<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Walka o Meksyk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
W POSZUKIWANIU

W jakiś czas później stary hacjendero Pedro Arbellez siedział przy oknie i patrzył na równinę; ruchawka wojenna przeniosła się na południe, bydło więc znowu spokojnie krążyło po pastwiskach hacjendy.
Wyglądał zdrowo i dobrze. Odzyskał spokój i równowagę; na twarzy malował się jednak wyraz melancholijnej powagi, odblask nastroju córki, która czuła się nieszczęśliwa po stracie ukochanego.
Ujrzał kilku jeźdźców, zbliżających się od północy. Na przodzie jechało dwóch mężczyzn i kobieta, ztyłu jakiś człowiek poganiał kilka koni, obładowanych towarem.
— Któż to być może? — zapytał Arbellez starą piastunkę Marję Hermoyes.
— Zaraz zobaczymy — rzekła, patrząc w kierunku równiny. — Ci ludzie zmierzają ku hacjendzie, zapewne więc wkrótce tu staną.
Ujrzawszy zabudowania, jeźdźcy spięli konie i wjechali przez bramę na podwórze. Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera oraz radość Emmy, gdy ujrzała Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego poznała w Guadelupie.
Powitawszy się serdecznie, poczęli snuć opowiadania o wypadkach, które zaszły po walce pod Guadelupą. Goście spodziewali się zastać w hacjendzie Sternaua i jego przyjaciół. Skoro posłyszeli, że Sternau z towarzyszami znowu zaginął, ogarnęło ich przygnębienie.
Stary hacjendero opowiedział, co zaszło od czasu przybycia Sternaua i jego towarzyszy do chwili ich zniknięcia. Zapewniał, że jakiś djabeł wcielony musiał ująć sprawę w swe ręce.
Gerard słuchał w milczeniu. Gdy Arbellez skończył, zapytał:
— Nie dają znaku życia?
— Nie.
— Szukano ich?
— Owszem, jednak bezskutecznie. Sam Juarez chciał zaginionych odnaleźć, posłał Sępiego Dzioba na zwiady. Sławny strzelec wrócił z pustemi rękami. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nimi do Santa Jaga, ale niczego nie dopiął. W Santa Jaga ślady zginęły.
Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To zawsze coś. Trzebaby jeszcze raz zacząć od początku.
— Któż ma się zająć poszukiwaniami?
— Oczywiście ktoś, kto się na tem zna. Ja sam wyruszę.
Na to rzekł Pirnero:
— Wy? Ty? Nie! Nie chcę, aby się mój zięć narażał na takie niebezpieczeństwo.
— W takim razie uważam, że wszyscy, których tak kochamy, są zgubieni.
— Przeklęta historja! Trzeba ich koniecznie odnaleźć. Tak się cieszyłem, że mam wreszcie zięcia, a teraz chcą mnie zmusić, abym go poświęcił. Cóż ty na to, Rezedillo?
Wszyscy spojrzeli na piękną dziewczynę.
— Narzeczona moja jest dobra i dzielna.
Wyciągnęła doń radośnie ręce.
— Puszczę cię niechętnie, Gerardzie, czuję jednak, że może tobie jednemu uda się czegoś dopiąć. Idź w imię Boże! Przyrzeknij mi tylko, że będziesz ostrożny.
— Nie obawiaj się! Teraz nie należę już wyłącznie do siebie. Mam inne, święte obowiązki; będę o nich ciągle pamiętał.
— Mówi, jak z książki, — rzekł Pirnero, — Jeżeli Rezedilla jest odważna, dlaczegóż mnie miałoby zabraknąć odwagi? Kiedy odjeżdżasz, mój zięciu?
— Dziś już za późno — odparł Gerard. — Wieczór wkrótce nadejdzie. Jutro o świcie siadam na koń. Dla waszego spokoju wezmę dwóch vaquerów, którzy będą przynosili wieści ode mnie. — —
Zostawszy sam w pokoju, Gerard począł obmyślać plan działania. Zgasił światło, otworzył okno. Niebo było usiane gwiazdami.
