Wiatr od morza/Fryderyk II na Pomorzu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiatr od morza |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1926 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo, iż król Fryderyk Drugi przekroczył już siedmdziesiąty rok swego życia, nie przestawał odbywać wędrówek po nowonabytych swego państwa obszarach, Nadnoteckim Obwodzie i Prusach Królewskich. Raz wraz wyprawiał się do Kwidzyna, lub Grudziądza i przebywał obszary gdańskiego Pomorza. Rewidował kolonie niemieckie, na dawnych błotach Noteci powstające, które po obwałowaniu tej rzeki na osuszanych terenach, jako kraj niemiecki zajaśniały. Wizytował te nowe placówki, niczem bastyon teutoński, wmurowane w stare ziemie słowiańskie. Cieszył się, skoro we wsi spotkanej w przejeździe znalazł choć dwu, choć trzech Niemców ze Szwabii, Meklenburgii, Turyngii, nie dla tego, żeby język niemiecki uwielbiał, gdyż w gruncie nie znosił go pogardliwie, — lecz z innej przyczyny. Pewien był, że wieś taka lepiej swe gospodarstwo poprowadzi, lepiej role uprawi i obsieje, przypatrując się robocie niemieckiej, jako żywemu wzorowi. Lustrował osobiście skutki zniesienia poddaństwa chłopskiego w majątkach Polaków. Zalecał swym urzędnikom na miejscu, ażeby wyprowadzali lud prosty z niewoli pańszczyźnianej u Polaków i przyzwyczajali go do modły, jaka w kraju pruskim panuje. Stara jego, po przodkach odziedziczona nienawiść do polskiego szlacheckiego stanu, do ludu mówiącego po polsku, mściwość w każdej krwi kropli krążąca nie zmniejszała się w tych podróżach, lecz wzrastała, a wstręt do wszystkiego, co duchem polskim trąciło, wzmagał się wskutek tych rewizyi coraz bardziej. Do pasyi go doprowadzał widok pól jałowych, bezludnych, zarośniętych chwastami, albo zbożem obsiewanych bez uprzedniego mierzwienia, podczas gdy nawóz najlepszy ludność bezmyślnie wrzucała do rzek i strumieni. Poczytywał też wszystek lud w kraju zabranym za jednorodne zbiorowisko głupoty za kraj Irokezów, który jedynie dzięki kolonizacyi przez Niemców, jako dobrych gospodarzy, ucywilizowany być może. W malborskiem, chełmińskiem i pomorskiem zastał kilka tysięcy głów szlachty, rodowitych Polaków w gęstej masie zasiedziałych. Byli to magnaci i średniacy, drobna szlachta i dzierżawcy, na wsiach, częściach wsi i folwarkach siedzący, urzędnicy i rezydenci wielkopańscy. Kilku zaledwie magnatów o nazwiskach niemieckich, również do gruntu spolszczonych, plątało się wśród polskiego pogłowia. Wszędzie lud prosty odrabiał dziedzicom pięć dni tygodniowo, we dwu mężczyzn i dwa konie wszystko wykonując, co pan każe, na polu, w gumnach, czy w domu. To też król pruski pragnął jaknajrychlej pozbyć się tej polskiej »hołoty«, jak ją stale w swych pismach nazywał, wygnać ją z Warmii, Sztumszczyzny, Pomorza, aż po lęborską i chojnicką ziemię.
Postanowił wygnać ten żywioł do Polski pospołu z Żydami, których z samych tylko nadnoteckich miasteczek sześć tysięcy głów za rzekę graniczną wyrzucił.
Pewnego razu, właśnie poprzez Pomorze wędrując, zwiedzał szczegółowo ów kraj pusty i próżny, o rasie bydła zwyrodniałej, o narzędziach rolniczych pierwotnych, drewnianych bez wyjątku, — patrzał na role, pełne zielsk i kamieni, drewnianą, bez żelaza potrącane sochą, na łąki zabagnione, bez uprawy, — spotykał na swej drodze wsie, złożone z chałup dymnych, bez komina, gdzie dym przez dziury w ścianach wypływał, a obok ogniska w środku izby siedziały brudne baby i dzieci, tuliły się cielęta i świnie, psy i ptactwo domowe. Wściekał się coraz groźniej na polską niewolę, która, według króla opinii, to wszystko złe sprawiła.
