Wiatr od morza/Kopernik
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiatr od morza |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1926 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jesień obdzierała już z liści drzewa w lasach nadbrzeżnych. Wiatr zachodnio północny dął za dnia w Słone i w Przaśne morze, przewiewał wzdłuż i wszerz torfowe doliny i wymiatał morskie fale ze strądów. Pod wieczór małe morze Świeżego zalewu stawało się ze swej barwy podobne do otaczającej je, rudej ziemi. W oczach przygasała zieleń letnia i tylko już tam i sam dawała znać o sobie. Czasem jeszcze, wyraźniej niż kiedykolwiek, wychylał się z topieliska szlak wygiętej mierzei, przecinający morski widnokrąg, — fałda płaszczyzn i wydmuchów, zmarszczka suszy, wymieciona z odmętów morza czystego, a ukształtowana przez jego srogie wichury.
Wróble, jak spadające liście, raz wraz, wśród zaciekłego ćwierkania sypały się z pochyłych raz na zawsze czubów wierzby nadwodnej w brózdy ściernisk, już podorywką przerżniętych, i w koleiny dróg piaszczystych, któremi ciągnęły niedawno wozy ładowne ze zbożem. Stada szpaków przerzucały się ze świergotem z jarzębin na jarzębiny.
Podkasane kulingi stadkiem wesołem unosiły się nad gładką piasecznicą wybrzeża, albo szybko biegły swemi bosemi nóżkami w płytkich fali wybiegach, cości z niej długimi dzióbami wyławiając zawzięcie.
Obłoki ciemnogranatowe w oddali, a bure w pobliżu zwisały nad zalewem. Wiatr ku zmierzchowi nacichał, — ustawał, — wreszcie zgasł w lasach. Spokojne, ostre zimno przesyciło ogrom powietrza.
Przaśne morze grało cichemi falami. Senne ziemi zarysy, osaczające ze wszech stron twardem i grubem obramieniem wody srebrzyste, zwolna wsiąkały w mrok gruby. Para oddechu wymykać się z ust zaczęła. Jesień cicha, jesień północy zstępowała na ziemię.
Wnet wszystko w niej zamarło, skurczyło się, przygasło.
Noc szła. Bezksiężycowa, gwiaździsta noc nad ziemią i morzem. Niepostrzeżony przymrozek lekki tuman podźwignął z zalewu. Ani jeden obłok nie zaćmiewał rozpostarcia i przepychu gwiazd, które wynikały w szafirach wysokiego sklepienia.
Ze swego asylum, z kuryi od dawien dawna zasiedziałej, gdzie miał izbę na piętrze do badań osobną, astronom wyszedł ciemnemi schodami kościoła na wieżę. Tam miał swą dostrzegalnię, niedostępną dla ludzi. We trzy strony świata roztaczał się widok z tej wieży na Fryską zatokę. Z czwartej strony świata słała się równina daleka, którą przerzynała rzeka Bauda, tworząca małą przystań, dwiema tamami zabezpieczoną od zalewu. Miedziany dach katedry, nowopokrytej po złupieniu przez Skalsky’ego, lśnił słabo w świetle gwiazd wyiskrzonych. Cztery wieże, stojące w narożnikach kościoła-fortecy, rzucały długie cienie na ziemię, od półblasku zbielałą. Brzeg urwisty, na sześćdziesiąt łokci po nad wody zatoki wzniesiony, nachylał się ku fali ruchomej, zmywającej leniwie stopy osypiska. Potężne mury i głębokie zzieleniałe fosy, broniące fromberskiej fortecy od strony nadmorskiego kraju, czyniły z małego miasteczka i z wyniosłego w niem cypla katedry jakoby wyspę samotną, odtrąconą od lądu i morza, od świata całego. Oczy astronoma spoczęły w przelocie na tym dawnym widoku, tak mu znanym i bliskim od lat zgórą trzydziestu. Znał tutaj każdy kamień, każde źdźbło kostrzewy nadwodnej i morskiego charszczu, każdą ziemi grudę, każdy kwiat wiosenny i barwę jesieni, każde zachylenie rzeczułki i poszept wód morza. Znał każdego człowieka, każde dziecko miał w oczach. Na pamięć mógł wyłuszczyć choroby cielesne każdego z prostaków, zarzucających sieć w morzu, i z pamięci mógł nazwać grzechy ich, zbrodnie, podstępy i kłamstwa, rokrocznie mu do ucha na spowiedzi zwierzone. Tam im oto z rzeczułki Baudy machinami pchnął wodę na górę do mieszkań. Tu ich wszystkich przed napaścią krzyżacką zasłaniał, jako wojenny komendant, kierujący obroną Olsztyna. Tu w zaciszu swej izby sporządzał mapy geograficzne Warmii, Prus, Polski całej. Tu swe ulubione książki zgromadził, obcując w ciągu lat z Owidyuszem, Vergilim, Horacym, Sofoklesem, Platonem, studyując Arystotelesa, Diodora, Euklidesa, Plutarcha Vitruviusza, Pliniusza. Młodocianemi oczyma patrzał na tę dziedzinę, stąd się, jako chyży orzeł w słoneczne obszary Italii wyrywał. A oto ona w oczy starca temsamem się rzuca obliczem...
