Wianek z Górnego Śląska/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Czesław Lubinski
Tytuł Wianek z Górnego Śląska
Wydawca Ignacy Danielewski
Data wyd. 1867
Druk Ignacy Danielewski
Miejsce wyd. Chełmno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WIANEK
Z GÓRNEGO ŚLĄSKA.
POEZYE
CZESŁAWA LUBINSKIEGO.

CHEŁMNO.
Drukiem i Nakładem Ignacego Danielewskiego.
1867.



Scribimus indocti doctique poëmata passim.
Horatius.

Piszą poeci, piszą i mazgaje,
Zawsze tak było (jako mi się zdaje),
Mniejsza też bywa ztąd liczba wybranych,
Niż powołanych.

Ten, aby wiecznie osiąść na Parnasie,
Ów, który sam za skromniejszego ma się,
Pisze, by imię jego drukowane
Było widziane.

Owego robi znów poetą moda,
Tego, szaleńca, kochanki uroda;
Innemu możnych protektorów trzeba
Lub kawał chleba.

Jeszcze i takich nie mało na świecie —
A do nich liczę i ja się przecie! —
Co sobie piszą i tworzą swe pieśni,
Jak ptacy leśni.


Co sobie w serca zaciszu swe pienia
Dumają, nucą jakoby z niechcenia,
Potem te proste, na łonie swej Matki
Składają kwiatki.

Matki Ojczyzny, by czasem jej czoło
W smutku grobowym zabłysło wesoło,
Aby poznała, że zawsze serca żyją,
Co dla niej biją.





I.
Z PODRÓŻY.
Wszersz i wdłuż przewędrowałem
Naszą świętą ziemię:
Pieśni garstkę w niej zebrałem,
Żalu ciężkie brzemię.


Karczma na granicy.

 
Czy tu gore? czy — do kata! —
Wali się ta smętna chata?
Czy się rąbią w pień?
Ale gdzie tam! — do hulanki
Zapraszają wrzask i szklanki,
Bo się schyla dzień.
 
Kołem ciągną się kozaki,
Za łeb włóczą się żołdaki,

A z powagą chłop —
Polak — pije, a żyd w trwodze,
A pod ławą na podłodze
Chrapi brudny pop.

Tu zuchwalszy chłopa trząsa,
Zakręcając zuch chłop wąsa:
Idź, sobako w bok!
Krzyknął, pchnął i tuż dwie strony
Do zaczepki, do obrony
Występują w krok.

Będzie walka znać nie lada! —
Wtem do izby nagle wpada
I w przestrachu żyd,
Rozkaz jakiś daje Kasi —
Ta już światła w karczmie gasi,
Więc na dzisiaj cyt.

Na granicy tak to żyją:
Tańczą, nucą, krzyczą, piją,
Aż powstanie swar;
Wtedy mądry żyd w ciemności
Głuchej, zostawiając gości,
Gasi walki żar.





Ruina chęcińska.

Uderzają śnieżne chmury,
Bije deszcz i grad
W wasze boki, strome mury,
Już przez trzysta lat.

Jeszcze sterczą dumne ściany
I filary bram,
Z nich ni jeden, choć złamany,
Broni wnijścia tam.

Smętno wznoszą czoło wieże,
Runął złoty dach, —
Wyginęli gdzieś rycerze,
Pusty wszystek gmach.

Północ. — Po wyżynach bieży
Cichy płacz i jęk,
A z wysokiej dzwoni wieży
Głośny broni brzęk.

To w dworzan swych Bona gronie
Płacze na swój los,
To się wznosi w jej obronie
Polskiej szabli głos.


Wnet zawyją, mściwe chmury,
Niknie zamków kwiat,
Poroznoszą wiatry mury —
Taki polski świat.





Karczówka.
Klasztor pod Kielcami.

Ryczą i srożą się morskie bałwany;
Łódka spokojnie śród burzy i piany
Pędząc do portu przeżyna wały
I mija skały.

Klasztor to łódka, ogromny świat, morze,
Radby ją zniszczył w złośliwym uporze;
Nigdy nie zdoła — bo niebo to wieczny
Port jej bezpieczny.





Pomnik Augustyna Kordeckiego
na Jasnej Górze Częstochowskiej.[1]

Wznoszą się mogił tysiące od Wisły źródła do ujścia,

Mężnych rycerzy i panów i królów i godnych kapłanów;
Szybko mijają lata, jak wody Wisły szumiącej,
Ale żaden nie stawił wiek pomnika na grobach.
Bluszczem okryty krzyż lub wierzba płacząca jedyną
Ich ozdobą i naszych wielkich przodków nagrodą.
Płaczmy! — nie nasza w tem wina, bo kto nam zarzuci niewdzięczność!
Od śnieżystych szczytów Krępaku do brzegów Bałtyku,
Od porohów dońskich do równin odrzańskich ogromna
Wznosi się jedna mogiła, — to święte zwłoki Ojczyzny.

Ciało i członki Polski zhańbione, poszarpane,

Kto mi policzy nagrobki na matki Ojczyzny mogile,
Kto mi wyczyta wymowne na wszystkich nagrobkach napisy?
— Policz mi serca polskich niemowląt i starców i mężów,
Policz westchnienia i modły i słowa tysięcy języków —
Jeszcześ nie poznał i jeszcześ nie wszystkie wyczytał napisy!
Albo czy znasz ty te kopce po całej ziemi rozsiane
Z męczenników i ofiar dzieci polskich za matkę,
Rzeki przelanej krwi młodzieży i strugi łez kobiet? —

Ty Kordecki z tysięcy wybranych doznałeś zaszczytu,
Jaki z tysiąca wybranych się jednemu należy.
Sługa Boży, gromiący słowem serca grzeszników,
Byłeś i mieczem Ojczyzny i tarczą świątyń i wiary;

Ty, co niegdyś byłeś gromem na wojska niewiernych,
Dzisiaj się stajesz pochodnią męztwo budzącą w upadłych
Sercach i niezachwianym sztandarem naszej nadziei.
Ale cóż, za ciemnym skryłeś kirem twe skronie;
Smucisz się, mnichu, że śpiewów odgłosem zdajem się gromić
Czerń żołdactwa niewiernych, krzyże rąbiących, kościoły
Obalających? — Nie gniewaj się Ojcze, my znamy twe żale.
Wnet i dla nas uderzy godzina, dzwony zarykną,
I rozejdzie się łuna świętej wojny po Polsce, —
Bądź jutrzenka życia nowego, bądź stós śmierci.





Do bociana.