Wydało mu się, że usłyszał szmer jakiś. Doświadczony znawca sawany, nie lekceważył najmniejszego drobiazgu. Podszedł do okna i spojrzał wdół.
Ktoś wylazł z okna, umieszczonego pod jego pokojem. Może to jakiś vaquero wracał od służącej? Nie, zbyt wiele niespodzianek zaszło w tym domu, aby się można kontentować tem przypuszczeniem.
— Stać! Kto tam? — krzyknął.
Nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy minął dziedziniec i pobiegł w kierunku parkanu.
— Stać, albo strzelę!
Ponieważ uciekający i teraz się nie zatrzymał, Gerard cofnął się od okna, aby chwycić swą zawsze nabitą strzelbę.
Przy świetle gwiazd nie mógł dojrzeć postaci uciekającego, widział jednak dokładnie, jaki zbieg obrał kierunek. Nacisnął obydwa cyngle. Krzyk się nie rozległ.
Gdyby strzelał śrutem, z pewnościąby trafił. Dzielni jednak strzelcy strzelają wyłącznie kulami, które łatwo chybiają.
Strzały odezwały się echem w całym domu. Nie poprzestał na tem. W mgnieniu oka wpakował za pas rewolwer i nóż, przywiązał lasso do nogi łóżka; z równą szybkością ześlizgnął się z okna na podwórze. W jakąś minutę po drugim strzale przesadził płot i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili wpobliżu, na lewo od siebie, usłyszał parskanie konia. Wyciągnął rewolwer i pobiegł w tym kierunku. Zanim zdążył dotrzeć do celu, rozległ się tętent kopyt. Człowiek, którego chciał pochwycić, pomknął galopem.
Gerard przystanął. Wielki popełniłby błąd, gdyby szukał miejsca postoju; własnemi nogami zatarłby potrzebne na przyszłość ślady. Przesadziwszy płot w innem miejscu, niż przed chwilą, wrócił na dziedziniec.
I tu trzeba było pomyśleć o zachowaniu śladów.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Gerard obszedł dom, by się dostać do przedniego wejścia. Płonęły w niem światła. Jakiś vaquero wybiegł naprzeciw.
Ah, sennor Gerard, szukają was. Myślą, żeście zginęli. Strzały wywołały popłoch.
— W jaki sposób można najprędzej zwołać służbę hacjendy?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Uderzcie, a zjawią się wszyscy.
Gerard usłuchał rady. Po chwili sala zaczęła napełniać się służbą. Większość miała latarki. Gdy się wszyscy zebrali, Gerard opowiedział, co zaszło.
— Co się mieści pod moim pokojem? — zapylał hacjendera.
— Kuchnia.
— Czy wszyscy vaquerzy mieszkają w domu?
— Nie. Większość śpi przy trzodach.
— Czy nocuje w kuchni służąca?
— Nie — odpowiedziała Marja Hermoyes. — Kuchnia jest w nocy pusta zamknięta. Klucz mam przy sobie.
— Okno było otwarte?
— Tak. Zawsze zalecam wietrzyć.
— Sądzi pani, że mógł się tam zakraść jakiś vaquero?
— Nasi vaquerzy mają wszystkiego poddostatkiem. Nie sądzę też, aby którykolwiek z nich był zdolny do kradzieży.
— Pytam tylko dla pewności. Trzeba przede wszystkiem stwierdzić, czy kuchnia jeszcze zamknięta.
W suterenach przekonano się, że nikt drzwi nie otwierał. Marja Hermoyes chciała wejść do kuchni, lecz zatrzymał ją Gerard.
— Chwilę cierpliwości — rzekł. — Musimy być ostrożni. Zaczekajcie tutaj, sennorita Marja. Pójdziemy na podwórze.
Zapalono latarnie. Ponieważ służba wylewała czasem wodę przez okno kuchenne, ziemia była nieco rozmiękła. Przy blasku latarni ujrzał Gerard wyraźny ślad stopy ludzkiej. Jakiś człowiek dostał się do kuchni, a potem z niej uszedł.