Astronom zawinął się mocno w wielkie futro niedźwiedzie, nogi wsunął w sandały z wilczury. Odwrócił się od widoku tej ziemi. Uciekł oczyma w wiekuistą swą młodość, w niebiosa. Bezmiary gwiazd na jego wzrok czekały. Zatonął oczyma w jasnej, delikatnej, połyskliwej smudze, — w mlecznej drodze, — w wiekuistym obłoku, w tuwalni najświętszej, przepasującej wszechniebiosa, za którą w nieskończonych przestworach szeregi gwiazdozbiorów się kryją. Pozdrowił zamglonemi oczyma i cichym warg poszeptem białą gwiazdę biegunową, stojącą wiekuiście pośrodku, między zenitem i poziomu północną dzielnicą, ponad ciemnemi strasznych wód borealnych bezmiarami, ponad ciężkiem czarnych nocy pustkowiem, — światło żeglarzy w burzach i wichrach zbłąkanych, — opiekunkę samotnego rybaka, który się na śmierć w walce ze wszechmocnym żywiołem spracował, — łaskę, stojącą nad głuchą i niemą przemocą, — nadzieję. Pozdrowił ją, przodownicę świętą w drogach morskich ludzi północnego świata, nieznaną greckim i fenickim po morzu tułaczom, gdyż ich biegun północny leżał między gwiazdą biegunową a gwiazdozbiorem Wielkiej Niedźwiedzicy, według której ogona, — zowiąc go Cynozurą, — w morzach sterowali.
Odnalazł nazewnątrz drogi mlecznej inną przodownicę, uwodzicielkę wszechświatów po nieskończonych ich drogach, tajną a straszliwą Wegę w gwiazdozbiorze Lutni. Odnalazł najczęstszy cel przezierników swego paralaktycznego narzędzia, Biały Kłos, czyli Spica, w gwiazdozbiorze Panny, z którym w ciągu lat zrosły się obliczenia długości roku gwiazdowego i wykrycie zasady, iż nie rok zwrotnikowy, lecz gwiazdowy jest ilością wiekuiście niezmienną. Wśród setek milionów światów płonących biegła owa linia, wypatrzona prze zstęsknione i pękające w męczarniach tajemnicy oczy ludzkie, wzdłuż której słońce krążyć miało ustawicznie, — ekliptyka niebios.
Po obudwu stronach ekliptyki zalegał pas nawy niebieskiej, w którego wybrzeżach miał się dokonywać bieg całkowity gwiazd błędnych, księżyca i słońca, Zodyak odwieczny, we dwanaście podzielony znaków, które od równonocy wiosennej z zachodu na wschód postępują: Baran, Byk, Bliźnięta, Rak, Lew, Panna, Waga, Niedźwiadek, Strzelec, Koziorożec i Ryby. Krążyły tam nieznużenie, według praw swoich, odkrywając lub zasłaniając oblicze, Cynthia Artemis, córka Zeusa i Latony, siostra słonecznego Apollina, — biegał czterykroć szybki Merkury, tajemniczy w swych drogach, niewidzialny wśród mgieł tego kraju, nie do wytropienia w blasku słonecznych promieni, sam o świetle migotliwem i drżącem, — odmieniała się świetna Hesperos, wieczorna żarnica, albo jasnopromienna jutrzenka, matka miłości, Venus czarująca, — ukazywał się nieodgadniony Mars o barwie ognistej, przez Platona Pyroisem zwany, — Jowisz o świetnym blasku, Faeton, według nazw »Timaiosa«, i Saturn, czyli Fajnon, błyszczący a łudzący, gdyż krócej od innych kryje się, a przysłonięty promieniami słońca, wcześniej je opuszcza.