Hej bocianie, tylko chwilę
Zatrzymaj się u wygnańca!
Wnet straconą dognasz milę
Lotem szybciejszym posłańca, —
Wszak cię nie wstrzymają czaty;
Pędź więc prosto w polskie chaty.

Naprzód odwiedź — w połę drogi
Tam mogiłę ojca mego,
Gdzie go pochowali wrogi
W świętej wojnie poległego;
Sto tam grobów, by zagony,
A na jednym krzyż czerwony.

Nie mów, jakie me cierpienie,
Żem służalcem, nie mów, cara;
Tylko powiedz, nasze mienie
Nie spodlone, ani wiara
I nadzieja nie zachwiana,
Mimo dłoń ta skrępowana.

Potem, ptaku lekko-pióry,
Pospieszaj w krakowskie strony;
A gdy zoczysz u stóp góry
Dworek ładny, wybielony,

Wkoło ogród, przybran w kwiatki,
Tam zawitaj do mej matki.

Powiedz, wiele cierpieć muszę;
Ale jedna boli rana
Mnie najwięcej, trawi duszę,
Sroższa niż srogość tyrana:
Że nie mogę jej powiedzieć,
Jak ją kocham i jej widzieć.

Powiedz, dłoń ma często broczy
W krwi góralów tych niewinnych,
Ale dusza, serce, oczy
Zawsze bawią w stronach innych
Z matką się w modlitwie,
We śnie, w myślach, też i w bitwie.

Pozdrów mi, bocianie, brata
Stanisława maleńkiego,
Aby pomniał, wzrosłszy w lata,
Pomścić mnie i ojca swego.
Pozdrów też siostrzyczkę małą,
Krewnych, dworzan, Polskę całą.

A jak wrócisz z nową wiosną,
Zastaniesz mnie — jeśli wrogi
Mnie oszczędzą — pod tą sosną;
Tam, mój przyjacielu drogi,

Przyjmę matki pozdrowienia,
Ty zaś nowe me zlecenia.





Podróż po ścianach.

Pełzną warszawskie pałace,
Runą krakowskie kościoły,
Złota, posągi, obrazy,
Zmienią się w proch i popioły.

Wrogi wytępią ich ślady,
Wtedy wędrowiec po murach
Wiejskich kościołków, i ścianach
Zamków, po lasach i górach

Dzieje wyczyta narodów
Byłych — i Polski i Litwy;
Dzieje ich pozna i oraz
Ludu odmówi modlitwy.

Zlituj się, Panie, nad nami,
Ojcze my Ciebie błagamy:
Panie, Tyś sędzią i Bogiem,
Boże, my zemsty wołamy!

Panie, dla wiernej Twej Polski
Wymów wolności już słowo!

Zlituj się święta Panienko,
Polski i Litwy królowo!

Takie czytając po ścianach
Młodzi gorące pacierze,
I podziwiając ich wiarę,
Sam ustaliłem się w wierze.





Dwaj wędrowni.

Pod Krakowem na górze Wawela
Stoi dwóch; z nich jeden smutny płacze,
Drugi w oku nie tai wesela,
I z radości, jakby dziecko, skacze.

Co wędrownym zrosiło powieki,
Ten odgadnie, co czuć umie z nimi:
Na wygnanie idzie w świat daleki
Pierwszy, drugi wraca do swej ziemi.





Lipa słowiańska.

Lipo słowiańska, moje kochanie!
Lipo ojczysty mój strómie,
W tobie jedyne upodobanie
W ciemno-cienistych drzew tłumie!


Kto chce, niech chwali dęby wspaniałe,
Palmy i cedry libańskie:
Lipa to nasze, święte i całe
Drzewo i godło słowiańskie.

W lipowych gajach dawniej ojcowie
Nasi do rady siadali;
Tam ich lubili mieszkać bogowie,
Tam swe ofiary zbierali.

Wzniosły się sioła, kościołki, grody
Wieńcami lip ozdobione,
I chłopek prosty obchodził gody
W miejscu, gdzie lipy zielone.

Dziś się tam jeszcze gromadzi sioło
W dni święte, latem z wieczora:
Starsi lubią gawędzić wesoło,
Młodzież do tańca tam skora.

Jak się gromadzą gminy i grody,
Wszystkie pod te lipy swoje,
Tak się pod godłem słowiańskie narody
Lipy, jak pszczół wiążą roje.

Kto chce niech chwali dęby wspaniałe,
Palmy i cedry libańskie:
Lipa to nasze święte i całe
Drzewo i godło słowiańskie.





Gościnność polska.

Nikt nie pyta: kto ty jesteś?
Ale każdy radby ciebie
Chciał mieć gościem, każdy prosi
Szczerze, mile cię do siebie.

Nikt nie pyta: gdzie ty idziesz?
Ale każdy rad przynosi,
Na co dom się zdobyć może,
I do koła mile prosi.

Nikt nie pyta: kiedy pójdziesz?
Idź lub zostań, nie zawadzi —
Gdy ich żegnasz, mówią tylko:
Niech cię Pan Bóg poprowadzi!





Lanckorona.

Od Krakowa niosą wiatry
Jęki tysiąc dzwonów w Tatry,
Sieją w siołach trwogę,
Budzą panów Lanckorony,
Sowy, nietoperze, wrony —
Ot, zamku załogę.


Wiatry wyją, dzwony jęczą,
Konie rżą, oręże brzęczą,
Stawiają się roty.
Hej Zamojski, hej Batory,
Hej Czarniecki, ty z Cecory —
Spiesznie do roboty!

Hu, aż zimne biorą dreszcze,
Kwilą dzwony, a złowieszcze
Ptastwo biciem skrzydła
Tłumi dźwięczny brzęk orężów,
Śród szeregów czołga wężów
Chmura się obrzydła.

Hu, aż w głowie się przewraca,
Co za walka, co za praca,
Nieład, szum i krzyki! —
Tu trzasł piorun w Lanckorony
Ściany, znikły żmije, wrony,
Znikły wojska szyki.....





Wisła pod Krakowem.

Cóż się, Wisło wiecznie młoda,
Tak umizgasz do starego,
Na twą piękność nieczułego
Bolesławów groda?


Niegdyś był on, jak ty, młody,
Wtedy znał się na piękności,
Umiał cieszyć się z miłości
Twojej i urody.

Kraków niegdyś tak namiętny,
Jak polski młodzik swawolny,
Dziś jak starzec cierpki, wolny,
Martwy, obojętny.

Próżno stroją się twe fale
W tęczy barwy, srebro, złoto;
Cierpki Kraków nie dba o to
I nie patrzy wcale.

