<<< Dane tekstu >>>
Autor Hieronim Derdowski
Tytuł Walek na jarmarku
Wydawca Hieronim Derdowski
Data wyd. 1890
Druk Hieronim Derdowski
Miejsce wyd. Winona
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2. Walek staje się Jasnym Panem.

Krawiec biegnie za Walkiem: — Proszę czekać, hola! Wie pan, jeszcze potrzeba panu parasola, Boć jak pan chodzi z kijem, na nic ta parada, Czasem pana by wzięli za jakiego dziada, A parasol i na deszcz i za kij się przyda, Rzecze krawiec i wiedzie parobka do żyda. — Niechże kupiec pokaże tanie parasole, Jeden sobie wybierze to dworskie pocholę. Mrugnał majster na żyda chytremi oczami... Żydek szuka po kątach, — Już tu jeden mami! Walek bierze parasol, ogląda, rozpina, Potem z żydem o kupno targi rozpoczyna. Wreszcie płaci najniższą cenę — trzy talary, W tem spostrzega w pudełku modre okulary... Uśmiecha się i parę wyjmuje z pudełka: — Adyć to, proszę kupca, rychtyk takie szkiełka, Jak to nosi nasz nowy guwerner ze dwora, Co je gwoli mądrości dostał od doktora.
Krawiec daje żydkowi jakiś znak na migi, Przystępuje do Walka, robi przed nim dygi: — Toć u pana, jak widać, też nie sieczka w głowie, Jakie oko! Niech kupiec sam spojrzy i powie. U nas doktór mądrości nie mierzy na pręty, Tu pan Itzig wystawia te szklanne patenty. Niech pan jeno szkiełkami nos swój okulbaczy, Co pana minę Icek wprzódy w nich zobaczy.
Walek patrzy na żyda, czy mu też pozwoli.... Można? — Można, i na nos wsadza szkła powoli. Gdy za uszy cieniutkie druciki zakłada. Krawiec coś tam po cichu żydowi powiada: — To taki dummer Pollack, niechno go pan chwali, To on nam się tak prędko z kramu nie oddali. Walek już okulary wsadził i się pyta, Czy i jemu pan Icek mądrość z oczu czyta. Jakby mocno zdziwiony, żyd wciąż głową rucha: Wunder!.. Nigdym nie widzioł tak mądrego zucha! Gdyby najpierwszej rangi belfer od studenciech, Szkoda że nie mam większych mądrości patenciech. Ny, niech pan okulary z nosa nie zdejmuje, Lecz za patentowanie talar likwiduję! Walek z wielką radością płaci, co żyd żąda I z cylindrem na bakier dalej się ogląda.
Dyrdą stąpa ostróżnie, bo ma spodnie ciasne... — Adyć proszę waspaństwa, jak tu wszystko jasne! Co tu widzę, ma farbę, jakte okulary... Jasnomodrą... na prawdę!... Czy to jakie czary? Nawet i pan jegomość w jasnym jest kolorze... Zkąd też tyle jasności naraz brać się może? Wtedy mu poważnemi krawiec rzecze słowy: — Anu, wszystka ta jasność świeci z pańskiej głowy I każdego od razu onej blask uderzy, Walek teraz Jasny Pan, każdy to uwierzy. — Tegom wej nie zmiarkował, to mi się nie śniło, By mnie tyle honoru naraz oświeciło! Co też to się nie dzieje! Jasny Pan!.. Ha, ha, hu! Teraz wara mi z drogi każdy chłopski łachu! Kupiec, co to tam wisi na tej jasnej szafie Z temi wej kutasami? — To tu, panie grafie? To jest ślafrok, co także noszą wielkie pany, Czy pan wolą ma kupić?.. Ciepły, watowany. — Inną razą... wygląda, jak gdyby salopa, Bogać to tam przydatne dla prostego chłopa Czyli dla Jaśnie Pana. Znowu się obźiera: — A to długie co znaczy? — To?.. To jest klistera, Co konował kuruje na wzdęcie zwierzęta, Można też na dyngusie zlewać tem dziewczęta. Chce graf kupić? — Nie dzisiaj. — Więc czemu się pyta? — Bom to miał wej za wałek od mierzenia żyta.