— Ktoś wszedł do kuchni nie przez drzwi. Widać po śladach, że to nie vaquero. Intruz miał stopę niewielką, ubraną w delikatne obuwie. Później odrysuję ślad na papierze. Może mi się przydać. No, chodźmy teraz do kuchni!
Gerard kazał otworzyć drzwi kuchenne, zalecając jednak, aby wszyscy przy nich pozostali. Po chwili wszedł wraz z domownikami i przeszukał dokładnie kamienną posadzkę. Potem oświetlił wszystkie kąty i stoły, wreszcie polecił Marji Hermoyes, aby sprawdziła, czy nic nie zginęło.
Stara oświadczyła po chwili, że wszystko w porządku.
— Nie rozumiem, — rzekła — czego tu chciał ten człowiek. Chyba nie dowiemy się o tem nigdy.
Oh, — odparł Gerard — mam nadzieję, że będziemy wiedzieli za dwie minuty. Kto wyszedł z kuchni ostatni, sennorita?
— Ja.
— Czy miała pani w ręku jakąś buteleczkę?
— Nie.
Hm. Do jakiej flaszki należy ten korek?
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok wielkiego kotła z wodą. Marja chciała go wziąć do ręki, ale Gerard nie pozwolił.
— Uwaga! W sprawach tego rodzaju nigdy ostrożność nie bywa przesadna. Niech pani obejrzy korek, nie dotykając.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
Hm — mruknął Gerard, raz jeszcze spojrzawszy na korek. — Jest dotąd mokry, a część, która tkwiła w szyjce, ściśnięta. Dałbym głowę, że ten korek przed pół godziną tkwił we flaszce. Złoczyńca zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł znaleźć w ciemności.
— Cóż mu po flaszeczce? — zapytał Arbellez. — W każdym razie mamy trudny do zgryzienia orzech.
— Chwila namysłu, a rozwiążemy zagadkę, — zapewnił trapper. Podszedł do okna, aby je zbadać. — Wszedł tędy — rzekł. — Na trzewiku miał trochę wilgotnej ziemi. Trochę błota zostało na oknie, trochę leży tutaj. — Oświetlił latarką kocioł z wodą. Obok widniała grudka lepkiego błota. — Sennor Arbellez, jaki wniosek stąd, że obok kotła leży grudka błota?
— Ten, że obcy stał przy kotle, — odparł hacjendero.
— Słusznie. Ale korek również leżał tutaj. Wnosić z tego, można, że nieznajomy w kuchni odkorkował flaszkę. Zachodzą dwie ewentualności. Primo: Obcy człowiek włazi w nocy do cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wodą z kotła. Cóż pan na to?
— Nikomuby to na myśl nie przyszło. Na podwórzu jest wody poddostatkiem.
— A więc secundo: Obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką, której zawartość chce wlać do kotła. Cóż pan na to?
— Na Boga, to być może! — zawołał Arbellez. — Cóż zawierałaby flaszeczka?
— Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Sennorita, czy gotowano wczoraj coś tłustego?
— Nie — odparła zapytana. — W tym kotle nie gotuje się potraw. Służy wyłącznie do nagrzewania wody. Kazałam go wczoraj wyszorować piaskiem. Potem naleliśmy wody źródlanej. Powinna być zupełnie czysta.
— Na powierzchni zebrały się grupki drobnych, jasnych oczek tłuszczu. Nie macie pod ręką jakiegoś mizernego psa, lub kota?
— Trucizna? — zawołał Arbellez. — Sprowadźcie starą głuchą sukę, przynieście dwa króliki!
Vaquerzy spełnili polecenie hacjendera. Gerard kazał złowić kilka oczek na kawałek chleba i rzucił zwierzętom. Po dwóch minutach zdechły bez żadnych objawów bólu obydwa króliki. Po upływie następnych trzech minut jakby od gwałtownego uderzenia padła nagle suka. Zdechła na miejscu, również bez objawów bólu.
— Trucizna, naprawdę trucizna! — rozległo się dokoła.
— Tak — odparł Gerard. — To sok okrutnej rośliny, którą Indjanie z Kalifornji nazywają Menel-bale — liściem śmierci. Słyszałem nieraz o straszliwem działaniu tej trucizny.