Noc zapadała, a tymczasem w pojeździe królewskim nadwyrężyło się koło. Wypadło szukać przed nocą schronienia w najbliższem słowiańskiem osiedlu. Dworzanie i urzędnicy miejscowi zakrzątnęli się żywo około wynalezienia dla pana nocnej kryjówki godziwej. Znaleźli ją we wsi niedalekiej. Było to w okolicy lesistej, kartuskiej. Trafiono na wieś czysto kaszubską, porządnie zbudowaną, o chatach z drzewa dobrego, bielonych, z kominami i szklanemi szybami. Pomieszczenie dla króla obrano w pierwszem z brzegu osiedlu. Wprowadzono go do chaty. Mieszkańcy, widząc pana znacznego, usiłowali całkowicie się usunąć, lecz król, nie dając się poznać, kazał wszystkim pozostać, aczkolwiek izbę główną na noc zajął dla siebie. Wniesiono ulubione krzesło podróżne, które mu w wyprawach za łóżko służyło, i przygotowano wieczerzę. Wnet kucharz wydobył podróżne przybory i, roznieciwszy ogień na kaszubskim kominie, począł przyrządzać na wieczerzę ulubione potrawy pana: wołowinę w wódce gotowaną, turecką pszenicę, pieczoną na maśle z serem parmezańskim i sokiem czosnkowym, — odegrzał pasztet z węgorza z przystawkami, ciastka z sera, śledzie, kapustę kiszoną i inne smakołyki. Wnet wieczerza była gotowa. Podano do stołu. Pan zaprosił do siebie towarzyszów podróży, a ci skwapliwie zasiedli dookoła króla. Pękło w trakcie uczty kilka butelek szampana, z których, jak zazwyczaj, król jednę na swą osobę rezerwował.
Rozmarzony po spożyciu posiłku i wypiciu wina, zażywał raz wraz wielkie niuchy swej ulubionej hiszpańskiej tabaki z niemałej tabakiery, a resztę niuchów otrząsał na kamizelkę i spodnie, brudząc do ostatka i tak już zaplamione i wytłuszczone odzienie. Przeszedł się po izbie, zaglądając w jej kąty. Wielkie buty z huzarska niepodwiązane, w licznych fałdach i zmarszczkach wisiały na jego chudych goleniach, tworząc rude torby i przeguby. Zaczerwienione oczy mrugały, a stara, wyschła twarz marszczyła się od zjadliwego śmiechu, gdy towarzyszom wskazywał bohomazy, czczone jako świętość, ponad łożem gospodarzy tego domu. Nie tylko z szyderstwem, lecz z jawnym gniewem uderzał obcasami w uklepaną ziemię, zastępującą brak drewnianej podłogi. Noc już była zapadła, to też świta urzędnicza i dworska służba czekała tylko na znak, kiedy będzie mogła udać się na jakitaki spoczynek w sąsiednich chatach, — upragniony po uciążliwościach podróży wśród kaszubskiego bezdroża. Król zrozumiał to powszechne pragnienie. Skłonił im się zdaleka.
Został sam w izbie.
Zapadł w swe krzesło i siedział w milczeniu. Woskowe świece paliły się w lichtarzach, a ruchliwe ich płomienie dobrze oświetlały ubogie mieszkanie. Zarys głowy króla, jego nosa, peruki i warkocza rysował wielki, śmieszny cień na bielonych ścianach izdebki.
Wiatr jesienny z cicha świstał dookoła węgłów chaty. W ciszy nocnej słychać było stąpanie huzarów, miarowo kroczących wzdłuż drogi i płotów dla czujnego strzeżenia bezpieczeństwa i spoczynku monarchy.
Fryderyk Drugi popadł w sen głęboki. Zanurzony w swe krzesło, z głową na piersi zwieszoną, chrapał na całe domostwo. Ledwie go było widać za głębokiemi poręczami siedziska.