Tam była ojczyzna ducha, nie podlegającego starości, bez początku i końca, którego potęgą, czyli funkcyą, jest ruch radośnie młody a nigdy nie wstrzymany.
Zuchwała myśl człowiecza, bardziej zuchwała od wzroku, który część rojowiska wszechświatów postrzegał, chciała zagarnąć pszczoły niezliczone, pracujące od wieków w niebiesiech, marzyła o zamknięciu ich w ulu sklepionym.
Arystoteles, zamykający wszechświat, jakoby w kuli kryształowej, do której powierzchni przytwierdzone są gwiazdy, skazane na ruch dookoła ziemi. Pytagoras, wyznaczający słońcu odległość od ziemi tylko trzy razy większą, niż odległość księżyca.
Platon, utrzymujący, iż odległości ciał niebieskich między sobą i ziemią są muzycznemi tonami. Hipparch z Bitynii, a za nim Klaudyusz Ptolomeusz, utrzymujący, iż ziemia jest nieruchomą, jako środek świata całego, dokoła której biegną wszystkie ciała niebieskie w porządku swych od niej odległości: księżyc, Merkury, Venus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn.
Eudoksos z Knidos i Kallippos, uczeń Polemarcha, idący śladem Egipcyan w oparciu mechanizmu świata na systemacie kręgów współśrodkowych, nie mogący jednak zdać sprawy ze wszystkich zjawisk ruchu planet.
Inni, objaśniający tesame zjawiska zapomocą kół mimośrodkowych i epicyklów, — kół fikcyjnych, otaczających nieruchomą ziemię, gdzie epicykl jest kołem mniejszem, którego środek porusza się ruchem jednostajnym po obwodzie koła unoszącego, czyli deferensa, a zespół tego dwoistego ruchu odpowiada w przybliżeniu ruchowi planety po jej rzeczywistej drodze w przestrzeniach.
Ptolomeusz, wprowadzający do tego systematu nowe koła fikcyjne, — ekwanty, — dla wyrównania niezgodności rachunku zapomocą deferensów i epicyklów z rzeczywistemi zjawiskami na niebie.
Ibn-Roszd z Kordowy, Averroësem zwany, według którego niebo jest istotą żyjącą, złożoną z wielu ciał, przedstawiających członki niezbędne do życia, gdzie pierwszy motor przedstawia serce, życiem ku innym członkom promieniejące, a każde z ciał posiada swą inteligencyę, a te znów inteligencye, hierarchicznie między sobą podporządkowane, stanowią łańcuch motorów, które wywołują ruch od pierwszej sfery aż do nas.
Alfons X, król kastylski, astronom i wydawca księgi ułożonej przez astronomów pod tytułem »Tabulae astronomice Divi Alfonsi Romanorum et Castelle regis„«, oświadczający, że gdyby przed stworzeniem świata o radę był pytany, umiałby go prościej urządzić.
Mikołaj Kopernik z oczyma skierowanemi ku niebu przykładał swoje proste urządzenie wszechświata do dziejów złudzeń genialnych, do pomysłów wysokich a zawiłych tylu mędrców przeszłości, i wśród cichej rozkoszy przyznawał, iż w zgodzie z jego myślą jest niebo.
Nie istnieje, — powtarzał, — wspólny środek dla kręgów, czyli sfer niebieskich. Środek ziemi nie jest środkiem świata, lecz jedynie środkiem ciężkości, oraz środkiem księżycowej drogi. Wszystkie drogi gwiazd błędnych otaczają słońca dookoła. Stosunek odległości słońca od ziemi do odległości firmamentu jest mniejszy, aniżeli promienia ziemi do odległości słońca, a więc stosunek ten w otchłaniach firmamentu znikomym się staje. Cokolwiek ruchomego dostrzegamy na całym firmamencie, nie pochodzi z jego własnego niby-ruchu, lecz ruchem samej ziemi wywołane zostało, ona to więc odbywa w ciągu doby ruch obrotowy dokoła swoich niezmiennych biegunów, a wobec trwale nieruchomego nieba. Jakikolwiek ruch wydawałoby się mieć słońce, zjawisko takie nie pochodzi z własnego jego ruchu, lecz jest złudzeniem, powstałem wskutek ruchu ziemi, oraz jej kręgu, po którym toczymy się dookoła słońca, albo też dookoła innej jeszcze gwiazdy, co znaczy, że ziemia równocześnie kilka ruchów odbywa. Dostrzegane u gwiazd błędnych cofanie się wstecz i posuwanie naprzód, nie jest własnym ich ruchem, lecz jest także złudzeniem, z ruchomości ziemi pochodzącem.