Chwilkę jeszcze się kręcił — Jak to wszędzie cudnie! Ale trzeba się spieszyć, będzie już południe; Pięknie kiedy są grosze chodzić na jarmarki, Szkoda, że mi zostały już tylko dwie marki! Muszę się jeszcze zdziebłko posilić na drogę, Choćbym, chciał co i kupić, dzisiaj już nie mogę.
Żydek Walka nie puszcza: — Aleć proszę, proszę, Niechże graf jeszcze kupi te ładne bambosze! — Co mi po tem, toć zaraz naszło by w nie gnoju. Ale żydek Walkowi nie daje spokoju: — Ny, to jednak graf kupi tę piękną maszkarę, Sprzedam ją, jako panu, za trojaczków parę; I na gębę nie trzeba skąpić panu groszy, Kiedy taki fajn anzug pan na siebie noszy.
Walek wziął na rozwagę one Icka słowa: Oczywiście potrzebna jemu gęba nowa, Bo tę starą słoneczne spiekły mu promienie, A to zdradza najbardziej chłopskie pochodnie; Już mu skóra na nosie linieje i złazi, A to pana każdego natychmiast odrazi.
W takim więc interesie do żyda nawraca, Chwycił w garście maszkarę ogląda, i maca; Nie może się nadziwić tej koślawej pezie, Robi próbę, czy aby też na gębę wlezie... Wlazła, chociaż na nosie trochę zawadzało; Żydek chwali, że Walek już pan gębą całą: — Mina wargi wydęte, nos zadarty w siodło, Już nie w chłopskie, jak pierwej, formowane modło: Jak to pięknie się świecą te czerwone baki! A to strój taki tani, żądam trzy ośmaki; Nie przeceniam grafowi, by szedł handel gladko. Walek kontent i grosze liczy na stół chwatko. Żeć maszkara zawadza, nachyla się nisko, Patrzy zyzem, jak głodny bocian na ściernisko. Namyślił się trzy razy, 3 razy przeliczył, W końcu jednak o ósmak żydek go oćwiczył. Związał chłopak woryszek z resztą swego myta: — Panie kupiec: więc teraz jesteśma już kwita? — Niech graf przyjdzie drugi raz. — Zostań kupiec z Bogiem! Rzekł parobek i stanął w maszkarze za progiem.
Krawiec skoczył za Walkiem: — Niechno pan poczeka, Nikt tak w panu nie pozna dworskiego człowieka; W mieście chodzić nie wolno w dubeltowej twarzy, Na wsi to co innego, niechno pan uważy; Jeźli tego górnego pan nie zdejmie pyska, Nikt nie ujrzy, że z pańskich oczu jasność błyska. Tak pouczał pan krawiec Walka nieboraczka, Zdjął mu z gęby maszkarę i schował do zaczka. — Tak! Już znów teraz widać jasność pańskich oczy, Niechno pan okulary lepiej na nos wtłoczy!
Walek rzecze: — Bóg zapłać! Prawda, widzę lepiej, Bo w tym pysku już własnych nie poznałem ślepi. Jać bo na wsi chowany, rosłem jakby dziki, Dotąd pojąć nie mogłem miejskiej polityki. Ojcam stracił za młodu — pokój jego duszy! Matka wciąż jeno mruczy i głowę mi suszy; Nie chce posłać do karczmy w święto ni w niedzielę, Mówi: — Ty jesteś głupszy, niż Maćkowe cielę. A jak człek na muzykę czasem się wykradnie, Nieraz szczepą po plecach wytłucze szkaradnie. Kiedy przyjdzie ochota zalecać się Rózi, Matka zaraz rozgania i miotłą wytuzi: Gada: — Taki przedwczesny ożenek nijaki, Wnet wa byśta oboje poszli, na żebraki. Albo, czybyś ty wiedział, co trzeba kobiecie? A toć rok już dwudziesty człowiek ma na grzbiecie. Na targ nigdy nie puszczą, na jarmark już wcale, Człowiek wciąż musi brodzić po tym wiejskim kale. Przy robocie ekonom wiecznie na mnie gdera, Aż się dycht człowiekowi na płakanie zbiera. Nie! Nie będę ja marniał, żył w takim kłopocie! Otworzyli mi oczy chłopi przy robocie, Co to, ich nauczyli na francuskiej wojnie, Jak to człowiek żyć może dobrze i spokojnie. Pójdę służyć do miasta, bom nie dudek lada, A jegomość co na to?... Nikt nie odpowiada.