O jakiejś porze nocy ocknął się wytrzeźwiony, wypoczęty. Zaraz chwycił swą tekę podróżną. Nerwowemi palcami, których chudość była nadzwyczajna, rozwiązał rzemyki i stos papierów wysypał na powierzchnię stołu. Rozłożył i rozprostował mapy, plany, kolorowe wykresy, wykazy i notaty. Począł zajadle czytać raporty i prośby, niezwłocznie pisząc na marginesach rezolucye i uwagi. Przeglądał właśnie nadesłane raporty o szkołach kadetów w Słupsku i w Chełmnie, ufundowanych dla niemczenia drobnej szlachty pomorskiej. Cieszył się, czytając listę nazwisk oficerów już wyszkolonych w Słupsku, oraz kadetów przyjętych do Chełmna, — owych Chmielińskich, Czarnowskich, Chamyr — Gliszczyńskich, Gostkowskich i Jarka — Gustkowskich, (z których rodu wyszedł Hans Dawid Ludwik hrabia York von Wartenburg, generał feldmarszałek pruski), Malszyckich, Rekowskich, Sarbskich, Wnuków i innych, którzy przejęli się duchem pruskim do szczętu.
Rozważał nadesłany przez pewnego urzędnika projekt wykupienia dóbr z rąk szlachty polskiej przez mieszczaństwo pochodzenia niemieckiego — i umieścił na marginesie uwagę, że milszy mu jest jeden mieszczanin niemiecki, niż cały naród Polaków. Myślał o przeznaczeniu funduszu na kupno przez państwo dóbr od Polaków, byleby się pozbyć tej »liederliche polnische Zeug«, (polskiej hołoty), która »źle gospodaruje, pieniądze zbiera, biegnie do Polski i tam pieniądze przejada«. W pasyi podpisał dekret o kupnie przez państwo dóbr polskich Mrocza, Białośliwia, Wyrzysk i Opalenia. Ponieważ cały lud polski poczytywał za zbrodniarzy i złodziei, to też bez wahania podpisywał ciężkie na Polaków wyroki, do zatwierdzenia i łaski podane. Akceptował decyzye o wywłaszczeniu właścicieli pochodzenia polskiego, którzy, mając dobra na Pomorzu, w Polsce przemieszkiwać śmieli. Zgodził się na sprzedanie tych dóbr Niemcom z Prus, albo z Kurlandyi, byleby je wyrwać z rąk znienawidzonego plemienia. Zawsze mając jedno na myśli, aby »Sklawischen Leute mit Teutsche zu mehren«. dla szerzenia europejskiej kultury, podpisał dekret, zabraniający wstępu chłopom polskim na nowo zdobytą pruską ziemię. Przeglądał stosy swych notat dawniejszych i spostrzegał z pociechą, iż osadził już w Bydgoszczy sto rodzin kolonistów niemieckich, w Chełmnie dziewięćdziesiąt, w Budzyniu siedmdziesiąt sześć, w Gołąbiu siedmdziesiąt pięć, w Kwidzynie pięćdziesiąt jednę, w Grudziądzu czterdzieści cztery, w Strzelnie czterdzieści, w Wieleniu dwadzieścia dwie rodziny. Spostrzegł, iż wydał już 84000 talarów na sprowadzenie stu ośmdziesięciu rodzin rolniczych w Bydgoszczy, 51000 talarów na sto dziewięć rodzin w Kwidzyńskie, a ogółem wydał 560000 talarów na sprowadzenie kolonistów z Wirtenbergi do innych okolic. Zsumował wszystkie swe dotychczasowe wydatki na sprowadzenie osadników i otrzymał cyfrę niemałą. Miał już ściągniętych około tysiąca trzystu rodzin, czyli około pięciu tysięcy pięciuset ludzi w Pomorską i do nadnoteckiego okręgu. Szli tedy na jego skinienie do Kwidzyna, Tczewa, Pokrzywna, Gołębia, Kartuz, Chełmna, Chełmży, Malborga, Radzynia, Rogoźna, Świecia, Skarszew, Brodnicy, Sztumu, Unisławia, — do mnóstwa wsi i źle zagospodarowanych folwarków.
Gdy król główne bieżące sprawy odrobił, odsunął papiery na bok. Był podniecony. Zagłębił się w mapy. Oczy jego przesunęły się po tym klinie, którym już zabił Rzeczypospolitej Polskiej drogę do morza, — po Warmii i Noteci. Ciężkie i straszne jego oczy padły na Toruń i Gdańsk. W tej oto gburskiej chacie Kaszuby czuł szczególnie gorąco i silnie swe dzieło. Podejmował je od nowa. Dźwigał i wykonywał w duchu. Wzniecała się w nim pasya główna, stara do Polski nienawiść, straszna i nienasycona, wciąż, od samego dna duszy wznosząca się — aż do szału.