Próżno śpiewasz mu w szeleście,
Brzegi przybierasz w kobierce;
Już skostniało polskie serce
W krakusowem mieście.

Wisło polska, wiecznie młoda,
Kraków cierpki, Kraków stary,
Pyszne gmachy są to mary,
Ich nie wskrzesi twa uroda.





Wróżba w burzy.

Na kościołku chorągiewka
Smutnym jękła głosem;
Wiatr, co tam od wschodu wieje,
Trącił nią ukosem.

Las zaszumiał, jakby ze snu
Przebudził się nagle,
W fale jerzy się jezioro,
Jakby w szare żagle.

Psy wieśniackie w głos zawyły,
By trwogą przejęte,
A na niebie zajaśniły
Dwie tęcze w krzyż spięte.

Jakby grad się sypią wschodem
Strasznych jęków kłęby,
Im wtorują żeru chciwe
Orły i jastrzęby.

Co to będzie?... Strach me łono
Ściska, inne dreszcze
Przelatują,.... już to wróżby
I znaki złowieszcze. —


O mój Boże! Mamż zapłakać,
Mamże składać dzięki,
Że od wschodu już mię żadne
Nie dolecą jęki? —

Ale milej słyszeć burzę,
Tentent, zgiełk i wrzawę,
Milej choć by łkanie dzieci
Przytłumione, mdławe.

Milsze jęki, które wiatry
Roznoszą stepowe —
Jęki braci, — niż to głuche
Milczenie grobowe.





Zdrajcy.

Zagrzmiały w marzeniu uśpione błonie,
Gdy tysiąc kopyt po nich w czwał ruszyło,
I tysiąc kopyt po jesiennym szronie
Ogromną, jak tęcza, drogę wyryło.

Gęsto się sypią wyoranym szlakiem
Jeźdźce okropni — kościotrupy gnane,
Pod jednym srogim ślepo pędzą znakiem,
Okrutnej zemsty ramieniem ścigane.


Ponad czaszkami błądzących rycerzy
Dziki dwujęzyczny smok ulatuje,
Paszczęka kłami ostremi się jeży,
Jak wiosło wodę, skrzydło chmury pruje.

Nozdrza iskrami parskają, a szpony
Ogniem po łysych czołach ryją: Zdrada! —
A gdzie ów orszak rozpuści zagony
Swoje, przyroda cała woła: Biada!

Trwogą wściekłości ogarnięte duchy
Pędzą w niknącą dal aż poza stepy;
Tam się wszczynają żywe wrzaski, ruchy
I w bratniej walce łamią się oszczepy.

Gdy słońce rozpala złote kagańce,
Dopiero wtedy ustaje zażarty
Bój, bratobójce uchodzą za krańce
Stepu, jak w kniei znikające harty.

Co noc się odbywają te gonitwy,
Co noc tę zgraję piekło w step wyléwa,
Co noc się tracą zdrajce pośród bitwy —
Aż na ostatni sąd ich Bóg powzywa.





Kaspar Karliński.
Ballada.

Po raz ostatni proszę Mości Pana,
Racz Pan usłuchać na życzliwe słowa!
Wdzięczność bez granic księcia Maksmiljana
Raz danych przyrzeczeń wiernie dochowa:
Nie miną Pana bogactwa, godności
I przyjaźń pewna króla Jegomości.

Lecz śmiałbyś, Panie, trwać dalej w uporze
I bronić twierdzy i rzeczy straconéj?
Tak wtedy ręczę, nim zabłyśnie zorze
Po trzeci raz, z twierdzy w gruzy zwalonej
Zawieje chorągiew Arcy-książęcia....
Mamy do zamku pewne środki wzięcia!

Djabli! — Skończ Waści bezecne androny,
Bym nie przypomniał, z kim tu Waści sprawa....!
Co mi to Waszeć plecie jak szalony....!
Polak za złoto kraju nie sprzedawa,
Żołnierz nie dziecko i w strachy nie wierzy,
Za obiecanką cacanką nie bieży.


Wracaj, Mospanie, sobie swoją drogą,
A co słyszałeś, oddaj w odpowiedzi:
Kaspar Karliński, olsztyńską załogą
Dziś dowodzący, jeszcze się nie biedzi
Jak się ma bronić, — a że nie zna zdrady,
Nadal w podobne nie wchodzi układy! —

Tak odprawiwszy komendant posłańca,
Nuż do obrony śmiało się gotuje,
Chożo jak dziewczę, co idzie do tańca;
Daje rozkazy, sam działa rychtuje,
To się uśmiechnie, złaje lub pochwali,
To zapał tłumi albo go rozpali.

Ledwie co skończył przestrogi, pochwały
I powydawał stósowne rozkazy,
Nagle armaty Rakuszan zagrzmiały,
Gwałtownie rymy i zamkowe głazy
Żelaznym gradem, ćmą strzałów okryły,
Z niemi, jak mrówki, Niemce się sypnęły.

Lecz co się stało? Czy się zdrada wkradła
Między załogę zamku olsztyńskiego?
Czy czarodziejska na nią trwoga spadła?
Na widok wojska pod wał ciągnącego
Stoją jak wryci, odporu nie dają,
Patrzą i patrzą i.... broń z rąk puszczają.


Już nieprzyjaciel tak bliski u murów,
Iż ucho polskie głośne rozpoznaje
Szydercze niemieckich urąganie ciurów;
A jednak ramię odwetu nie daje,
Tylko się dumne czoło polskie mroczy,
A ku wodzowi zwracają się oczy.

Wódz zaś, co właśnie był posła ze wzgardą
Odprawił, stoi jak zaczarowany:
Bladość pokryła jego twarzę hardą,
Przyćmiony bystry wzrok, łzami zalany,
Dzielna prawica darmo za broń chwyta,
Lewa jak gwałtem do łona przybita.

Już na pięćdziesiąt kroków wróg przed murem —
Zadrzał Karliński, oczy podniósł w górę,
Znak krzyża zrobił i głosem ponurym:
Ognia! Pal! krzyknął i sam pierwszy chmurę
Kartaczów rzucił w rakuskie sołdaty,
I chórem zagrały polskie armaty.

Poszły w rosypkę tłumy najezdników,
Zamek ocalał, zwycięztwo zupełne;
Lecz w twierdzy smutek, nie słychać wykrzyków
Wesołych, wszystkie serca żalu pełne:

Drogo wódz polski wygraną zapłacił,
Bo jedynaka z własnéj ręki stracił.

