<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Walka o Meksyk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
W PODZIEMIACH KLASZTORU

Doktór Hilario rozkoszował się przeświadczeniem, że morderczy zamach się udał. Nie przeczuwając, że śledzi go bardzo groźny przeciwnik, z nastaniem zmroku zatrzymał się przed bramą klasztorną i, zadowolony z rezultatów podróży, zsiadł z konia.
Ponieważ nieobecność stryja przeciągnęła się nieco dłużej, niż było wskazane, Mafredo oczekiwał z niecierpliwością.
— Nareszcie! — zawołał, gdy Hilario wszedł do pokoju. — Powiedzże mi na miłość Boską, gdzieś był tak długo?
Hm. Nie liczyłem się z tem, że będę musiał przez dwie noce skradać się koło hacjendy.
— No, i jakiż rezultat?
Hilario opowiedział historję swej podróży. Bratanek, aczkolwiek przyzwyczajony do krwi i mordów, trząsł się jak w febrze.
Brrr! — rzekł. — To okropne!
— Dlaczego? — rzucił starzec obojętnie. — Każdy człowiek musi umrzeć. Ci ludzie umrą najpiękniejszą śmiercią, jaką sobie wyobrazić można. Położą się i zasną na wieki bez bólu.
— Czy jesteś pewien, że nikt się nie uratuje?
— Z tej rodziny — nikt.
— Doskonale! Reszta wtajemniczonych siedzi pod kluczem na dole.
— To jeszcze nie wszyscy. Ale w Meksyku rozprawimy się z pozostałymi.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Zaraz. Daj mi tylko coś do zjedzenia.
Bratanek zapytał zdziwiony:
— Zaraz? Nie zmęczyłeś się podróżą?
— Nawet bardzo. Ale straciłem trzy dni. Muszę jechać. Nie konno jednak, bo ze zmęczenia zasnąłbym w siodle.
— Pojedziesz starą karetą klasztorną?
— Tak. Niech zaprzęgną do niej przed tylną bramą. Nie chcę, ażeby wszyscy widzieli, że ruszam w dalszą drogę.
Podjadłszy sobie, Hilario przebrał się i udzielił bratankowi koniecznych instrukcyj. Zajęło to klika godzin, poczem odjechał.
Bratanek stał przed bramą, dopóki odgłos kół nie umilkł. Potem udał się do pokoju stryja, aby wziąć klucze. Musiał przecież obsłużyć tajemniczych jeńców. Chcąc się dostać do pokoju, trzeba było minąć przedni dziedziniec. Brama była otwarta. Podszedł doń jakiś człowiek. Był to mały, tłusty spiskowiec. Skradał się z chytrym uśmiechem na twarzy.
— Czy doktór Hilario w domu? — zapytał.
— Nie. Ach, sennor Arrastro, to pan?
— Tak. Manfredo, to ja. Stryj odjechał? Kiedy?
— Przed chwilą.
— Do licha! Dlaczego tak późno?
— Nie mógł prędzej. Przypuszcza jednak, że zdąży na czas.
— Możesz wejść do jego mieszkania?
— Mogę. Przecież mieszkam w niem podczas nieobecności stryja.
— Chodźmy więc, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł. Chcę z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawne. — — —
Tymczasem Czarny Gerard dotarł do miasta wraz i obydwoma vaquerami. Wypytawszy o najlepszą gospodę, zatrzymał się przed jedną z vent. Gospodarz oświadczył, że może służyć małym pokoikiem. Gerard przekąsił coś naprędce i postanowił wyjść, by zasięgnąć języka o klasztorze. Zgasiwszy świecę łojową, otworzył drzwi. W drzwiach trącił jakiegoś człowieka, przechodzącego przez ciemny korytarz.
All devils! — jęknął potrącony.
— Nie moja to wina — rzekł Gerard lakonicznie. — Należało uważać.
— Co? Uważać? Do licha! Oto masz!
Wymierzył Gerardowi policzek tak siarczysty, ze naszemu strzelcowi tysiąc gwiazd stanęło w oczach.
— Piekło i szatany! — zawołał. — Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę, czegoś się dopuścił?
Ujął obcego lewą ręką za kark, prawą zaś wymierzył policzek równie mocny jak ten, który otrzymał. Rzucili się wzajem na siebie. Żaden nie miał przewagi. Żaden nie mógł zawładnąć prawą ręką przeciwnika, a obydwaj zbyt byli dumni, aby wołać o pomoc. Dochodziły więc tylko okrzyki: — Masz, masz! Dobrze ci tak! Oto jeszcze jeden policzek! — Na odgłos uderzeń i razów otworzyły się pobliskie drzwi. Stanął w nich jakiś młody człowiek, przybrany w bogaty strój meksykański, z latarką w ręku.
— Co się tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widząc obydwóch zapaśników.
— Nic — odparł jeden z nich. — Chcę tylko wymierzyć temu łotrowi dziewiąty policzek.
— A ja dwunasty! — rzekł szyderczo Gerard.
— Dlaczegóż to, Sępi Dziobie? — zapytał młodzieniec ze zdumieniem.
Latarka rzucała nikłe światło, dlatego obydwa koguty nie poznały się przy jej blasku. Na dźwięk jednak nazwiska. Gerard przestał walić i zawołał:
— Co takiego? Sępi Dziób? Czy być może?
Sępi Dziób przysunął przeciwnika do światła i ryknął:
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! Jakieś czary djabelskie! Przecież to niemożliwe, abym w ciebie walił, jak w bęben.
— Nie chce mi się wierzyć, żebym cię mógł policzkować!
— Skądże przybywasz?
— Z del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek wmieszał się do rozmowy.
— Jakto? Panowie się znąją? — rzekł wesoło. — Niech mi więc będzie wolno zapytać, kim jest ten sennor i dlaczegoście panowie wybrali taką formę przywitania?
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Sępi Dziób. — Chciał wyjść z pokoju w chwili, gdy przechodziłem przez korytarz. Uderzył mnie drzwiami w nos. Dałem mu w twarz. On nie został dłużny. Bawiliśmy się nawzajem w mordobicie, dopóki nie przyszedł pan z latarką, sennor Kurt. W pokoju wam powiem, kto to taki. Chodź, stary!
Sępi Dziób wziął Gerarda pod rękę i wprowadził do pokoju, z którego Kurt wyszedł przed chwilą. Zamknąwszy szczelnie drzwi, zaznajomił Gerarda z Kurtem. Wszyscy trzej opowiedzieli sobie, co ich sprowadza do Santa Jaga. Mówili lakonicznie nie trwoniąc słów.
— Gdzie jest Grandeprise i marynarz? — zapytał Gerard.
— Mają pokój na dole — objaśnił Kurt.
— Szukamy jednego człowieka — doktora Hilaria. Czy znacie klasztor?
— Nie. Ale był tam Grandeprise.
— Wybierałem się właśnie na zwiady.
— Ja również. Przy tej okazji raczyłeś pogłaskać drzwiami mój nos — rzekł Sępi Dziób, szczerząc zęby.