W nocnej ciszy marzył o przebiciu osinowym kołem tego upiora, o dobiciu tego wroga swego życia.
Powracał oczyma do punktu na mapie, który nosił nazwę »Gdańsk« i oczy jego pałały ogniem piekielnej wściekłości. Wodził palcem po miejscach przylegających do Gdańska i wyznaczał ołówkiem miejsca komór celnych tuż pod miastem, przy rozgałęzieniu się Wisły, w Rothe Bude. Naznaczył w Alt-Schottland, miejsca na jarmark dla zniweczenia jarmarku Dominika. Wyznaczył w Fahrwasser miejsce na urząd do pobierania opłaty od okrętów nowozbudowanych i na sprzedaż zagranicę gotowych.
Wodził palcem po rolach gdańskich mieszczan, gdzie odbywać się powinny musztry pułków pruskich, — bobrował paznogciem po drogach, prowadzących do miasta, gdzie stać powinny rogatki, kontrolujące przywóz żywności na targi. Wściekły gniew spłonął w nim i miotał jego ciało i ręce, na wspomnienie raportu, iż gdańszczanie zatoczyli staroświecką artyleryę na swe wały obronne, — iż na ratuszu burzliwe toczyli obrady, wygłaszając przeciwko niemu zuchwałe perory, — i że z uporem niezłomnym trzymali się swej Polski.
To imię rozrywało w jego piersi istną ranę krwawiącą. Zwrócił swe płomienne oczy na płat mapy, leżący na południe od zielonego pasma Noteci, i patrzał w ten obraz polskiego kraju straszliwym wzrokiem upiora. Wysunął dwie ciężkie pięście, zacisnął je, jak klamry z żelaza, i zwalił je na ten obszar. Zdawało mu się w tej chwili, że słyszy huk pochodu stuleci, — wrzask ucieczki Słowian z zachodu na wschód przed legionami Teutonów, — że słyszy odgłos straszliwej rzezi Grunwałdu. Krew mu mózg zalewała. Czuł, że jest w stanie podnieść do góry i roztrącić z wysoka tę całą ziemię, rozwalić ją na drzazgi, zdruzgotać na miazgę, ażeby z tej gleby wzruszonej, z nawozu czarnego, nową, cywilizowaną według jego myśli formę ugnieść, uczynić, wylepić.
Tymczasem głucha cisza, otaczająca tę izbę, dokuczać mu zaczęła. Nudził się.
Klasnął w ręce. Gdy wszedł z przyległej sionki oficer służbowy, polecił, żeby mu sprowadzono niezwłocznie gospodarza tego domu. Chciał jeszcze tej nocy pracować pozytywnie, dowiadywać się najistotniejszej rzeczy, notować sobie szczegóły z własnej obserwacyi i żywej rozmowy.
Wkrótce wszedł przywołany Kaszuba.
Był to człowiek w sile wieku, wysoki, szczupły, orlonosy, o ściągłych rysach twarzy.
Król pytał go, czy umie mówić po niemiecku, czy choć rozumie tę mowę.
Okazało się, że, ani jedno, ani drugie.
Kazał tedy niezwłocznie wyszukać po nocy tłomacza we wsi, któryby mu zeznania Kaszuby wyłożył. Sprowadzono wkrótce jakiegoś przybłędę, obszarpańca i wycierucha, który z pruskiego Pomorza przyszedł był w te strony. Ten poniemiecku rozumiał i mówił. Wtulony w kąt izby ze strachu i wstydu, ażeby swoich brudnych łachmanów przed oczy wielkiego pana nie wysuwać, świecił tylko z głębi mroku czarnemi i błyszczącemi oczyma i czekał na każde skinienie.
Król pytał obudwu wieśniaków o nazwiska i koleje życia, kazał opowiadać sobie wszystko, cokolwiek tyczyło się tej wioski. Spisywał imiona i nazwiska ludzi, kobiet i dzieci. Notował ilość sztuk inwentarza u każdego z rolników, stan i jakość zasiewów i zbiorów, ilość i gatunek spożywanego jadła. Kazał opisywać sobie i wyliczać odzież, sprzęty, narzędzia, opał, sposób budowania domów, obór, stodół, chlewów, naturę życia i rodzaj zabaw wiejskich. Gdy zaś wszystko porządnie wynotował, prosił, żeby mu opowiedzieli o uroczystościach, świętach i obchodach miejscowych, — w co się tutaj wierzy, jakie są tutejsze prognostyki lekarskie i religijne przesądy. Wreszcie poprosił, czy nie umieją jakiej okolicznej historyi, przypowieści, bajki, gadki, legendy.