Z nańką na czele i biednem dziecięciem
Wodza polskiego szedł Niemiec ohydny
Do szturmu na zamek, — tak niemowlęciem
Jak tarczą się broniąc, myślał bezwstydny
Przez ojca pokonać wodza hardego,
Lecz trafił Niemiec na Lacha prawego.

Runęły baszty zamku olsztyńskiego,
Nie będzie śladu wkrótce po ruinie,
Lecz świetne imię Kaspra Karlińskiego
Z ludzkiej pamięci wiecznie nie wyginie,
Z niem sława cnoty polskiej nie zgaśnie,
Aż Polska sama pójdzie kiedyś w baśnie.






Powrót do domu.

Że tam pięknie za górami,
Pragną oczy w świat,
Ale serce pragnie wrócić
Do rodzinnych chat.


Żegnam was więc pyszne miasta,
Rzeki, pasma gór,
W dali bieli się rodzinna
Wieś i ojca dwor.

Obok dworku stara lipa —
Co ją sadził dziad —
Jeszcze stoi czuły świadek
Mych dziecięcych lat.

Obraz nad wrotami, ławę
Z darni obok znam,
I gołębnik pochylony
Jeszcze jest ten tam.

Zadumany na stodole
Bocian patrzy w dal,
A przed sienią się wyciąga
Wierny stary Zwal.

Prędzej, żywiej na spoczynek,
W grusz i lipy cień,
Wszakże na me przywitanie
Otwiera się sień.
 
Matka, ojciec, brat i siostra,
Wszakże wyszli wraz —

Czy wam serce poznać dało,
Jakem blisko was?

Płyńcie gęste łzy: tak nigdy
Nie powita świat,
Jak witają, gdy wracamy
Do rodzinnych chat!





II.
Dwie róże.

Dziewczę! — rzekłem przy rozstaniu —
Masz dwa kwiatki róży:
Biała smutek, a czerwona
Niech mi radość wróży.

Jak powrócę, a tyś wierność
Szczerze dotrzymała,
Niech w okienku lśni czerwona,
Gdy zaś nie — to biała. —

Dzisiaj do mej wioski wracam,
Ale próżno szukam

Róż w okienku — drzwi zaparte —
Długo darmo stukam.

Wchodzę; w czarnej trumnie leży
Ma dziewczyna blada:
Z róży białej, w ręce martwej,
Liść po listku spada. —





Anioł pański wieczorny.

Słonko zaszło za górami,
Chłodny wiatr powiewa,
A ptaszyna czasem niby
We śnie się odzywa.

Bielą się jak morskie fale
Po zagonach kłosy,
A w gałęziach coś szeleści,
Jakby duchów głosy.

Na modlitwę, na spoczynek,
Dzwonek srebrny woła,
I pobożnie kmiecie korne
Uchylają czoła. —





We mnie zaś jakby przeczucie,
Że czas niedaleki,
Gdzie ostatni dzwon usłyszę
I spocznę na wieki.





Obrazek.

Na pagórku tuż za wioską
Stoją lipy, klony,
Między niemi bluszczem spięty.
Krzyżyk pochylony.

Pod nim babka w drzewa cieniu
Słabe wspiera czoło,
U jej stóp niemowlę w trawie
Czołga się wesoło.

Przechodzący tam wędrowny
Wolniejącym krokiem,
Mówi łzawem na dziecinę
Pozierając okiem:

Co jest radość, a co smutek,
Jaki los człowieka? —
Stary nie wie, co już cierpiał,
Młody, co go czeka.





Wieczór jesienny.

Przez złupione z kwiatów łany
Wiatr wieczorny z świstem bieży,
Z pyłu podnosząc tumany
Głuchą ciemność w koło szerzy.
 
Mgliste widma rosną w górę,
Wyciągają swe ramiona,
I stoją zlawszy się w chmurę,
Przed księżycem, jak zasłona.

Oniemiał las, zmilkły pienia
Już śpiewaków w nim bawiących;
Chyba słyszysz śród milczenia
Łoskot skrzydeł uchodzących.

Chyba ozwie się samotny
Puszczyk, co za łupem bieży,
Albo w siłę wiatr dwukrotny
Silniej w suche drwa uderzy.

Przyrodo, smutnyć stan taki!
Choć nie sama śmierć to jeszcze,
Ale śmierci to oznaki,
Są to zimne skonu dreszcze.





Wieczorem w lesie.

Za chmurami pędzi miesiąc,
Wiatr się z lipy liściem pieści,
A przez drzew wierzchołki ciągną
Ciche szepty, stare wieści.

Po zroszonej łące bieżą
Tajemnicze dzwonów głosy,
Z niemi mile się mięszają
Kmiecia piosnka i brzęk kosy.

Czujna i przezorna sarna
Z gęstej kniei się wymyka —
Stoi — śledzi — krok po kroku
Posuwa się do strumyka.

Tam w żałosnych słowik tonach
Wylał swoje serce małe,
A przy jego pieśniach ciągną
Rej rusałki śnieżno-białe.

Wtedy budzą się ptak leśny
I kwiat wonny na murawie,
By na duchów tańce patrzeć
To z obawą, to ciekawie.


Ale z pierwszym świtem życie
Tajemnicze w lesie gaśnie,
Sarna, słowik, elf się kryją,
W drzewach milczą stare baśnie....





Samotność.

Powiedz, czemu od nas stronisz,
Uchodząc gdzieś w góry?
Co cię tak namiętnie ciągnie
Tam w ów las ponury?

Wieczór — towarzystwo miłe;
Przecie w ciemnym lesie
Musisz sam na sam się nudzić —
Tak to zdaje mnie się!...

Żal mi cię; bo co ci powiem,
Tego nie zrozumiesz,
A chociażbyś i uwierzyć
Chciał, pojąć nie umiesz.

Większe niż tu towarzystwo
W lesie na mnie czeka,
Jest tam gości zawsze mnóstwo
Z bliska i z daleka.


Każdy wesół, a ich szczerość
Prosta, aż zuchwała,
A że sobie wszyscy równi,
Zgoda zawsze trwała.

Zawsze dla nich miłym gościem,
Kto do nich przystanie —
Ale, ale trzeba znać już
Wprzody obcowanie

I z duchami i z ptaszkami
I z szelestem liścia,
Bo gdy nie znasz ich języka,
To nie radzę wnijścia.





Przestroga.

Gdy się pączek rozwija
Z listków się podnosząc
I ku słońcu przebija
Swe wonie roznosząc:
Ten go zrywa, co lekkim
Obdarzony duchem.

Ale krótko się cieszy
Swoim nędznym łupem:

Kwiat blednieje i spieszy
Więdły legnąć trupem.
Tak spłaca swą chytrość
Z lekkiego ducha.