Otworzyły się drzwi, stanął w nich Grandeprise. Przyszedł, by pójść na zwiady z Sępim Dziobem. Zdziwił się bardzo, zobaczywszy Gerarda. Gdy mu pokrótce wyjaśniono rzecz całą, rzekł:
— Szczęśliwe spotkanie. Dzielny trapper wart jest dziesięć razy tyle, co dziesięciu innych ludzi. Dziwiłbym się, gdyby Cortejo i Landola uszli teraz po raz drugi.
— Byliście kiedyś w pokoju doktora Hilaria?
— Nawet kilka razy. Stoi tam kanapa, kilka krzeseł, stół, biurko i wisi moc starych kluczy.
— Pocóż klucze?
— Niewiadomo.
Hm. Klasztor posiada na pewno tajne zakamarki i krużganki. Jakże wyglądają te klucze?
— Mają wygląd starodawny.
— W takim razie jestem przekonany, że znajdziemy pod klasztorem, czego szukamy.
— Mówicie o naszych zaginionych? — rzekł Kurt.
— Tak, o ile ich nie zabito. Może znajdziemy również Corteja i Landolę.
— Na Boga, nie traćmy czasu! Musimy zbadać, dlaczego ten Hilario wtrąca się w sprawy Rodrigandów. Kto mieszka w klasztorze?
Grandeprise objaśnił:
— Wielka ilość lekarzy, do których się ten stary zalicza. Jeden budynek przeznaczony jest dla fizycznie chorych, drugi dla warjatów. W trzecim mieszkali dawniej mnisi, teraz stoi pustką. W pozostałych budynkach, mieści się zarząd. Ponadto mieszka w klasztorze kilku pielęgniarzy, którzy opiekują się pacjentami.
— Więc niema się czego obawiać. Zobaczymy, czy doktór Hilario jest w domu. Jeden z nas musi pójść do niego.
— Zupełnie słusznie — rzekł Gerard. — Ale ja nie mogę. Krążył z pewnością potajemnie koło hacjendy, mógł mnie zauważyć.
— Ja również pójść nie mogę, bo mnie zna, — rzekł Grandeprise.
— I ja nie — dodał Sępi Dziób. — Mój nos jest w tych okolicach bardzo popularny.
— Niech więc idzie Peters — rzekł Grandeprise.
— Dlaczego Peters? — zapytał Kurt. — Nie chcę mu powierzać tak ważnej sprawy. Mnie Hilario nie zna, pójdę więc sam. Grandeprise, jak można się dostać do pokoju starca?
— Przejdzie pan przez podwórze i drzwi naprzeciw schodów. Wszystkie pokoje klasztorne są numerowane. Pokój Hilaria ma numer 25.
— Gdzie wychodzą okna?
— Dwa na dziedziniec boczny, jedno na przedni. Pod tem oknem będziemy mogli czekać na wiadomości.
— Możemy więc być pewni, że sennorowi Ungerowi nic się złego nie stanie.
— Trzeba zaskoczyć doktora, nie rozpytywać nikogo w podwórzu, wejść poprostu bez meldunku. Reszta się później ułoży. Będziemy stali pod oknem. Gdyby Ungerowi groziło niebezpieczeństwo, niech na nas zawoła. No, chodźmy!
Uzbroiwszy się dobrze, opuścili ventę i ruszyli na górę klasztorną. Na górze usłyszeli dudnienie powozu, który po chwili ukazał się i znikł za zakrętem. Nie przeczuwali nawet, że w powozie siedzi człowiek, którego szukali.
Grandeprise wskazał pozostałym okno, należące do pokoju starca. Brama stała otworem. Kurt wszedł na dziedziniec. Okno było oświetlone i trzej strzelcy patrzyli w nie bez przerwy, gotowi skoczyć z pomocą na pierwszy znak. Usłyszawszy zbliżające się kroki, odstąpili wstecz i schylili się, aby przepuścić postać, która, minąwszy ich, niebawem zginęła w bramie.
Był to mały, gruby spiskowiec. Spotkał Manfreda na dziedzińcu i udał się z nim do pokoju Hilaria.
Kurt minął dziedziniec przed nimi i, niezauważony przez nikogo, wszedł na schody. Zobaczywszy na drzwiach liczbę 25, wszedł bez pukania. W pokoju paliła się lampa. Nie było jednak żywej duszy.
Drugie drzwi prowadziły do sypialni starca. Przypuszczając, że Hilario jest tam, Kurt uchylił drzwi, prowadzące do sypialni. I tu nie zastał nikogo. Już chciał wrócić do przedniego pokoju, gdy nagle usłyszał na dworze kroki dwóch osób. Raczej pod wpływem impulsu, niż obliczenia, cofnął się do sypialni i przymknął drzwi za sobą, nie zamykając ich szczelnie.
Zobaczył przez szparę, jak do pokoju wszedł jakiś grubas w towarzystwie młodzieńca o powierzchowności służącego. Jak wnosił z opisanego mu wizerunku Hilaria, żaden z nich nie był doktorem.
Grubas rozparł się wygodnie w krześle i zapytał:
— A więc stryj odjechał dopiero niedawno? Nie wiesz, co go tak długo zatrzymywało?
— Nie wiem.
Grubas obrzucił młodzieńca błyskawicznem, ostrem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Jesteś jedynym krewnym Hilaria, co?
— Tak. Jedynym.
— Należałoby więc przypuszczać, że ma do ciebie zaufanie.
— Istotnie.
— Więc dlaczego nie powiedział, co mu przeszkodziło wykonać na czas moje zlecenie?
— Nie pytałem o to.
— Czy wiesz, poco stryj wyjechał do stolicy?
— Ma się postarać, aby cesarz nie odszedł razem z Francuzami, aby Juarez sądził i skazał Maksymiljana.
— Doskonale! Juarez-morderca straci cały wpływ na masy. W ten sposób pozbędziemy się cesarza i prezydenta. Władza przejdzie w nasze ręce. Stryj otrzymał ścisłe instrukcje. Spotka się z Maksymiljanem nie w Meksyku, tylko w Queretaro. Mam wrażenie, że sprawa jest na dobrej drodze. Ale jakieś licho gotowe jeszcze pokrzyżować nasze plany. Przypadek może zmusić cesarza do natychmiastowego opuszczenia kraju. Rozsądni przyjaciele mogliby mu wytłumaczyć, że nie może już liczyć na niczyją pomoc, że liczba zwolenników zmalała do zera. Dlatego trzebaby obudzić w nim przekonania, że masy jednak lgną do niego.
— Nie pójdzie to łatwo.
— To zależy. Nie szczędziłem zabiegów, aby się cesarz dowiedział, że jego zwolennicy wzniecili w tyłach wojsk Juareza powstanie i podnieśli sztandary cesarskie. Skoro się Maksymiljan o tem dowie, pozostanie w kraju, a wtedy czeka go niechybna zguba. Jutro wybuchnie w kilku miejscach powstanie. Najgroźniejszym będzie bunt w Santa Jaga.
— U nas ma wybuchnąć powstanie? — zapytał Manfredo zaskoczony. — Jakżeto? Przecież tu mieszkają sami zwolennicy Juareza?
Pah! Zostaw to mnie! — rzekł Arrastro wyniośle. — Zwerbowaliśmy dwustu dzielnych chłopów.