Wieśniak zachęcony łaskawem poklepaniem po ramieniu, ośmielił się i rozgadał, jak to bywa, aż do wielomówności.
Po namyśle jął wykładać następującą kaszubską historyę:
— »Jeden gbur miał dwuch senów. Ciej on z nimi roz jod wieczerzą, tej uzdrzoł przez okno, że sę na polu odziń poli. Tej oni wszesce trzej zaru wiedzele, że sę tam piniędze przesuszają. Tak ojc rzek do starszego sena:
— Jidz i obocz! A może dostaniesz od tych piniędzy.
Tak nen starszy sen szed. Jak on przeszed na ten mol, tej stojoł tam zły duch i mnieszoł cijem w tym ogniu.
Widząc to, starszy sen rzek:
— Dej mnie od tych piniędzy!
Ale zły duch odrzek:
— Jo ce dom wszetci cieszynie pełny, ciej te mnie powiesz, co bec ni może!
Tak ten starszy sen sę nameszloł, ale jednak ni mog powiedzec, co bec ni może! Jak on tej żodnej odpowiedze nie wiedzoł, tak zły duch zacząn na niego wrzeszcec i ślepie wewolac.
— Pochadej precz stąd! Bo ce sę zaru nieszczescy stanie.
Starszy sen sę srodze werzas i ucek precz. A jak on przeszed do ojca, to ten sę pytoł:
— A cóż te sprawieł?
— Nick! — odrzek sen. — Tam mnieszo czort w ogniu i mowił do mnie: Jo ce dom pełny cieszynie piniędzy, ciej te mie powiesz, co bec ni może. A tego i o wej nie umnioł powiedzec.
Czując tę godkę, rzek młodszy sen:
— To jo pudę, tatku!
A ojc mu mówił:
— Jidz!
Jak nen młodszy sen przeszed do tego ognia, tak on widzoł, jak zły duch w ogniu cijem mnieszoł, i rzek do niego:
— Ciej te przegorniosz w tyle piniędzach, to dej i mnie od nich dzel.
Ale zły duch odpowiedzoł:
— Jo ce dom pełny cieszynie, ciej te mie powiesz, co bec ni może.
— To jo ce zaru powim! — odrzek ten młodszy sen. — Jo służeł u jednego gbura, chteren posodoł dwanosce koszk pszczół. A jo muszoł każdą pszczołę porachowac reno, ciej pszczołe welotywałe, i we wieczór, ciej przelotywałe.
— To może bec! — rzek zły duch. — To jo wierzę.
— Pożdejle! Moja godka jesz jidze dalij! Jak jo roz we wieczór wszetci pszczołę z nych dwanosce koszk rachował, tej jednyj nie beło. Wtym jo uczuł, że ję wilce w lese opadłe, a ona reczała jak wół. Tak jo zawołoł dwanosce gburów i ma szle na pomoc. Ale jak ma przeszła, tej ju wilce pszczołę zeżarły, le żądło od nij ostało. To żądło beło tak ciężci, że ma je udwignąc ni mogle. Tak jo je muszoł ostawic. A na drudzi dzeń jo są najął dwanosce gburów z dwanosce wozami i dwanosce porami koni i ma jachale po no żądło. Tam ma go porąbile, a dało z niego dwanosce fór, tak że sę pod nimi moste dzięłe.
— To może bec! — rzek zły duch. — To jo wierzę. Nie wiesz je czego jinszego? Ciej nie, to le jidz, póci jesz jes cały!
Ale chłopok rzek:
— To jo ce jesz co lepszego powiem: jo beł w niebie!
— To może bec! — rzek czort. — Ale jak te sę z nieba na ziemnię dostał?
— Decht letko. Tam w niebie prawie amniołowie draszowele jęczmiń, a jo se z tych jęczminnych plew ukręceł powróz i se po nim spusceł. A ciej sę ju powróz kuńczeł, tej jo z góre ucął, a na dole przewiązoł, jaż bełem na zemni.
— To może bec! — ciwnął czort.