Chcesz swą radość przedłużyć,
Z kwiatów woń dobywaj,
Strzeż się ich nadużyć,
Nigdy ich nie zrywaj;
Naśladuj ogrodnika,
Będziesz miał owoce.





Wschód słońca.

Księżyc i gwiazdy blednieją,
Prędsze, niż strzała, promienie
Słońca po trawie już sieją
Perły i drogie kamienie.

Ledwo zabłysło — skowronek
Już się ku niebu podnosi,
Ledwo zaśpiewał — i dzwonek
Z wieży poranek już głosi.

Święte milczenie w koło
Całą okryło naturę,

Ku ziemi schyla się czoło,
Serce zaś wznosi się w górę.





Maj.

Od południa wieje chłodny
Wiatr i łany suszy;
W gaju nuci już swobodny
Słowik z pełnej duszy;
Strumyk buja śród olszyny
Po zielonej łące,
A roznoszą woń z doliny
Kwiatów już tysiące:
Martwą ziemię w krasny raj
Zamienił zwycięzki maj.

Komu w piersi czułe bije
Serce, lub kto chory,
Niech przystąpi i napije
Się śród krótkiej pory
Z zdroju życia i natury:
Wnet odzyska siły,
Z czoła nikną smutne chmury —
Maj to zdziała miły;
Chodźcie poznać ziemski raj,
Póki pora, póki maj.





Ulubione miejsca.

Tam gdzie wietrzyk chłodny,
Lipowy, swobodny
Z liściem lip się pieści,
Tam gdzie w starych klonach,
— W białych brzóz koronach
Cichy szmer szeleści;
Gdzie po krasnej błoni
Bystry strumyk goni —
Chciałbym wiecznie mieszkać.
Gdzie sobie na dębie
Gruchają gołębie,
Gdzie swe korowody
W nocnych świateł blasku
Ciągną do dnia brzasku
Nadziemskiej urody
Przecudne dziewoje,
Nimf, rusałek roje, —
Chciałbym wiecznie dumać.
Gdzie las cały śpiewa,
Kwiaty, liście, drzewa,
We dnie szepty, baśnie,
W nocy duchów tany
I śpiew nieprzerwany
Nigdy w nim nie gaśnie;

Kwiat się zawsze śmieje,
Nigdy nie blednieje —
Chciałbym wiecznie spocząć.





Przy studni.

Chłodny ogarnął wieczór już zagrodę,
Z pola wracają pługi i bydlęta.
Domków drzwi skrzypią, z nich bieżą po wodę
Rącze parobki i krasne dziewczęta.

Żuraw nad studnią mocno zadumany,
Wyglądający znudzony wieczora,
Rucha wesoło szyją, dźwiga dzbany,
Co mu podaje dziewica skora.

Głośno żartują zuchwali młodzieńce —
Pewni, że matka ich nie słyszy w domu —
Na twarzach dziewic jaśnieją rumieńce,
Albo przelata uśmiech pokryjomu.

Alić nie jedna przyszła czerpnąć wody
Płocha, wesoła, z jaśniejącem okiem,
Ale wracała z blademi jagody,
Z schylonem czołem i niepewnym krokiem.


A gdy się matka pytała nie jedna,
Powiedz, czy cięższa woda dziś jak wczora;
Albo czyś słaba? — to westchnęła biedna:
Tak woda cięższa i ja jestem chora!





Do słowika.

O słowiku, co me szczęście
Niegdyś podwajałeś błogim
Śpiewem, dzisiaj przezeń dla mnie
Stajesz się okrutnym, srogim.

O słowiku, nie rozczulaj
Przez miłosnych pieśni wdzięki
Mego serca, z każdym tonem
Rosną tego serca męki.

Chwil, których ty byłeś świadkiem,
Nie wróci mi twoje pienie,
A skrwawione serce czerpa
Z niego świeże udręczenie.

Nie rozczulaj mego serca,
Aż się rany w niem zagoją,
Nie rozczulaj, mój słowiku,
Aż się gorzkie łzy ukoją.


Nie rozczulaj — z każdym tonem
Nabrzmiewa mi łzą powieka,
Na ustroniu sobie śpiewaj,
Gdzie cię twa kochanka czeka.





Róże.

Rzadką różę, co marcowe
Raz fiołki wyprzedziła,
Zaraz Tobie poświęciłem,
Jak się tylko przebudziła.

Z rana miała się rozwinąć,
Miałem ci ją przynieść z rana;
Lecz — niestety! — już nazajutrz
Śniegiem była przysypana.

Jeszcze nie odżałowałem
Zguby choć marnego kwiata,
A już nowa najpiękniejszej
Róży na mnie pada strat.

Wczoraj jeszcze w kwiecia pełni —
Dziś już martwa moja róża;
Odtąd mi nie kwitnie żadna,
Bo ją zrywa śmierć lub burza.





Ostatnie rozstanie.

Jasno zawsze, gdym ją żegnał
Na mnie spoglądały
Oczy jej i do powrotu
Mile zapraszały.

Teraz łzami się zaćmiły
Jasne jej powieki,
I jak w martwem obłąkaniu
Patrzą w świat daleki.

Zgasła słodka w nich nadzieja,
Pod zasłoną ciena
Smutku, nic nie mówi więcej
Z ócz jej: do widzenia!





Powrót wiosny.

Łąki kraśnieją świeżo ubarwione,
Gaj się w zielone już przybiera cienie,
A niebo w żywszy błękit ozdobione,
Jaskrawe rzuca perły i promienie.

Już ptastwo leśne swoje korowody
Przerwane dalej ciągnie wyśpiewując,

Jemu wtoruje wypędzając trzody
Pasterz w głąb lasów, głośno wykrzykując. —

Wszystkim się wiosna mile uśmiechnęła,
Sypając kwiaty, radość z pełnej dłoni;
Mimo mnie przeszła, mnie tylko minęła,
Jak zbłąkanego ptaka gdzieś na błoni.

O wiosno, wiosno! czemże zawiniłem,
Żeś obojętnym mnie minęła krokiem!
Żeś kwiat nadziei, którą się karmiłem
Przez zimę, ty zabiła zimnem okiem!





Do słonecznika.

Ty się martwisz, słoneczniku,
Gdy się codzień słońce kryje,
Wszakże znowu rano wstanie, —
Z niem wesołość twa ożyje.

Ale dla mnie obumarło
Jak ginący głos piosenki,
A ja biedny odtąd darmo
Nowej wyglądam jutrzenki.