Jeszcze dziś w nocy przybędą do Santa Jaga, aby zatknąć tu sztandary cesarskie.
— Ludność ich przepędzi.
— Skądże znowu! W czasie powstawania klasztoru każdy dom musiał być równocześnie fortecą. Nasi ludzie obwarują się w klasztorze.
— W takim razie wszystko pójdzie dobrze — rzekł Manfredo po namyśle.
— Udany bunt będzie dla twego stryja najlepszem poleceniem.
— Czy wiadomo mu, że bunt ma nastąpić?
— Nie. Podczas ostatniej naszej rozmowy sam o tem nie wiedziałem. Nie mogę go też poinformować, ponieważ odjechał. W Queretaro będzie już miał moje instrukcje i będzie wiedział, co czynić.
— Czy mają tu przybyć żołnierze?
Hm. Możnaby ich tak nazwać. W każdym razie są to ludzie uzbrojeni, którym wszystko jedno, komu służą.
— Kiedy można się ich spodziewać?
— Dziś po czwartej zjawią się na dole, na drodze klasztornej. Zaprowadzisz ich do klasztoru, tak, by nikt nie zauważył. O świcie na murach powiewać będzie chorągiew cesarska, a obywatele miasta nawet pary z ust nie puszczą.
— Czy przywódca powstańców pójdzie za mną?
— Powiesz mu tylko hasło Miramar; po niem pozna, że jesteś przewodnikiem.
— Nie będzie pan przy tem obecny?
— Nie. Muszę dziś w nocy odbyć daleką przejadżkę konną w tej samej sprawie. Jeżeli będziesz równie wierny, jak stryj, nie minie cię nagroda. Idę teraz. Oto polecenie dla przywódcy wojsk. Wręcz je przy spotkaniu. Dobranoc!
— Odprowadzę pana do bramy — rzekł Manfredo, chowając papiery. — Boję się, czy nie jest zamknięta. —
Ledwie zdążyli opuścić pokój, wszedł Kurt. Pośpieszył ku oknu, otworzył i rzekł półgłosem:
— Jesteście?
— Czekamy — odezwał się Gerard. — Cóż nowego?
— Doktór wyjechał. Wszystko w porządku. Zachowujcie się spokojnie. Czekajcie na mnie, alej cofnijcie się nieco. Ktoś będzie obok was przechodzić.
Zamknął okno i wsunął się do sypialni.
Manfredo wrócił po upływie kilku minut i, pogrążony w rozmyślaniach, zaczął odmierzać krokami]! pokój.
Kurt miał zamiar wyjść z sypialni, pochwycić Manfreda i zmusić do wyjawienia prawdy. Zauważył jednak, że Manfredo ma przy sobie kilka kluczy. Ta okoliczność wpłynęła na zmianę planu.
Bratanek Hilaria schował klucze, zapalił ślepą latarkę i wyszedł z pokoju, nie zaryglowując drzwi. Zaraz po nim wszedł do pokoju Kurt, wziął ze świecznika jedną z płonących świec i wyciągnął nóż. Otworzywszy drzwi, jak mógł najciszej, zobaczył, że Manfredo zestępuje z drugich schodów. Zamknął więc drzwi i poszedł za nim.
Światło latarki padało naprzód, Kurt więc posuwał się w najgłębszym cieniu. Mógł każdej chwili potrącić o lada sprzęt i wywołać hałas. Ażeby temu zapobiec, zatrzymał się i zdjął buty z dzwoniącemi ostrogami. Potem ruszył dalej. Ponieważ było ciemno, musiał iść tuż za Manfredem, jeśli nie chciał stracić go z oczu. Na wypadek, gdyby Meksykanin się odwrócił, zdecydowany był przypaść do ziemi.
Minęli szereg drzwi, których Manfredo nie zamykał. Przeszli przez kilka wilgotnych krużganków. Meksykanin nie odwrócił się ani razu. Krużganek, w którym się teraz znaleźli, miał kilkoro drzwi. Przed jednemi Manfredo się zatrzymał. Odsunąwszy dwa mocne trygle żelazne, otworzył zamek i wszedł.
Kurt nie wiedział, czy to nowy krużganek, czy więzienie. W pierwszym wypadku należałoby iść dalej, w drugim nie ruszać się z miejsca. Zaczął nasłuchiwać. Ah, jakaś rozmowa! Więc te drzwi zamknęły więzienie. Podkradł się bliżej na palcach. Nikt go nie usłyszał. Odważył się wychylić nieco głowę i ujrzał czworoboczne więzienie; do ścian przykuta była liczna gromada osób. Manfredo stał pośrodku, latarkę umieściwszy w kącie. W skąpem świetle trudno było odróżnić rysy jeńców.
— Pozostała panu tylko jedna droga ratunku — rzekł Manfredo.
— Jaka? — zapytał ktoś z pod ściany.
— Wie pan chyba dobrze, że zamknięty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, obecny zaś hrabia Alfonso tylko synem Gasparina Corteja?
— Tak.
— A więc stawiam dwa warunki. Jeżeli je pan spełni, wszyscy odzyskają wolność.
— Słuchamy.
Słowo to rzucił stary hrabia Fernando. Manfred ciągnął dalej:
— Przedewszystkiem złoży pan deklarację, że Alfonso jest oszustem, i każe go wraz z rodziną ukarać.
— Gotów jestem podpisać każdej chwili.
— Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnować z tytułu hrabiego. Będzie pan musiał oświadczyć, że to ja jestem chłopcem, którego porwano i usunięto.
Więźniowie oniemieli ze zdumienia.
— Odpowiadajże pan! — zawołał Meksykanin tonem rozkazującym.
Ah, — rzekł don Fernando — chcesz zostać hrabią Rodriganda?
— Tak jest — odparł zapytany z bezczelną szczerością. — To mój warunek.
— Nigdy się nań nie zgodzę.
— W takim razie nikt z was nie ujrzy światła dziennego! Daję panu pół godziny do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie powie pan „tak“, nikt z was nie otrzyma ani jadła, ani napoju i wyginiecie wszyscy marnie.
— Bóg nas ocali.
— Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tyn młokosem! — odezwał się Sternau.
— Co? Nazywacie mnie młokosem? Oto zapłata!
Podszedł do Sternaua, skutego łańcuchem, i zamierzył się; nie zdążył jednak uderzyć, ponieważ ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się przerażony i ujrzał parę błyszczących oczu oraz lufę rewolweru. Trupia bladość pokryła jego oblicze.
— Kto to jest? Czego tu chcecie? — wybełkotał w osłupieniu.
— Zaraz się dowiesz! — odpowiedział Kurt. — Na kolana! — Powalił go na ziemię. — Chodź, młokosie, nałożymy ci obrożę, abyś nie uciekł!
Po tych słowach zdjął lasso, którem miał przepasane biodra, i otoczył niem korpus i ramiona Manfreda. Bratanek Hilaria nie miał przy sobie broni. Znieruchomiał z przerażenia i, nie stawiając najmniejszego oporu, pozwolił się związać.
Kurt, odetchnąwszy pełną piersią, zawołał radośnie:
— Chwała Bogu! Nareszcie mi się udało, Jesteście wolni!
— Wolni? — rozległo się dokoła. — Kimże jesteś, sennor?