Ale chłopok opowiodoł dalij:
— Jak jo beł w niebie, tej jo widzoł, że mój ojc w twoigo ojca gnój wozeł. A jak on nie chcoł cygnąc, tej on go rzemiannym batodziem podgonioł, a tak smarowoł, że mie jaż żol beło.
— To ni może bec! — krzyknął zły duch tak rozgorzony, że jaż na chwilę oprzestoł mnieszac w ogniu. — Mój ojc je Lucyper i króluje w piekle.
— Tero le mnie dej pełny cieszynie piniędzy! — rzek chłopok.
Rod nie rod zły duch mu muszoł dać tero od tych piniędzy pełny cieszynie...«
Gdy tłomacz wyłożył z mozołem cały tenor tej historyi, król wielokrotnie zażywał tabakę, otrząsał z pasyą palce i cierpko się uśmiechał.
Polecił tłomaczowi, żeby powiedział Kaszubie, iż podoba się panu jego opowieść. Dobrze jest, że na Pomorzu zaczyna już człowiek choć dyabłem gnój na pole wywozić. Lepiejby było, żeby go wywoził bardziej zwyczajnem bydlęciem, naprzykład, koniem lub wołem, a przy tej okazyi i ziemię lepiej uprawiał.
Co do dyabła, to na Pomorzu, i zgoła wszędzie w tem państwie; trzeba jegomości opanować i zaprządz do wywożenia nawozu, a batem, w istocie, rznąć od ucha, żeby i z niego był jakiśkolwiek pożytek. Pieniędzy zaś dostaną za bajkę nie »pełny cieszynie«, tylko obadwaj, Kaszuba i tłumacz, jeden na obudwu talar pojedyńczy. Wręczył monetę swym gościom i skinął na obudwu, żeby sobie już szli spać, ile zechcą. Już ich nie potrzebował. Gdy sam znowu został wśród nocy i ciszy wrócił do swych papierów. Ale nie czytał już raportów, nie przeglądał wykazów, nie pisał rozporządzeń. Opanowała go niepodzielnie poetycka wena. Nadeszło to właśnie po rozmowie z Kaszubą. Wena była niestrzymaną pasyą na Polskę i Polaków, szyderstwem z nienawistnej »liederliche polnische Zeug«...
Odnalazł w tece dawniejszy swój poemat w pięciu pieśniach pod tytułem: »La guerre de Confédérés«. Był to jeden z sześciu egzemplarzy, które pozostały z ogólnej liczby dwunastu, drukowanych u Schmidta w Berlinie, po rozesłaniu ich zaufańcom. Żaden temat nie dostarczał znakomitemu autorowi równie obfitego materyału do rozweselenia się, jak ta sprawa Konfederacyi Barskiej. Z lubością odczytywał sobie teraz własne szyderstwa rymowane z Sejmu 1763 roku. Na Sejm ten przybywa »Głupstwo«, a znalazłszy Polskę taką, jak po stworzeniu świata, ciemną i nieokrzesaną, — tychsamych starostów, żydów, niewolników i senatorów pijaków, poznaje swój lud po jego władzach i przymiotach umysłu, to też udziela mu błogosławieństwa. Odczytywał z uczuciem żywej satysfakcyi:
»Avec plaisir elle vit la Pologne
La même encore qu’à la création,
Brûte, stupide et sans instruction,
Staroste, juif, serf, palatin ivrogne,
Tous vegetaux qui vivaient sans vergogne.
Je reconnais mon peuple á son esprit —
S’ecria-t-elle, et sitôt les benit«.
Teraz po wszystkiem, co w tej podróży zobaczył, powziął w natchnieniu plan napisania nowego na Polskę paszkwilu, gdzie zamierzył wykazać niewolę chłopów, sprzedajność klas wyższych, rozpasanie namiętności, lenistwo, oraz wszelkie inne wady, cały obraz zgnilizny, który poznał dokładnie, przedewszystkiem za pośrednictwem Brenckenhoffa od agentki pruskiej w Polsce, hrabiny Skórzewskiej. Pierwszą rzeczą był, oczywiście, efektowny tytuł poematu. Wykombinował go w sposób następujący i właśnie rzucił na papier:
»L’ orang-outang de l’ Europe ou le Polonais tel qu’il est, ouvrage méthodique qui à remporte un prix d’histoire naturelle en 1779«.