Rozkosz w burzy.

Ocknij z marzenia
Zniewieściałego,
Ze snu martwego
Serce, do życia!
Burza i wiatry
Wichrzą po dębach,
Walą się dęby,
Łamią się lipy;
Gromy i groty
Szybkie, ogniste
Padają, biją
W skały i wody.
Pienią się rzeki
Jak morskie bałwany,
Ryczą i szumią,
Mięsza się piana
Z obłoków strugami.
Z płaczliwym jękiem
Ptastwo się kryje
W głąb ciemnych lasów,
Błądząc w powietrzu
Szuka schronienia
Próżno i wraca
Z płaczliwym jękiem.


Ocknij z marzenia
Zniewieściałego,
Ze snu martwego,
Serce, do życia, —
Burza to rozkosz!
Burza przytłumi
Wrzące w nim żale,
Ona wygasi
Gorące bóle;
Ona wymyje
Ślady i znaki
Ran zabolałych,
Ona wytępi
Ostatnie szczątki
W niem pozostałej
Bolesnej łuny —
Miłości...

Ocknij z marzenia
Zniewieściałego,
Ze snu martwego
Serce do życia!
Burza i gromy
Jasne, ogniste
Złamią i skruszą
Serce niewiernej.

I już się może
I ptak spłoszony
Serca jej lęka,
Szukając spokoju,
Przytułku w przestrachu,
Zgryzocie i trwodze,
Lecz darmo — darmo!
O niechaj je znajdzie,
Ale złamana.
Wierność i słowo
Są jakby kwiaty,
Co burza złamała.
Nigdy już, nigdy
Się nie podniosą,
Nigdy już, nigdy
Nie kwitną na nowo.





Prawda i pozor.

Któż odgadnie, kto mi powie,
Co te oczy rozpaliło?
Czy ten ogień radość, boleść,
Czy wspomnienie w nich wznieciło?

Któż odgadnie, kto mi powie,
W co te lica się przybrały?

Czy zgryzota, czy namiętność
Na nie krasę swą wylały?

Któż odgadnie, kto mi powie,
Co porusza owe usta?
Płynie z nich nadzieja, rozkosz,
Albo rozpacz czcza i pusta?

Któż odgadnie, kto mi powie,
Co to serce niepokoi?
Czy mu smutny, czy wesoły
Obraz na pamięci stoi?

Któż odgadnie, kto mi powie,
W co wgrążona owa dusza?
Czy nią miłość, czy nienawiść,
Anioł, albo czart porusza?





Zakochany.
I.

Ktoby ugasił cierpkie pragnienie,
Co moje serce męczy i suszy!
Ktoby tęsknoty zalał płomienie,
I żal przytłumił znękanej duszy!


II.

Podróżą znużony śnieżno-pióry
Gołąb samotny spuszcza się z góry
I siada na starej ruinie,
Wiszącej nad miastem w dolinie.

Co dzień tę podróż gołąb odbywa,
Co dzień w tem samem miejscu spoczywa,
W ruinie nad piękną doliną,
I szuka za piękną dziewczyną.

Gołąb to moja dusza stroskana,
Smutna, tęsknoty żalom oddana;
Na pragnienie szuka napoju,
Dla tęsknoty źródła pokoju.

Kędy tak spiesznie, krasna dziewico,
Czy może z jaką idziesz tajemnicą? —
Chodź ze mną — z zdroju urody
I miłości napić się wody!


III.

Na złotych strunach
Aniołowie grają,
Sobie o mojej
Doli rozmawiają.


Aniołów śpiewy
Zawsze brzmią radośnie,
Lecz w mojej duszy
Zawsze mi żałośnie.

Ja i świat cały
Wiemy, co grają,
Tylko ma luba
Nie wie, co śpiewają.


IV.

Cóż, że wspaniałe góry i morze,
Kiedy puste i nudne;
Cóż, że bogate miasta i kraje,
Kiedy próżne, bezludne!
Najpiękniejsza mi okolica,
Najbogatszy kraj,
Gdzie moja luba krasnolica —
Tam prawdziwy raj.


V.

Gołąbeczek lekkiem skrzydłem
Powietrze przerzyna,
Kto mi powie, kto mi powie,
Gdzie moja dziewczyna!


VI.

Z morskiej wstaje księżyc toni,
Twarz swą bladą dźwiga,
Z wiatrem za chmurami goni,
Lecz daremno ściga.

O północy już wstał z łoża,
By wyprzedzić słońce,
Ale prędzej bieży zorza
I świt — światła gońce.

Wnet go słońce wyprzedziło —
Kochanek blednieje,
Gdy za sobą zostawiło,
Z kochanka się śmieje.

Może jutro, — łzy się leją —
Kochankę zobaczę!
Może juto! — Tak nadzieją
Karmię się i płaczę.





Rezygnacya.

Gdzieście ubiegły, wy lata dziecinne,
Nie zostawiwszy i śladu po sobie?

Ledwie wspomnienie zostało niewinne,
A w sercu mem smutno, smutno jak w grobie.

Już się nie dla mnie wy łąki i bory
W jaskrawe stroicie kwiaty i wieńce:
Gdziem ja śród pięknej życia bujał pory,
Szczęśliwsi odemnie zbierają dziś żeńce.

Słonko swą chowa twarz za szare chmury,
Srebrny zbladł miesiąc, gwiazdy blask straciły;
A ptastwa pienia jak żałosne chóry,
Smutny w mem sercu odgłos obudziły.

Nie dla mnie kwitną dziewicze jagody,
Nie dla mnie żywszym ogniem oko płonie,
Ten uśmiech martwy to obraz urody,
Jak słońce w morzu, w sercu mojem tonie.

Nie dla mnie po licu cicha łza ścieka,
Serce mocniej bije, twarz się uśmiecha;
Choć i mnie czasem łzą nabrzmi powieka,
I w sercu mem zimnem nie obudzi echa.

Świat umarł, — a nie miał przecie umierać,
A serce, co miało umrzeć, jeszcze żyje;
Żyje by cierpieć i się poniewierać,
Aż je przed światem w grobie śmierć ukryje.


O gdzieście ubiegły lata dziecinne,
Nie zostawiwszy i śladu po sobie?
Ledwie wspomnienie zostało niewinne,
A w sercu mem smutno, smutno jak w grobie.





Zima.

Wymarł niegdyś tak bogaty
I wesoły las,
Wiatr pościnał wonne kwiaty.
Zetnął źródło w głaz.

Szturm i śnieg po gajach goni
I gwałtowny huk,
Im wtoruje tam na błoni
Brzydko głodny kruk.