— Dowiecie się później. Przedewszystkiem trzeba się wydostać z tej śmierdzącej nory. Będziecie mogli iść?
— Owszem — rzekł Sternau.
Kurt stłumił chwilowy głos i odruch serca, czyniąc jedynie to, co nakazywała sytuacja, i rozum.
— Jak się otwierają wasze łańcuchy?
— W kieszeni tego człowieka leży mały kluczyk, który je otwiera.
Kurt znalazł kluczyk w jednej z kieszeni Manfreda. Pozdejmował wszystkim brzęczące łańcuchy. Chcieli mu paść w objęcia, lecz oparł się temu, choć łzy radości płynęły rzęsiście z oczu.
— Jeszcze nie teraz! Jesteście wszyscy razem? A może gdzie indziej są jeszcze jacyś towarzysze niedoli?
— Jesteśmy wszyscy — potwierdził Sternau, który zachował zimną krew.
— Lecz Cortejo i Landola muszą być również tutaj.
— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie za mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Im dłużej szli, tem bardziej przeczyszczało się powietrze. Kurt przystanął wreszcie w ostatniem sklepieniu. Zapalił latarkę, którą przedtem zabrał, i umieścił na belce. Przy świetle można było rozpoznać poszczególne twarze; Sternau ujął Kurta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Kurt głosem wezbranym łzami wzruszenia. — Przedewszystkiem jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Kurt zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Przycisnął go do siebie i zaczął całować w usta, w czoło, w policzki.
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Sternau przerwał ciszę głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kurt? Czy być może? Kurt — — Unger?!
— Tak, wuju Karolu, to ja, — zapewnił Kurt. Po tych słowach położył nieprzytomnego ojca na ziemi i padł w objęcia Sternaua.
— Mój Boże, jakie szczęście, jaka łaska! — zawołał Sternau. — Nie chcę pytać, jakim cudem nas odnalazłeś i jak ci się udało nas uratować. Jedno mi tylko powiedz: co się dzieje w Reinswaldenie?
— Wszyscy żyją i wszyscy zdrowi.
Potężny Sternau, który z pośród całej gromadki zachował najwięcej siły i równowagi, padł na kolana, złożył ręce i zaczął się modlić:
— Dzięki ci, wielki Boże, zaś nas uratował po raz drugi. Jeżelibym o tem kiedykolwiek zapomniał, odtrąć mnie, gdy martwą ręką pukać będę w bramy niebieskie.
Kurta oplotły znowu czyjeś ramiona.
— Ah, to ty, stryju Piorunowy Grocie? — zawołał radośnie.
Wszyscy przyciskali go do serca, każdy chciał ucałować.
— Niepodobna, abyś tu był sam, — rzekł wreszcie Sternau.
— W klasztorze jestem sam zupełnie. Lecz za murami klasztoru stoją towarzysze: Czarny Gerard, Sępi Dziób i strzelec Grandeprise. Ale chodźmy na górę! Niebezpieczeństwo nie minęło. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma pomocników. Musimy zachować jak największy spokój.
Ująwszy ojca prawą ręką, Kurt wziął latarkę w lewą i ruszył przodem. Pozostali poszli jego śladami. Na samym końcu szedł Sternau. Zawsze o wszystkiem pamiętający, zawsze przytomny, wziął klucze z rąk Kurta i zamykał dokładnie każde drzwi, przez które przechodzili.
Przybyli do mieszkania starca. Było już późno. Klasztor spał. Ponieważ dozorcy, czuwający nad chorymi, mieszkali w innym budynku, nikt nie zauważył pojawienia się uratowanych jeńców.
W mieszkaniu było jasno. Znowu rozpoczęły się przywitania, znowu poczęto zasypywać Kurta pytaniami.
— Później, później! — rzekł. — Wuj Sternau przyzna chyba, że przedewszystkiem musimy pomyśleć o bezpieczeństwie.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Sternau. — Gdzież są ci trzej strzelcy, o których mówiłeś? —
— Przywołam ich tutaj.
Kurt otworzył okno i zawołał półgłosem:
— Gerardzie, czy zaszło co u was?
— Nie. A co u was słychać?
— Wszystko w porządku. Rzućcie lasso. Wdrapiecie się po niem. Jedyna to droga, gdyż wszystkie drzwi pozamykane.
Gerard rzucił lasso, Kurt pochwycił. Kiedy odpowiednio umocował powróz, wszyscy trzej wdrapali się do pokoju. Na widok tak licznej kompanji zdumieli się niezwykle.
— Do licha! — zaklął Sępi Dziób, rozdziawiając gębę. — To przecież oni!
— Tak, to my, — zawołał radośnie Sternau. — Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni, żeście zajęli się naszym losem.
— Fraszka! Jakże jednak, do stu piorunów, udało się temu młodzieńcowi bez nas obejść?
— Dowiecie się później — rzekł Kurt — Zostańcie tutaj i czuwajcie przy tych panach, bo jeszcze nie mają broni. Wuju Karolu, czy przypuszczasz, że jeszcze inni mieszkańcy klasztoru, prócz Manfreda, sprzysięgli się z Hilariem?
— Nie mam tego wrażenia.
— Zaraz się przekonam.
Po tych słowach Kurt opuścił pokój, nie zwracając uwagi na trwożne okrzyki pozostałych.
Zszedł po schodach na dziedziniec. Brama była zamknięta. Przy blasku latarki spostrzegł bramę, prowadzącą do drugiego podwórza. Udał się tam i ujrzał w oknie suteren światło. Na drzwiach pokoju, którego okno było oświetlone, widniał napis: Pokój meldunkowy. Wszedł. Siedzący w pokoju wartownik spojrzał nań ze zdumieniem.
— Kim jesteście? Czego chcecie? Jakżeście się tu dostali? — zapytał, zrywając się z miejsca.
— Nie przerażajcie się — odparł Kurt — Nic złego nie zamyślam. Przebywam u Manfreda, bratanka doktora Hilaria. Do kogo należy w nieobecności doktora Hilaria opieka nad chorymi?
— Do dwóch pozostałych lekarzy.
— Który z nich ma dziś w nocy dyżur?
— Sennor Menucio.
— Zbudźcie go w tej chwili!
— Czy w bardzo ważnej sprawie? Bo jedyne w takim wypadku wolno mi budzić.
— Sprawa bardzo ważna. Zameldujcie cudzoziemskiego oficera.
Wartownik wrócił po chwili i zaprowadził Kurta do lekarza. Lekarz ubrany w szlafrok, był w nienajlepszym humorze.
— Czy sprawa tak nagląca, że musiał mnie pan obudzić? — mruknął.
— Rzecz jest zwłaszcza dla pana bardzo niebezpieczna.
— Dla mnie? Sennor, nie jestem usposobiony do żartów!
— Ja również nie. Przyszedłem, by pana poprosić do całego szeregu chorych.
— Gdzież tu niebezpieczeństwo dla mnie?
— A jednak tak jest. Czy zbrodnicza działalność doktora Hilaria jest panu wcale nieznana?
— Kim jesteście, sennor, że macie odwagę mówić o zbrodni?
— Mam do tego prawo. Niech pan posłucha!