— Mój Boże, co za podłość! — zawołała stara Hermoyes. — Chciano kogoś z nas otruć!
Strzelec zaprzeczył ruchem głowy.
— Kogoś? — rzekł. — Myli się sennorita! Kto wrzuca truciznę do kotła, skąd wszyscy czerpią wodę, ten chce otruć wszystkich.
Słowa te wywarły przygnębiające wrażenie.
— Bogu niech będą dzięki, żeś pan do nas przybył, — rzekł Arbellez, drżąc na całem ciele. — Gdyby nie spryt sennora, jutro nie żylibyśmy. Kimże mógł być ten człowiek? Komu może zależeć na uśmierceniu wszystkich mieszkańców tego domu?
Gerard wzruszył ramionami, ukrywając wyraz politowania.
— Pyta pan o to, sennor? Czy pan nie rozumie, że chodziło tu o rodzinę Rodrigandów?
— Na Boga, tak! Ale przecież nikt z nas do niej nie należy.
— Zna pan jednak wszystkie jej tajemnice. Sternau, obydwaj Ungerowie i ci, którzy znają tajemnicę, zniknęli. Pozostali tylko mieszkańcy hacjendy. Przy pomocy zioła śmierci, Menel-bale, chciano wszystkich usunąć odrazu.
— Ma pan rację! Któż mógł być sprawcą?
— Nikt inny, tylko Cortejo, — rzekła Marja Hermoyes.
— Tak, Cortejo, — potwierdził Czarny Gerard — albo też ktoś z jego ludzi. Przedewszystkiem należy ustalić, że chciano otruć mieszkańców hacjendy. Pochwycę sprawcę. Będzie musiał się przyznać.
— A jeżeli nie?
Pah! — odparł strzelec z lekceważącym ruchem ręki. — Nie chciałbym być w skórze tego łotra, gdy go wezmę w swe obroty. My, ludzie sawany, mamy swoje sposoby, aby wilczków zmusić do gadania.
— Więc naprawdę przypuszcza pan, że się wam uda ująć tego człowieka? Przecież zyskał na czasie.
— To mu nie pomoże. Odjechał na tym samym koniu, na którym przybył do hacjendy. Koń jest z pewnością zmęczony. Mam zaś nadzieję, że da pan mnie i dwom vaquerom kilka świeżych, wypoczętych koni.
— Otrzymacie najlepsze konie, jakie stoją w stajni. Nie jestem jednak pewien, czy to pomoże. Może ten człowiek jest już w domu. Jeśli tak, to najszybsze konie na nic się nie zdadzą.
Gerard potrząsnął z uśmiechem głową.
— Obcowanie z ludźmi prerji powinno było pana nauczyć, że rzadko kiedy zdarza się ujść komuś, kto pozostawił jakikolwiek ślad. W każdym razie spać się nie położę. Przygotuję się do jazdy, a z nastaniem dnia poszukam śladów. — —
Skoro zaświtało, udali się wszyscy na dziedziniec, pod okno kuchenne. Gerard odmierzył dokładnie wielkość śladu na listku papieru. Potem zaprowadził przyjaciół na miejsce, w którem w nocy usłyszał parskanie konia i tętent kopyt.
Poszukiwania trwały niedługo. Po chwili wskazał na wyrwę w gruncie, porosłym trawą, i rzekł:
— Na tem miejscu uwiązany był koń. Stąd wniosek, że człowiek ten ma przy sobie lasso. Przyjrzyjcie się teraz kaktusowi.
Obok stał kaktus. Przyjrzawszy się dokładnie, Arbellez rzekł:
— Nie widzę nic szczególnego.
Pozostali byli tego samego zdania.
— No tak — rzekł Gerard wesoło. — Strzelec widzi więcej, aniżeli hacjendero, lub vaquero. Cóżto jest sennores?
Odsunął nieco liście kaktusa.
— Włos z ogona końskiego.
— Jakiego koloru?
— Czarnego. Zdaje mi się jednak, że nie jest to włos karosza.