Wspomniał sobie w tej chwili pierwsze swoje olśnienie, w Krakowie, gdy jako dwudziestotrzyletni młodzieniec spostrzegł pomyłkę ptolomeuszowego rachunku co do odległości księżyca od ziemi, co do ruchu w przestrzeni planet Venus i Merkury. Gdy bowiem Ptolomeusz za naczelną zasadę ruchów ciał niebieskich przyjął był jednostajność, a wśród szczegółowych wywodów od tej zasady odstąpił i nowe wprowadził ekwanty, potrzebne mu dla pogodzenia rachunku z obserwacjami istotnego zjawiska, pokorne i nieśmiałe zrodziło się zwątpienie.
Skoro tak źle się astronomom powodzi, kiedy utrzymują, iż ziemia jest świata ośrodkiem, czy nie lepiej wypadłyby ich zawikłane rachunki, gdyby, jak pytagorejczycy Hiketas z Syrakuzy, Filolaos z Krotony, Ekfantos i Herakleides z Pontu, przypuścili, iż ziemia w ciągu doby obraca się dokoła swej osi.
Wtedy to w myślach swoich tajemnych postawił ziemię, jako jednę z planet słonecznego układu, podlegającą na równi z innymi ogólnym tego układu zasadom. Krąg gwiazd stałych uznał za najodleglejszy nieruchomy, wszystko obejmujący i mieszczący w sobie. Poniżej wyznaczył miejsce planecie Saturn, dalej Jowiszowi, dalej Marsowi, jeszcze niżej umieścił okręg, na którym my się poruszamy wraz z ziemią, następnie okręg Venus, a wreszcie Merkurego. Wspomniał sobie w tej chwili drugie swoje olśnienie, wtargnięcie w środek wątpliwości, włamanie we drzwi błędu, — w Bolonii, — podczas obserwacyi wspólnie z Dominikiem Maryą Novara dokonanej, gdy nastąpiło zakrycie czerwonego Aldebarana z grupy Hyadów przez księżyc, bytujący w pierwszej kwadrze.
Odtąd z najgłębszem i skupionem baczeniem, z najsurowszą i najskrzętniejszą ścisłością począł swe myśli równać i przymierzać do nowych założeń, oraz wiązać dla nich i ustawiać szeregi dowodów.
Przyjąwszy dla ziemi ruchy, innym planetom właściwe, po szeregu niezliczonych i długich dochodzeń, znalazł wreszcie, że jeżeli ruchy pozostałych gwiazd błędnych zostaną na obieg ziemi przeniesione i dla obiegu każdej z nich obliczone, wówczas nie tylko że zjawisko, jakie przedstawiają, okaże się prostem następstwem tego przypuszczenia, ale że zarówno kolejność wszystkich tych gwiazd i sfer, oraz ich wielkość i same niebiosa w taki związek ujęte zostaną, iż w żadnem ich miejscu nie daje się nic przestawić bez wywołania zamięszania w innych miejscach, jakoteż w całości wszechświata. Wyszedłszy z założenia, iż każda dostrzeżona zmiana w położeniu ciała jest następstwem albo ruchu ciała podlegającego badaniu, albo ruchu samego postrzegacza, albo skutkiem nierównej zmiany obudwu położeń, po długich dniach rozważań i nocach obserwacyi, stwierdził, że zatrzymanie się gwiazd błędnych, jakoteż ich ruchy czy to wprost, czy wsteczne, — nie od nich w istocie pochodzą, lecz są naszem złudzeniem, powstałem wskutek samejże ziemi poruszeń. Złudzenie to uważał za takiesamo, jak owo, o jakiem wspomina Eneasz Wergilego, mówiąc: »Odbijamy od portu, a lądy i miasta wstecz pomykają«. Nie przeszkodziło mu to wcale, że co starożytni przez nieruchomość ziemi, a obrót nieba tłomaczyli, osiągnął, przyjmując sprawę odwrotną, czyli doroczny ruch ziemi, której środek opisuje ekliptykę dookoła słońca, z zachodu na wschód postępując, według znaków niebieskiego Zodyaku, a krążąc między Wenerą i Marsem wraz z tem wszystkiem, co do ziemi należy.