Kurt opowiedział w krótkich słowach historję oswobodzenia jeńców. Zdziwiony lekarz kiwał cały czas głową.
— Pójdę z panem, sennor, aby się przekonać, czy to prawda.
Ubrał się szybko i poszedł z Kurtem do mieszkania Hilaria. Na widok zebranych tu osób zdumienie jego wzrosło jeszcze bardziej.
— Oto jeden z lekarzy — rzekł Kurt. — Potrzebujemy większego pomieszczenia, oraz pożywnego jadła i napojów.
Eskulapowi wydawało się, że śni. Dopiero widok nieprzytomnego don Fernanda, leżącego na kanapie, przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Ponieważ byli jeńcy sami nie znali dokładnie historji swego oswobodzenia, lekarz musiał się zadowolić krótkiemi informacjami, które jednak przekonały go, że powinien interwenjować. Przetransportował całe towarzystwo do małego, miłego pokoju. Każdy z uratowanych otrzymał kąpiel, czystą bieliznę, schludną odzież. Następnie spożyto kolację z winem, jakiej mury szpitala dawno z pewnością nie widziały. Uratowani nie bardzo się troszczyli o swój stan fizyczny. Każdy miał setki pytań, każdy chciał wiedzieć, co się dzieje na świecie. Gdy wreszcie wyjaśnili sobie wszystko, Sternau podniósł się z krzesła i rzekł:
— Drodzy przyjaciele, nie wolno nam jeszcze odpocząć. Mamy sporo pracy. Ponieważ jestem najmniej wyczerpany, oddalę się wraz z Kurtem na krótki przeciąg czasu.
Towarzysze niedoli przeczuwali, jakie Sternau ma plany; byli jednak wskutek przebytych mąk i świeżo doznanych wzruszeń bardzo osłabieni. Bawole, Czoło i Niedźwiedzie Serce chcieli ruszyć razem z doktorem; pozostali jedynie na jego prośby. Tylko Grandeprise i Sępi Dziób nie pozwolili się zatrzymać.
Zaopatrzywszy się w broń i światło, podążyła cała czwórka do podziemnych krużganków. Odnaleźli tutaj Manfreda, który był tak mocno związany, że nie mógł się ruszyć ze swego kąta.
Był to tchórz setnej próby. Widząc, że grę swoją przegrał, chciał skórę ratować wykrętami.
— Jestem niewinny, sennor, zupełnie niewinny! — zaczął jęczeć. — Musiałem słuchać stryja.
— To cię nie usprawiedliwia! — huknął nań Sternau. — Zobaczymy, czy złożysz szczere wyznanie. Dlaczegoście nas uwięzili?
— Ponieważ miałem zostać hrabią Rodriganda.
— Co za obłęd! Gdzie są rzeczy, któreście nam zabrali?
— Mam jeszcze. Tylko wierzchowce zostały sprzedane.
— Później wszystko oddasz. Czy wiesz, gdzie są zamknięci Cortejowie i Landola?
— Wiem. Ten sennor odebrał mi klucz od ich więzienia wraz z innemi kluczami.
— Mamy go przy sobie. Zaprowadzisz nas do tych czworga. Czy znasz wszystkie podziemne przejścia i skrytki tego z klasztoru?
— Tak, znam wszystkie. U stryja w biurku leży plan całego podziemia.
— Dasz nam. Czy są tu jakieś tajemne wyjścia?
— Poza obręb klasztoru? Jest jedno.
— Gdzież prowadzi?
— Do kamieniołomów, położonych we wschodniej części miasta.
— Zaprowadzisz nas tam. Gdzie twój stryj?
— Pojechał do Meksyku, albo do Queretaro, do cesarza.
— W jakim celu?
— Aby go powstrzymać od... od wyjazdu z Meksyku.
— O przyczynie tego kroku jestem już poinformowany. Co to za grubas, z którym wczoraj rozmawiałeś?
Manfredo znowu się przeraził. A więc i o tem wiedzieli!
— Zwie się sennor Arrastro — odpowiedział. — Przychodzi czasami do stryja z instrukcjami i rozkazami.
— Od kogo?
— Od tajnego rządu.
— Z iluż osób składa się ten rząd?
— Tego nie wiem.
— Gdzie jest siedziba?
— I tego nie wiem.
Hm. Czy stryj przyjmuje przedstawicieli tajnych partyj?
Manfredo zawahał się z odpowiedzią.
— Jeżeli nie odpowiesz, — rzekł groźnie Sternau — każę cię dopóty chłostać, dopóki nie otworzysz gęby! Pytam, czy stryj twój otrzymuje papiery od tajnych partyj?
— Owszem.
— Czy je przechowuje?
— Tak. W tajemnej celi.
— Zaprowadzisz nas i do niej. Wstawaj i pokaż, gdzie siedzą Cortejowie!
Sternau popuścił mu nieco więzów, tak, że Manfredo mógł się powoli poruszać.
— Przedewszystkiem zabiorę instrukcję, którą poczciwy bratanek zacnego stryja dostał dziś od grubasa, — rzekł Kurt.
Wyciągnął dokumenty z kieszeni Manfreda i włożył do swojej. Potem opuścili więzienie. Zmieszany Manfredo zaprowadził ich do drzwi celi, gdzie zamknięci byli wrogowie.
Kurt otworzył. Blask światła wtargnął do ciemnego lochu, w którym można było rozpoznać cztery skulone postacie.
— Czy przybyłeś, aby nas wreszcie wypuścić plugawcze? — ryknął jakiś ochrypły głos. Był to Gasparino Cortejo. Przypuszczał, że przyszedł Manfredo.
— Ciebie wypuścić, kanaljo? — zawołał Grandeprise, biorąc latarkę z rąk Sternaua.
Cortejo wlepił w niego wzrok.
— Grandeprise! — jęknął.
— Tak, to ja, Grandeprise. Wreszcie mam i ciebie i drogiego twego braciszka! Oh, tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, tym razem nie uda się wam ujść z mej ręki!
— Jakeście się tu dostali? — zapytał Gasparino. — Czy starzec zamianował was na miejsce Manfreda dozorcą? Pozwólcie nam uciec, a nagrodzę was miljonem dolarów.
— Miljonem? Łotrze! Nie masz przecież ani grosza. Zabiorę ci wszystko, nawet twe podłe życie.
— Dlaczego? Nie zrobiłem przecież nic złego.
— Nic złego, szubrawcze? Zapytaj mego sąsiada!
Grandeprise oświetlił latarką stojącego za sobą Sternaua. Cortejo go poznał.
— Sternau! — zgrzytnął zębami.
Pablo Cortejo i Józefa poruszyli się również, ujrzawszy Sternaua.
— Wolny! — syknęła Józefa.
— A więc ten szatan nas oszukał! — jęknął Landola, dorzucając straszliwe przekleństwo.
— Tak, oszukał was, — zawołał Sternau. — Sąd Boży już się rozpoczął. Opuścicie to sklepienie tylko poto, by po przesłuchaniu ponieść zasłużoną karę.
Pah! — zawołał pogardliwie Landola. — Któż nas zmusi do przyznania się?
— Nie jest potrzebne. A zresztą, znajdą się środki, które potrafią was zmusić do mówienia.