Więc do domów uciekajmy,
Aż ożyje las,
Do puharów więc siadajmy,
Gdy do tego czas.

Chociaż nam nie kwitną róże
Ani żaden kwiat,
Mamy za to — dzięki Boże! —
W winie inny kwiat!





Kochajmy się.
(Pieśń ułożona dla koła Górno-Szlązaków Akademików).

Pędzą jak na skrzydłach lata,
Giną jak w odmętach wody,
Z niemi upadają świata
Państwa, ale nie narody,
W których sercu nie wygasło
Ulubione ojców hasło:
Kochajmy się! Kochajmy się!

Osiem wieków, jak od matki
Łona Szląsk nasz oderwano,
Jak obcym na zdobycz dziatki
Polskiej ojczyzny wydano;
Właśni bracia nas rzucili,
Którzy wołać nas uczyli:
Kochajmy się! Kochajmy się!

Zabrał nas wróg, rwą ogniwa,
Jakie z bracią nas łączyły;
Złość, nienawiść, chytrość chciwa
Plemię polskie wytępiły.
Ledwie pamięć nam została,
Która hasło przechowała:
Kochajmy się! Kochajmy się!


Szląską młódź na łonie matek
Polską gardzić wróg naucza,
Zniemczył zamki, grody — z chatek
Teraz język nasz wyklucza,
Ale póki głosu stanie,
Szlązak wołać nie przestanie:
Kochajmy się! Kochajmy się!

Nie wygaśnie cnota polska
W naszych sercach, póki biją;
Nie zapomni młódź opolska,
Młódź gliwicka, póki żyją,
Hasła, jakie odebrała,
Cnoty, jaką serce pała:
Kochajmy się! Kochajmy się!

Polskich serc zalety czyste,
Niech więc, bracia, w nas ożyją;
Niechaj zawsze brzmi ogniste
Hasło, gdzie Szlązacy piją,
Gdzie za język, gdzie za sprawę
Polską walczą i za sławę:
Kochajmy się! Kochajmy się!





Pieśń.

Bracia, nuż do koła,
Gdzie radość nas woła,
Do wina, do piwa
Siadajmy wraz!
Niechaj zgraja Niemców złośliwa
Z gniewu się unosi,
Śmielej radość naszą niech głosi
Dziś każdy z nas.
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude switano,
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude deń!

Zawsze niech przy szklance
I przy pogadance,
W zgodzie, wesołości,
Brzmi polski śpiew;
Niech się szarpie, kto chce, z złości,
Nas zmięszać nie zdoła;
Przyjaźń, wino, pieśń wesoła,
Ogłuszą gniew.
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude switano,
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude deń!


Co wino — nie woda,
Gdzie przyjaźń — tam zgoda,
Kto z nami — niech pije
I poda dłoń!
Niechaj drogi Górny Szląsk żyje
I język ojczysty!
Taki zawsze śpiew nasz ognisty,
Tu na to dłoń!
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude switano,
Ne pójdemy do dom aż rano,
Aż bude deń!





Do Józefa Lompy.

Nie chcę Cię, Panie Józefie, wychwalać
Podnosząc w niebo w poetycznym locie,
Ani kadzideł czczych Tobie zapalać,
By nie ubliżyć Twej skromnej prostocie.

Ale hołd złożyć, jaki Ci należy,
Uczcić Twą pamięć; to jest obowiązkiem,
To powinnością dla nas młodzieży,
A jak myślimy, pokazać przed Szląskiem.


Bo Ty, wieszczu szląski, śmiały a skromny,
Sam najpiękniejszy sobie wystawiłeś,
Trwalszy nad marmur, pomnik wiekopomny,
A swoje imię cnotą uświetniłeś.

Tyś nie wystąpił dla zysku i sławy,
Lecz w ojczystego języka obronie,
Mężnieś się ujął zegranej już sprawy
Z ogniem miłości, jaki w wieszczu płonie.

W domowem zaciszu, jak ogrodowy
Twe chodowałeś proste, polne kwiatki,
A miłość, jakąś do ojczystej mowy
Sam czuł, wpajałeś w zlecone ci dziatki.

Tyś nam dał przykład cnoty i stałości
I męztwa niczem niezachwianego,
Tyś nas nauczył wiernej miłości
Też do języka od ojców wziętego.





Szląsk moja ojczyzna.

 
Znasz ty tę ziemię, co z swych kruszców słynie
A lud z ubóstwa i rzadkiej prostoty?

Gdzie marny kruszec w obcych ręce płynie,
A ludek w serce swe drogie klejnoty
Przed cudzem okiem i światem ukrywa,
By nie sięgnęła po nie ręka chciwa —
Znasz ty tę ziemię, znasz ten lud poczciwy,
Znasz przyjacielu, naszych chłopków serca?
Och, znasz je może, jak ci je kłamliwy,
Jak cudzoziemczy opisał oszczerca! —

Szląsko! — sławo czarującego uroku,
Ojczyzno! — Węźle uczuć tajemniczy!
Nie zdołam ni myśli dziwnego toku,
Ni łez, ni uczuć burzliwej słodyczy
Dłużej przytłumić; więc niech się łzy leją,
Myśli swobodnie sobie pobujają;
Niech słodycz i gorycz serce koleją
Karmią, aż w radość cierpienia roztają.

Szląsko! ojczyzno, kraju ulubiony,
Od cudzoziemczej głupoty wzgardzony,
Wzgardę miłością niweczą twe syny,
Kochając i wielbiąc cię nad wsze krainy.

Gdzie bystra Odra toczy swoje wody
Śród ciemnych lasów i łanów złocistych;
Gdzie schludne domki, wesołe zagrody
W dolinach i po wybrzeżach skalistych,
Jakby na kobiercu kwiaty rozsiane;

Gdzie się po polach pieśni rozlegają,
W drogim po ojcach języku śpiewane;
Gdzie w lasach dziki i łanie bujają,
I gdzie z kominów niebotycznych chmury
Dymu się wiją, płomienie buchają,
A młoty w kruszec, jakby taran w mury,
Z trzaskiem piorunu stale uderzają,
Tam moja ojczyzna, to mój Szląsk kochany.

Gdzie w sercach ludu jędrne czucie żyje
Dla polskiej niegdyś ojczyzny i matki;
Na jej wspomnienie serce żywiej bije,
Jak gdy wygnane czasem z domu dziatki
Na przeszłość spojrzą, jak na senne mary,
Gdzie miłość bratnia wsze serca kojarzy,
Gdzie każden kmiotek jest jakby na straży
Swej mowy ojcowskiej, swej świętej wiary, —
Tam moja ojczyzna, to mój Szląsk kochany.