Walek krawca nie widzi przez swe szklanne oczy, Wszystko, co go otacza, mgli mu się i mroczy. Ale jeszcze nie skończył całej swojej mowy. Dalej bredzi, co tylko przyjdzie mu do głowy; — Strój już teraz mam miejski. — Co za pan ten Walek! Będą we wsi się dziwić chłopi od fornalek. Jak szykowny w tych szkiełkach i w tym kapeluszu, W tej koszuli i befkach aż do samych uszu, Z parasolem, w spodzienkach i tym krótkim zaku!.. Matka padną na szyję: — Mój ty jedynaku! Nie wytłucze już więcej, ani powie ośle, Choć najdalej samego mnie na jarmark pośle. Jak to chwalić mnie będzie, jaka będzie rada! Czy nie prawda jegomość?... Nikt nie odpowiada.
Zastanowił się Walek. — Co też to do licha? Miałby odejść odemnie jegomość tak z cicha? Takie piękne mi dawał rady i rozkazy, Podziękować mu było za to tysiąc razy; Należała się jemu dzięków cała fora, Aleć nie ma go... nie ma... przepadł, jak kamfora! Wykręca się do kola: — Jednak gdzieś być musi! Chyli głowę ku ziemi, brodą befki dusi I z po nad okularów poseła spojrzenia, Jak gdy kozieł nastawia rogi do bodzenia. Tego pojąć nie mogę! Co też to się stało? Jegomości nie widzę, chociaż patrzę biało. Boże, jakie to człowiek ciągle ma zgryzoty! Snać on miał co pilnego w domu do roboty, Albo może drugiego w nową modę stroi, Boć tu w długich sukmanach pełno dziś się roi; Jeźli taki kapelusz każdemu daruje, To przez swe miłosierdzie docna zbankrutuje.
Nagle z tyłu ktoś woła: — Z drogi, ty gawronie! Bo jak mi się nie zamkniesz, rozdepcą cię konie. Jak cię skropię batogiem, to ci pójdzie w pięty, Albo jucha narwana, albo poderznięty! Walek jakby spętany przed wozem się tacza, Ręką głowę zastawia, zwolna z drogi zbacza. Nie miał biedak pewnego w okularach wzroku, Potknął się i w tem z bruku zjechał do rynsztoku. Zwalał sobie ubranie, zranił koniec brody: — Czy to rzecz, tak człowieka wegnać w zgniłe smrody? Czym ja na to zasłużył, na wstyd taki srogi? Lamentował i raczkiem zbierał się na nogi.
Zgarnia błoto z koszuli, twarz ociera, uszy, Zaczka wcale nie czyści: — Toć to się wykruszy. Ręce otrę o hajnen jasny dom narożny, Więcej się nie obalę, będę już ostróżny... Jak nie łupnie zachwilę o narożnik głową! Ujrzał aż Jasną gorę z całą Częstochową. — Rety, jak mnie ktoś palnął, rychtyk jak kłonicą! Czyby to łeb mój sam się pobódł z kamienicą? Jam bo mu nie pozwolił, będzie to inaczej, Znam się na takich sztuczkach, wiem ja, co to znaczy. Muszą widzieć i domy, jak mi w oczach błyska, Więc chcą pewnie się przyjrzeć tej jasności z bliska. Trzeba się ich wystrzegać trzymać się z daleka, Mogą się przy schylaniu zwalić na człowieka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hieronim Derdowski.