Sternau opuścił więzienie wraz z Grandeprisem I zamknął za sobą drzwi.
— Musisz nam teraz pokazać plan sklepień I krużganków — rzekł do Manfreda.
W pokoju Hilaria w biurku znaleźli plany — doskonały przewodnik po skomplikowanych korytarzach i krużgankach.
Sternau chciał przejrzeć tajne papiery starca. Posłuszny Manfredo zaprowadził ich do celi, w której sennorita Emilja sporządzała niegdyś odpisy. Doktór rzucił tylko okiem na papiery i zaczął badać dokładnie stojące w pokoju kufry i skrzynie. Przy tej okazji odkrył szkatułkę i bogate klejnoty, które przedtem wywołały zdumienie u Emilji. Przyglądając się lśniącym kamieniem, Sternau zapytał:
— Do kogo to należy?
— Do mego stryja — szepnął Manfredo, drżąc na całem ciele.
Ach! Do niego? Skądże to ma?
— Nie mógł znaleźć właściciela.
— Znajdziemy go, znajdziemy. Zobaczmy teraz podziemne przejście, które prowadzi poza obręb klasztoru.
I tutaj musiał być Manfredo posłuszny. Po dziesięciu minutach znaleźli się u tajemnego wyjścia, zapartego kopcem kamieni, zwalonych niby przypadkowo. Po usunięciu trzech, czterech bloków, ukazał się w ziemi wielki otwór, przez który można było swobodnie przeleźć.
— Otwór w sam raz — rzekł Kurt do Sternaua po niemiecku, nie chcąc, aby Manfredo zrozumiał. — Otwór w sam raz dla dwustu żołnierzy, którzy mają przybyć punktualnie o czwartej.
— Gdzie miał na nich czekać ten człowiek?
— Na dole, na skraju drogi klasztornej. Miano dokonać pozornego napadu, aby skłonić cesarza do pozostania w Meksyku. Musimy temu przeszkodzić tak ze względu na Juareza, jak na cesarza.
— I ze względu na mieszkańców miasteczka, gdyż żołnierze, którzy mają przybyć, są bezwątpienia zbójami i rabusiami.
— Jakże sobie jednak poradzić? Czy wtajemniczyć mieszkańców? Gotów nas jeszcze kto zdradzić.
— Niestety, ze zdradą należy się w tym wypadku liczyć. Musimy więc zasadzać się na własnych siłach. Czy chcesz powitać żołnierzy w zastępstwie Manfreda?
— Ależ oczywiście.
— Będą jednak przekonani, że wjadą do klasztoru przez główną bramę.
— Powiem im, iż plan został częściowo zdradzony i że Juarez wysłał mały oddział wojska na obsadzenie klasztoru.
— Doskonale! Zrozumieją, że bez walki nie będą się mogli do klasztoru dostać.
— Tak. Uwierzą, że, dostawszy się przez tajemne wejście, obezwładnią załogę bez trudu.
— Jestem przekonany, że cię usłuchają. Ale jak sobie z nimi dać później radę?
— Wystrzelamy ich, jak psów. — rzekł Kurt.
Pah, są przecież uzbrojeni. Porozwalają drzwi. Będziemy ich jakoś musieli rozbroić.
— Siłą nie wskóramy. Ale, przychodzi mi na myśl środek, który doktór Hilario stosował do jeńców.
— Myślisz o proszku, który nas pozbawił przytomności? Nie przypuszczam, aby można obezwładnić tak wielką liczbę ludzi.
— Dlaczego nie? Lecz przedewszystkiem trzeba dostać takiego proszku. Przypuśćmy, że natrafimy na korytarz zamknięty przez dwoje drzwi, o takiej długości, że będzie mogło w nim stanąć szeregiem dwustu żołnierzy. Przez całą długość korytarza musiałaby ciągnąć, się smuga tego proszku. Szedłbym z przodu, ty zaś ztyłu, a te ananasy między nami. Kiedybym dotarł do drzwi przednich, ty dochodziłbyś właśnie do tylnych. Schylę się i zapalę proszek; płomień przeleci w jednej, chwili wzdłuż całego korytarza. Cofniesz się za swoje drzwi, ja skoczę przez swoje naprzód. Zaryglujemy wejścia, tymczasem zaś te wszystkie łotry pomdleją.
Hm — odparł Sternau po namyśle. — Plan jest oczywiście wykonalny, ale czy znajdziemy proszek? — Zwracając się do Manfreda, zapytał: — Kto przyrządził proszek, który nas obezwładnił?
— Stryj.
— Czy wiesz, z czego się składa?
— Nie.
— Czy niszczeje w wilgoci?
— Nie. Przechowujemy go w wilgotnej piwnicy, a przecież nie zawiódł ani razu.
— Pali się więc równie łatwo, jak proch strzelniczy?
— Jeszcze łatwiej.
— Macie duży zapas?
— Małą beczułkę.
— Pokaż.
Wrócili. Gdy przechodzili przez jeden z korytarzy, Sternau rzekł do Kurta:
— Długość korytarza jest, zdaje się, odpowiednia.
— Tak. Pomieści się tutaj dwieście osób. Doszedłszy do przednich drzwi, musiałbym czekać na jakiś znak, żeś wszedł do korytarza i że jesteś gotów.
— Udałbym poprostu, że mam ci coś do powiedzenia i, zawołałbym głośno po imieniu; właściwie musiałbym krzyknąć głośno: — Manfredo! — bo masz być nim wobec żołnierzy.
— A cóż się stanie z końmi? Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że będą mieli konie.
— Zostawią je pod dozorem kilku towarzyszy. Damy sobie z nimi radę.
— Racja. To byłoby więc załatwione. Trzeba teraz zbadać proszek.
Manfredo zaprowadził ich do małej, niskiej piwniczki, gdzie stała mniej więcej piętnastolitrowa beczułka. Była do połowy napełniona delikatnym, bezwonnym, ciemnobronzowym proszkiem.
— Spróbujmy — rzekł Sternau. Wziął nieco proszku, cofnął się o kilkanaście kroków i rzucił proszek na wilgotne miejsce. Potem rzucił na to miejsce mały kawałek płonącego knota. W jednej chwili pojawił się na ziemi żółto siny płomień; niemal równocześnie powstał tak okropny smród, że obydwaj rzucili się do ucieczki.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Kurt. — Niema tu już nic do przygotowania. Wracajmy do przyjaciół.
Odprowadzili Manfreda do celi i zamknęli w niej. Na górze Sternau zapytał Sępiego Dzioba:
— Słyszałem, że przybywacie ze stolicy. Gdzie jest główna kwatera Juareza?
— W Zacatecas. Wszystkie miejscowości, położone na północ od miasta, są również obsadzone przez jego wojska.
— Jak się nazywa najbliższe miasto, w którem można zastać żołnierzy prezydenta.
— Nombre de Dios. Dobry jeździec dotrze tam w przeciągu czterech nocy.
— Znajdziecie drogę wśród nocy?
— Do licha! Sępi Dziób miałby nie znaleźć drogi? Zupełnie tak, jakgdyby tytoń, który żuję, nie umiał znaleźć mej gęby.
— Chcecie pojechać?