— Istotnie. Włos nie należy ani do karosza, ani do kasztana. Odcień wskazuje na ciemną maść bułanka. Koń machał ogonem i pozostawił włos na kolcu kaktusa. Wydeptał trawę, niestety, zacierając wyraźniejsze ślady.
— Wielka szkoda — rzekł Arbellez z ubolewaniem. — Bułanych koni jest przecież wiele. Pomylić się łatwo. Gdybyście mieli równie dokładny obraz podkowy, jak ślad bucika jeźdźca, łatwiej byłoby się zorjentować.
Gerard uśmiechnął się wyrozumiale.
— Uważa pan, że nie będę mógł odtworzyć tego obrazu? Ruszył przecież na lewo; musiał minąć potok. Tam znajdziemy z pewnością wyraźny ślad podkowy.
Okazało się, że tak jest istotnie. Ruszyli ku potokowi. Na miękkiej ziemi zobaczyli wyraźne ślady, które można było odrysować.
— Nareszcie! — rzekł Gerard. — Teraz mam wszystko. Nie chcę tracić czasu i ruszam natychmiast w drogę.
Wrócił do swego pokoju po broń. Po chwili weszła Rezedilla, by się z nim pożegnać. Rozproszywszy jej obawy, opuścił hacjendę w towarzystwie dwóch vaquerów. — — —
Zdążając za śladem z nad potoku, jechali przez cały dzień galopem. Zatrzymali się dopiero z nastaniem nocy, gdy śladów już nie można było dojrzeć.
— Przenocujemy tutaj — rzekł Gerard, wskazując na niskie krzewy.
— Czy nic nam nie grozi? — zapytał jeden z vaquerów. — Wpobliżu leży estanzja sennora Marqueso. Jestem pewien, że człowiek, którego ścigamy, tam właśnie się schronił.
— Tak przypuszczacie? Morderca, wracający z miejsca zbrodni, nie ma zwyczaju szukać u nikogo schronienia. W interesie jego leży, aby go nikt nie widział. Zresztą, jesteśmy bardzo blisko ściganego. Wyczytałem przedtem ze śladów, że dzieli go od nas jakaś godzina drogi. Koń pod nim pada ze znużenia. Jutro go pochwycimy.
W tem przekonaniu Gerard rozciągnął się na trawie i zasnął. O świcie ruszyli dalej. Wypoczęte konie pędziły przez równinę jak szalone.
Nagle Gerard osadził rumaka.
— Tu się zatrzymał — rzekł, wskazując na wydeptany skraw murawy. — Zobaczmy!
Zeskoczył z konia i zaczął przeszukiwać wydeptane miejsce.
— Do kroćset! — zawołał. — Gdzież leży estanzja o której mówiliście wczoraj?
— Na prawo od krzaków. Można do niej dotrzeć w przeciągu dziesięciu minut.
— Poszedł tam pieszo, wrócił konno. Patrzcie, tu przywiązał swego bułanka. Wziął w estanzji konia i wrócił, aby spuścić bułanka z lassa na wolność. Oto ślad konia. Prowadzi wtył. Koń jest bez jeźdźca. A tu widać ślad drugiego konia. Ciągnie na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec jechał poprzednio. Jedźcie wolno za tym śladem. Muszę zajrzeć do estanzji.
Po dziesięciu minutach Gerard zatrzymał się przed domem. Zeskoczył z konia i wszedł do pokoju, w którym jakiś starszy człowiek leżał w hamaku i palił fajkę.
— Pan jest estanzjero sennor Marqueso? — zapytał Gerard, składając ukłon.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Sprzedał pan wczoraj konia?
Gospodarz zerwał się z hamaku i zawołał:
— Sprzedałem? Nie! Ale mój kasztanek gdzieś przepadł. Niema go od wczoraj.
— Kasztanek gdzieś przepadł? Hm. Może go skradziono?
— Być może. Zostałem sam. Wszyscy moi ludzie ruszyli na poszukiwania konia.
— Czy to rączy koń?
— Najwyborniejszy, jakiego posiadam.
