów swych zasłonę,
I widzi pod nią stare bóstwa obnażone,
Każde jak Saturn z dzieckiem — każde swój płód zjada.
Wiem o tem, wyrok wyższy i tych bogów strąca
Bo żelazną koleją pędzi w czas pierzchliwy,
Ale tylko ten wielki, ten człowiek szczęśliwy
Który śród głosów mylnych, śród wrzasków tysiąca,
Uchem duszy rozpozna przeznaczeń kół grzmienie
Wskoczy w rydwan wyroków, i zajmie siedzenie
I po czasie przejedzie jako Przeznaczenie!
Tyś w myśli innych przerósł — tyś ręką twą śmiałą
Sięgnął do Pana Boga po laury, po wieniec,
Tyś w myśli Bogu blizki — a jeszcze młodzieniec.
Poznaj godność twą całą — twą wszechwładność całą;
Nie brudź duszy tak wielkiej robakami ziemi.
Jak orzeł ty w obłokach wznosisz się nad niemi.
Czyń — rozmawiaj — lecz tylko z duchami świętemi;
Ludzie — niech tobie służą jak ja służyć myślę!
Rozkaż, a wszystko zrobię.
Idź — puść mnie — dziś — teraz —
Trzeba — dobrze — lecz w sercu, w pamięci, w umyśle
Z tobą będę — i ciebie wielbić będę nie raz.
Jedno tylko mi przyrzecz — twą pomoc, opiekę
W razie potrzeby nagłej!
Tego nie przyrzekę.
Z litości chrześcijańskiej — słudze i bliźniemu!
Mniejsza o to. —
Więc dobrze — cmentarz moim świadkiem.
Ująłem cię sił ostatkiem,
Teraz nie wydrzesz się złemu!
Oczki młode żwir przypruszy.
Ziemia grzmi na trumny desce
Dajmy jej po szczerej łezce
I paciorek dla jej duszy!
Ex ore infantium — ut destruas inimicum!