— Owszem. Chodzi zapewne o tych dwustu ananasów, których chcemy na dole powędzić?
— Tak. Złożycie komendantowi placu odpowiedni raport i poprosicie o taką ilość żołnierzy, któraby wystarczyła do zajęcia się jeńcami.
— Dobrze. Przedpołudniem wrócę.
— Ale czy nam uwierzą?
— Bezwątpienia. Jechałem przecież przez miasteczko z sennorem Kurtem: odwiedziliśmy komendanta. Zna mnie osobiście. Przebywaliśmy razem nad Rio Grande w chwili spotkania się Juareza z lordem Drydanem. Był wtedy podporucznikiem, dziś jest majorem.
Ludzie awansują w tym błogosławionym kraju błyskawicznie. No, idę do venty po konia. Za dziesięć minut ruszam w drogę.
Odszedł. — —
Sternau opowiedział pozostałym, co widział i słyszał pod klasztorem. Gdy nadmienił, że ma zamiar schwytać poważną ilość żołnierzy, niemal wszyscy ofiarowali się z usługami. Nie przyjął, tłumacząc, że udział większej ilości osób wpadłby niechybnie w oczy.
Rzecz charakterystyczna, że prócz don Fernanda, który leżał w łóżku, reszta towarzystwa czuła się stosunkowo nieźle. Radość z powodu odzyskania wolności zniweczyła ślady niewoli. Nastrój panował wesoły, beztroski, nawet frywolny. Przyczyniała się do tego i służba, która okazywała wszystkim należną uprzejmość.
Nie chciało jej się wprost wierzyć, że wszystko, o czem opowiadali nasi byli jeńcy, jest prawdą. W oczekiwaniu surowego śledztwa, mieszkańcy klasztoru starali się podkreślić, że nie mają nic wspólnego ze zbrodniczą kabałą doktora Hilaria. — — —
Minęła północ, zbliżała się czwarta godzina. Sternau udał się do podziemnych korytarzy; nikt mu nie towarzyszył. Miał dosyć czasu, by rozsypać proszek. W pół godziny po nim opuścił towarzystwo Kurt.
Przekradł się przez otwartą bramę klasztorną i podążył szosą, prowadzącą do miasteczka. Pe pewnym czasie doszedł do podnóża góry. Wydało mu się, że słyszy skrzypienie kół. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. Nagle ktoś krzyknął mu nad uchem tak głośno, że się wzdrygnął.
— Hola! Kto tam?
— Przyjaciel — odrzekł.
— Hasło?
— Miramar.
— Dobrze. Właśnie o ciebie chodzi. Chodź z nami!
Ujęto go pod ramię i poprowadzono. Uszli spory szmat drogi. Stanęli. Mimo ciemności. Kurt zauważył kontury ludzi i koni. Zbliżył się ktoś i zapytał:
— Macie go?
— Tak, jest tutaj, — odparł człowiek, prowadzący Kurta.
— Coś ty za jeden? — zapytał przywódca, którego tytułowano pułkownikiem.
— Nazywam się Manfredo, jestem bratankiem lekarza Hilaria.
— W porządku. Brama na górze otwarta?
— Nie. Zmytoby mi głowę, gdybym ją otworzył.
— Zmytoby? A kto taki?
— Komendant.
— Komendant na górze? Nikt mi o tem nie mówił!
— Przypuszczam. Te łotry zagnieździły się na górze dopiero o północy.
— Jakie łotry?
— No, ludzie Juareza. Jest ich pięćdziesięciu. Zdaje się, że zwąchali pismo nosem, bo przywódca zapytał szyderczo, czy się dzisiejszej nocy nie spodziewamy jeszcze wizyty.
Ach! Przewidują coś. Ale szyderstwo nie wyjdzie mu na dobre. Pojedziemy na górę i przetrzepiemy tym łotrom skórę.
— Oby się powiodło, sennor. Potraficie przejechać przez mury lub zamknięte drzwi?
— Nie. Ale zamknięte drzwi można wysadzić.
— I dać się wystrzelać przez tych, co za niemi stoją.
Pah! Jest ich tylko pięćdziesięciu.
— Pięćdziesiątka za murami groźniejsza jest od pięciuset żołnierzy na otwartem polu.
— To prawda, do licha! Otrzymałem rozkaz zawładnięcia klasztorem za wszelką cenę.
— Mnie zaś rozkazano wprowadzić was tam również za wszelką cenę. Mądrzy republikanie zapomnieli, że stare klasztory mają zwykle kryjome korytarze i przejścia podziemne. Dostaniecie się przez nie do wnętrza klasztoru, niezauważeni przez nikogo. Republikanie rozłożyli się na dziedzińcu i w ogrodzie.
Przywódca uśmiechnął się z prawdziwem zadowoleniem.
— Sprawimy im niespodziankę. Gdy zacznie świtać, zobaczą przed sobą tych, których mieli odeprzeć. Gdzież jest to tajemne przejście?
— Niedaleko stąd, na lewo.
— Czy potrzebne są latarnie?
— Mam dwie. Wystarczą.
— Prowadź więc! A co się stanie z końmi?
— Zostawcie przy nich kilku ludzi. Skoro was wprowadzę do klasztoru, wrócę i umieszczę konie w bezpiecznem miejscu.
Nie podejrzewając nic złego, przywódca usłuchał Kurta. Gdy oddział wszedł do kamieniołomów, ktoś rzekł:
— Stać!
— To swój — odparł Kurt.
— Hasło?
— Miramar.
— W porządku.
— Któż to taki? — szepnął przywódca.
— Kolega. Musi was prowadzić przynajmniej dwóch ludzi.
Hm. Gdzież jest wejście?
— Tu — wskazał Sternau. wchodząc do podziemi. Otworzył jedną ślepą latarkę, drugą podał Kurtowi.
— Kto pójdzie przodem? — zapytał oficer!
— Ja — odparł Kurt.
— A tamten ztyłu?
— Tak.
— W takim razie będzie trochę za mało światła. Ale trudna rada. Naprzód!
Umieściwszy się na przodzie, Kurt wszedł do krużganka. Za nim ruszył przywódca z całym oddziałem. Zaczęli wolnym krokiem przechodzić z jednego korytarza podziemnego do drugiego.
Po niedługim czasie dotarli do tego, w którym Sternau rozsypał proszek. Kurt minął już korytarz i stanął przed drzwiami, których Sternau nie zamknął. Gdyby postąpił jeszcze krok dalej, miałby korytarz za sobą i nie mógłby zapalić proszku. Sternau poinformował go, że rozsypał proszek wzdłuż prawej ściany piwnicy. Teraz szedł na samym końcu oddziału i nie dotarł jeszcze do korytarza. Ażeby zyskać na czasie, Kurt zakrył dłonią otwór latarki, gasząc ją momentalnie.
— Do dydka! Co wyrabiasz? — rzekł oficer.
— Nie moja wina — usprawiedliwiał się Kurt. — Przeciąg zgasił światło.
— Zapalże ją napowrót!
Kurt usiadł na ziemi w kuczki, jakgdyby w tej pozycji łatwiej mu było zapalić światło, i potarł zapałkę o ścianę. Przy jej blasku zobaczył ślad proszku, rozsypanego przez Sternaua.