— Do kroćset! Pędzę z hacjendy del Erina za trucicielem. Jechał na podłym bułanku; byłem pewny, że go dziś rano pochwycę. Tymczasem zabrał panu kasztana i...
— Niech wszyscy djabli! A więc skradziono mi konia? — przerwał estanzjero.
— Tak. Czy kasztan ma jakiś znak szczególny?
— Owszem, nawet nieszczególny. Prawą połowę pyska ma białą, lewą czarną.
— Dziękuję. Niedaleko od krzaków znajdzie sennor ślad bułanka, którego wam pozostawiono wzamian za skradzionego kasztana. Bądź zdrów, sennor!
Gerard śpiesznie opuścił pokój, wskoczył na siodło i ruszył galopem.
Po niedługim czasie dopędził obydwóch vaquerów. Opowiedział o swej rozmowie z estanzjerem i oświadczył, że muszą teraz rozwinąć największą szybkość. Popędzili jak wicher. Gerard obserwował ślady z ponurą miną. Widać było, że szybkość, z jaką jadą, uważa za niewystarczającą.
— Mądrzejsza sztuka, niż przypuszczałem, — mruknął.
— Nie spał z pewnością wcale? — zapytał jeden z vaquerów.
— Nie. Ukradł konia i zaraz popędził dalej. Ubiegł nas o jakie cztery godziny drogi. Nie zdążymy dopaść go przed wieczorem.
Przypuszczenie okazało się słuszne. Zbliżyli się do Santa Jaga dopiero o zmroku.
— Nie przypuszczam, aby ten łotr jechał przez miasto, — rzekł jeden z vaquerów. — Zgubilibyśmy jego ślady.
Pah! Moglibyśmy się dowiedzieć, gdzie jest. Mam jednak wrażenie, że nie opuści miasta, bo mieszka tutaj. Być może, tu rozwiążemy zagadkę.
Pędzili dalej. Tuz pod miastem spotkali człowieka, który szedł powoli obok wózka ciągnionego przez wołu.
Gerard ukłonił się i zapytał:
— Jak daleko stąd do miasta?
— Kwadrans drogi.
— Znacie je dobrze?
— A jakżeby. Urodziłem się tam i tam mieszkam.
Gerard obserwował ślady wózka od rana. Zapytał więc:
— Przybywacie z północy? Spotkaliście po drodze wielu ludzi?
— Nikogo. A właściwie żadnego piechura.
— Ale jakiś jeździec was dogonił? Znacie go może?
Hm — odpowiedział nieznajomy, uśmiechając się przebiegle. — Może i znam.
— Powiadacie może. Dlaczego „może“?
— Wiem, że ten sennor nie chciał, abym go poznał. Zatoczył koło, aby mnie ominąć.
— Ah, tak. Jakiego miał konia?
— Kasztana.
— Poznaliście go jednak?
— Poznałem po sposobie trzymania się. Tak siedzi w siodle tylko jeden człowiek.
— Któż taki?
Człowiek idący obok wózka znowu uśmiechnął się i rzekł:
— Mam wrażenie, że bardzo wam na tem zależy. Sennor, jestem biedakiem, a każda usługa zasługuje na nagrodę.
— Oto ją macie — rzekł Gerard, rzucając mu srebrną monetę.
— Dziękuję A więc ten człowiek nazywa się doktór Hilario.
— Któż to taki?
— Lekarz klasztoru della Barbara, położonego tu w mieście.
— Lekarz? Ah, tak! — rzekł Gerard. — Czy jechał daleko od was?
— Niebardzo, Nie pozwalała na to szerokość drogi.
— Nie zauważyliście u kasztana jakichś znaków?
— Owszem. Koń ma na prawej stronie pyska białą plamę.
— Dziękuję. Dobranoc!
Gerard ruszył wraz z towarzyszami do miasta. Setki myśli przelatywały mu przez głowę. Wreszcie zwrócił się do vaquerów i rzekł:
— Dowiedzieliśmy się rzeczy bardzo ważnych. Jestem pewien, że morderca mieszka w mieście. Zajedziemy do venty i zostaniemy tutaj. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.