Flisaka opis Wrocławia.

Ale wam to padam, kumie,
Nikt wystawić se nie umie,
Co wam tez ten Wrocłów srogi!
Jak mi nasz Raciborz drogi,

Ale mierzyć — mój-ty Boże! —
Z tym Wrocławiem se nie może.
Jakem stary, mogę pedzieć...
Bo i któżby tam mógł wiedzieć,
Ze to prawda, takie miasto!?
Dyć mój mózg to tez nie ciasto,
Boć mnie w skole dość chwalili,
Cheba raz-no na dzień bili, —
Toć wydziwić se ne mogę,
Jak ten Wrocław wymyślili.
Szersze jak opolska droga
Wam tam wszystkie są ulice;
Domy same kamienice,
Z dwiesta ich tam pono będzie,
A wszyscućkie w jednym rzędzie.
Jegomości Xięcia zamek
Przeciw tamtym lichy domek —
Wierzcie, kumie, co wam padam,
Scera prawda, stryków Hadam
Wam to samo, co ja, powie.
Jesce dziś mi sumi w głowie,
No pomyśleć takie dziwy:
Co dom, to zomek prawdziwy,
Drzwi jak wrota do stodoły, —
A cóz dopiero kościoły!
Więcej ich jak sto tam będzie,

A w nich kupa księży wszędzie,
Jakby w odpust pełno luda;
A muzyka rznie na cuda
W robotny dzień i w niedziela.
Choć-to niemce, jednak wiela
Snać o Pana Boga dbają,
Bo i świętych se stawiają
Na rynku i przed bronami,
I na koniach i z szablami,
Jeden jakiś tez z widłami
Cały nagi stoi w wodzie...
Co tez-to za różni święci! —
Na, dalibóg, drogi kumie,
Kto nie widział, nie zrozumie,
Bo jest napatrzeć se cego;
Choć nie pomnę juz wszyskiego,
To wam padam, jakem stary,
Jak na dziwnem patrzał cary.
Jednak przyznom wam się Stachu,
Nie obesło se bez strachu
W tym Wrocławiu. Bo te niemce
Na nas by na cudzoziece
Jeno z boku zaglądali,
Jak kiebyśmy co porwali,
Szwargotając swą niemcyzną,
Co jak wam se scero przyznom,

Najmniej mi se podobało;
Ale my se dycki śmiało
Kupą do siebie trzymali,
Toć nam niemce pokój dali. —
Ale to wam, kumie, padam,
Jak na lato stryków Hadam
Zaś se do Wrocławia puści,
To-no z nim se raz zabierzcie.
Mojej rady, to mi wierzcie,
Nigdy nie pożałujecie,
A poznacie se na świecie.





Stara żebraczka.

Moje państwo, o kawałek,
O kawałek proszę chleba!
Jutro złożą mnie do grobu —
Jutro mi już nic nie trzeba.

Niegdyś zwano mnie majętną,
Dom opływał mi w dostatki,
Kiedy jeszcze siedm synów
Pracowało dla swej matki.

Ale wkroczył wróg do kraju,
Poszli wtedy w imię Boga:

Wszystkich siedmiu mężnych, silnych
Ja wysłałam, ja nieboga!

Syny nasze, dzielne, bitne,
Wrogów z kraju wypędziły,
Z głośną sławą do rodzinnych
Wiosek dawno już wróciły.

Szczęśliwsze już uściskały
Matki swe zwycięskie syny,
Mnie z tych siedmiu, com wysłała,
Nie powrócił i jedyny.

Dnie czekałam i miesiące,
O, czekałam i rok cały,
Gdy do skrzynki po ostatni
Chleb sięgnęłam — chleb spleśniały.

Nie wrócili... i nie było
W skrzyni już kawałka chleba...
Łzy się leją, głód dokucza,
Dziś po domach żebrać trzeba.

Moje państwo, o kawałek,
O kawałek proszę chleba!
Jutro złożą mnie do grobu,
Jutro już mi nic nie trzeba.





Nad brzegiem morza.
(Według niemieckiego).

Dumno patrzy kupiec na swój
Okręt i towarów paki;
Obok rybak biedny łata
Smutny swe podarte saki.

Tutaj okręt wystrojony,
Tam żegluga zdruzgotana,
Tu bezpieczny port, tam skała,
I nikomu głąb nieznana.

Tutaj słońce, a tam burza,
Tutaj pieśni, a tam milczenie,
Tu witanie, tam rozstanie,
Modły tam, tu złorzeczenie.

Dwie nad morzem stoją panny:
Jedna kwiat po kwiatku zrywa
Z trzosa i do morza rzuca;
Druga gorzkie łzy przelewa.

Jedna smutny żalu obraz,
Wzdycha ciężko, mówi skrycie:
Morze, morze ciemne, dzikie,
Tyś prawdziwie jest jak życie.


Druga wesołości obraz,
Wzdycha też i mówi skrycie:
Morze, morze jasne, słodkie,
Tyś prawdziwie jest jak życie!

Morze ryczy i zagłusza
Żalu i radości głosy,
Płynie dalej i zabiera
Razem łzy i kwiatów trzosy.





Do młodzieży.

Wskroś przez rozhukane wody
Pędzi wątłą życia łódź
Mimo skał, przez wiry, brody,
Ochoczo swawolna młódź.

To zawita, gdzie kwiatami
Brzeg a cieniem zwabia dąb,
To się puszcza, gdzie perłami
Się połyska morska głąb.

Jeśli swe oblicze skryje
Słońce, to na krótki czas;
Morze wnet, choć i zawyje
Ciche jak drzemiący las.






  1. Piękny posąg bronzowy mnicha-bohatera, wzniesiony przez wdzięcznych Polaków w Częstochowie r. 1862, czekał, już od kilku miesięcy ukończony, darmo na usunięcie ukrywającej go zasłony, ponieważ Moskale w obawie, żeby uroczystość odsłonienia pomnika nie stała się przyczyną wybuchu gwałtem przytłumionych uczuć i zamysłów wielu set tysięcy Polaków w Częstochowie, a dalej i w całym kraju. Tymczasem oglądano jednego rana we wrześniu t. r. posąg błyszczący się w jesiennym słońcu, Kordeckiego z koroną laurową na głowie, kirem okrytego, płótno zaś okrywające go podarte, szragany połamane. Śledztwa przez Moskalów dla odkrycia śmiałych sprawców odbyte, były bezskuteczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Konstanty Damrot.