— Manfredo! — zabrzmiało na szczęście z końca korytarza.
— Słucham — odparł Kurt.
W tejże chwili przytknął płomień zapałki do proszku. Na obydwóch końcach korytarza zamigotały niebiesko-żółte błyskawice. Kurt uskoczył przez drzwi, a zatrzasnąwszy je za sobą i zaryglowawszy, zapalił latarkę i począł nasłuchiwać.
Za drzwiami rozległy się wołania i przekleństwa. Potem doszły do jego uszu przeraźliwe jęki. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Proszek nie zawiódł.
Kurt pobiegł na górę po pomoc. Ruszyli za nim Grandeprise, Gerard, wodzowie indjańscy, słowem wszyscy z wyjątkiem chorego don Fernanda. Przybywszy na miejsce, trzymali się przez czas jakiś w pewnej odległości ode drzwi, aby ich nie dosięgnął trujący fetor. Po upływie kilku chwil powietrze się o tyle przeczyściło, że można było zajrzeć do jeńców.
— Kurt! — rozległo się ztyłu. Był to głos Sternau’a, który odezwał się na widok latarki.
— Tak, to ja.
— Wszystko w porządku?
— W porządku.
— Trzeba ich więc prędko rozbroić i zamknąć!
Uwijano się w wielkim pośpiechu. Tymczasem Sternau zatarasował wejście kamieniami. Kiedy się z tem uporał, wrócił do towarzyszy.
— A to nam poszło, jak z płatka! — rzekł mały André. — Te łotry długo popamiętają.
— Jeszcze nie koniec — rzekł Sternau. — Gdzie zostawiono wierzchowce?
— Na dole, niedaleko szosy, — objaśnił Kurt. — Zajdę do wartowników i powiem, że dostawszy się szczęśliwie do klasztoru, obezwładniliśmy republikanów.
— Przypuszczasz, że ruszą za tobą wraz z końmi i sami oddadzą się w nasze ręce? Hm, może będą tak naiwni. Nasze konie kawaleryjskie nie poszłyby, ale dobrze ujeżdżone meksykańskie szkapy są posłuszne jak pudle. Spróbuj więc!
Po niedługim czasie Kurt wyszedł przez bramę klasztorną i, pogwizdując, zaczął schodzić po szosie. Na dole odszukał bez trudu miejsce postoju koni.
— No, jestem wreszcie, — rzekł wyniosłym tonem.
— Łotrze, dlaczego gwiżdżesz tak głośno? — rzekł jeden z ludzi.
— Dlaczegóż nie mam gwizdać? I tak republikanie nie usłyszą mego gwizdania. Siedzą wszyscy w piwnicy. Zaskoczyliśmy ich i, zanim się zdołali rozejrzeć, utracili broń.
Hura! świetnie! Słyszycie, towarzysze?
Dowiedziawszy się o radosnej nowinie, żołnierze zaczęli wydawać głośne okrzyki zadowolenia. Jeden zapytał:
— Cóż robią te łotry na górze?
Oh, radzą sobie doskonale. Siedzą w sali i obżerają się, albo też rozbijają w piwnicach butelki z winem.
— Flejtuchy! Cóż będzie z nami?
— Macie pozostać przy koniach.
— Kto to powiedział? Pułkownik?
— Nie. Wasz komendant siedzi u doktora i pije naumor. Ktoś inny kazał wam to powiedzieć.
— Nie interesują nas zdania innych. Jeżeli inni jedzą i piją, dlaczegóż my nie mamy im sekundować? Czy dziedziniec klasztorny jest obszerny? Pomieści nasze konie?
— Nietylko wasze.
— Pojedziemy więc na górę! Siadaj na pierwszego lepszego konia i prowadź nas.
— Dobrze! Zgóry jednak umywam ręce na wypadek, gdyby was na górze nie tak przyjęto, jak się spodziewacie.
— Nie gadaj, a rób, co ci rozkazano!
Kurt wsiadł na konia i ruszył. Reszta koni poszła za nim. Przybywszy na górę, dał znak. Otworzono bramę. Wjechali na dziedziniec oświetlony jedną tylko latarnią. Brama zamknęła się za nimi. Na widok ciemnego, pustego podwórza jeden z żołnierzy zapytał:
— Gdzież są nasi towarzysze?
— Chodźcie za mną na drugie podwórze! — zawołał Kurt. — Tam dopiero będziecie mogli sobie użyć.
Zsiedli z koni i ruszyli za nim. Drugie podwórze było lepiej oświetlone. Ledwie zdążyli wejść, otoczono ich kołem i rozbrojono. Stało się tak szybko, że żaden z nich nie zdążył wyjąć ani noża, ani rewolweru.
Dopiero teraz można było orzec, że podstęp się udał. Umieściwszy jeńców w bezpiecznem ukryciu, obudzono alkada i sprowadzono do klasztoru. Sporządziwszy szczegółowy protokół, zgodził się, by obydwaj Cortejowie, Józefa i Landola pozostali w więzieniu do dyspozycji Juareza.
Zaczęto się teraz zastanawiać, co począć dalej.
Nie ulegało wątpliwości, że pierwszy akt procesu sądowego rodziny Rodrigandów będzie musiał rozegrać się w Meksyku. Wszystko jednak zależało od unormowania stosunków. Francuzi opuścili kraj, a tron cesarski chylił się do upadku. Dopiero po jego zagładzie można było liczyć na wydajną pomoc Juareza.
Po długich naradach postanowiono, że Kurt, Sternau, Sępi Dziób, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Piorunowy Grot i mały André udadzą się do prezydenta. Gerard, Mariano i reszta miała pozostać i strzec, aby czwórka tak ważnych jeńców nie uciekła. Sprowadzono z venty obydwu vaquerów. Dowiedziawszy się o wszystkiem i przekonawszy naocznie, jak sprawy stoją, vaquerzy ruszyli zpowrotem do hacjendy z radosną wieścią, że wszyscy uratowani.
Przed południem przygalopował Sępi Dziób z meldunkiem, że major na czele dwustu strzelców z lancami ruszył na odsiecz.
Wkrótce odsiecz przybyła do klasztoru. Sternau przypomniał sobie, że widział kiedyś majora nad Rio Grande del Norte. Major zdumiał się bardzo, usłyszawszy, w jaki sposób kilku ludzi obezwładniło chmarę wrogów.
Postanowił, że jeńcy zostaną chwilowo w klasztorze, i zakwaterował w nim stu ludzi. Dowiedziawszy się, że Sternau ma zamiar pośpieszyć z towarzyszami do Juareza, napisał raport do generała Escobedo, prosząc Sternaua o przewiezienie pisma. Escobedo stał na czele oddziałów rozlokowanych na północy Meksyku. Porfirio Diaz zbliżał się do stolicy na czele swych wojsk od południa. Juarez rozbił namioty w Zacatecas, gdzie mieściła się główna kwatera generała Escobedo.
Przystąpiono teraz do oczyszczenia podziemnego korytarza. Wszystkie znalezione papiery i kosztowności zostały starannie spakowane. Zabrano wszystko, co mogło dla Juareza przedstawiać jakąkolwiek wartość. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.