Jakaż rozkosz na ziemi mogła się była porównać z tą niebiańską zaiste roskoszą, gdy olbrzymie ciała wszechświata szły posłusznie wzdłuż linii i szlaków, zajmowały stanowiska i znikły według wskazań, które im w swym rachunku wyznaczył?
Jakaż roskosz na ziemi mogła się porównać z tą niebiańską roskoszą, gdy pokorne twierdzenie na marginesie cudzych mniemań, lub zuchelku papieru spisane, znajdowało swe nieomylne przytaknięcie w biegach gwiazdozbiorów niezmierzonych, obserwowanych na sklepieniu niebieskiem, w okresach czasu wyliczonych uprzednio, wśród zaćmień nieomylnie przewidzianych?
Jakaż roskosz na ziemi mogła się porównać z tą niebiańską roskoszą, gdy wyjaśnił prawo biegu rocznego tej ziemi, aż do jasnowidzenia rachunkiem stwierdzając położenie wciąż równoległe osi ziemskiej, — gdy wywiódł przyczyny odmiany pór roku z równą dokładnością, jasnością i niezrównaną prostotą, jak skutki wykonywuje sama czynna i tworząca natura na wiosnę i w lecie, pod jesień i w zimie?
Rozmawiały z nim samym jednym niebiosa. Stały otworem przed jego oczyma otchłanie. Tej nocy zamykał na klamry swe myśli. Postanowił nadać myślom swym znamię czynu, rzucić je ze swej wieży między ludzi, zaopatrując je w wielkość ukrytą, w głęboką rozległość i nieskończoną użyteczność.
Postanowił wydobyć mechanizm budowy wszechświata z pomroki niezliczonych wieków, stosy obserwacyi dawnych, nowszych i własnych, czyli pracę umysłu wszystkich ludzkich pokoleń na wyjaśnienie i stwierdzenie prawdy powołując.
Stał się sam przez się w chwili owej prorokiem. Oddzielał światło prawdy od mroku złudzenia, jawną mądrość od chytrze przystrojonych omamień.
Przeniósł się mocą swego ducha własnego w daleki bezmiar rzeczy utworzonych, we wszechświat niedosięgły dla nikogo z żyjących.
Postawił siebie, rozum rodu ludzkiego, wśród wirowiska rozlicznych sił i władz, działających wzajem na siebie z potęgą, której żadne nie wypowie słowo.
Badał w spokoju prawa, rządzące temi potęgami bez miary.
Wydźwignął się duchem swym i stanął sam przy pomocy swojej, jako świadek stworzenia, jako współuczestnik rozkazów, według których odbywa się podróż wiekuista słońc, światów, brył i płomieni — tam — w niebie.
Lecz w chwili tej, — o, boleści! — dosięgnął go z niskiej ziemi dreszcz wewnętrzny, smętek sekretny, cmentarna, cuchnąca zgryzota.
Zdało mu się, iż razem z nim, rozumem rodu ludzkiego, wyniosła się tam, w niebo, żmija długa, która się u serca głośnie bijącego uczepiła i zatapia w nie zęby, jad wyciskając zabójczy.
Zgryzota cmentarna, żmija długa oplotła skrętami jasną wolę. Smętek sekretny poszepnął:
— Żyły twe zsychają się, — wielki doktorze! — Serce twe zanadto pośpiesznie uderza. Nerki twe zły mocz wydzielają. Krew twa zanadto potężnie pulsuje w mózgu, który jest rozumu rodu ludzkiego siedliskiem.
Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę umierasz, o, świadku stworzenia. To wymierz, geometro ziemi i budowniku wszechświata. To wypatrz przez przezierniki swego drewna. To zanotuj w swych pismach.
Lada dzień, lada godzina, lada moment pęknie w tym mózgu żyłka drobna, kruche naczyńko, tak niemal maleńkie, jak blasku niteczka, świecąca w twej źrenicy, gdy patrzysz na jednę z sześciu gwiazdek w Plejadach.
Mózg twój stanie się zgniłą masą, pełną cuchnącego jadu. Jasna myśl w ciemność wiekuistą zapadnie.
Wyjęte zostaną z twego mózgu niebiosa.
Wszechświat skona i z tobą pospołu rzucony zostanie w jamę grobu, gdzie go żmije pożerać rozpoczną.
Otrząsnął się myśliciel, jakby węża od swego serca odrywał. Zadławił w sobie wewnętrznego dajmoniona. Oświadczył mu, iż sprawa rachunków niezrozumiała jest, zanadto zawiła, niedostępna dla smętka, nurtującego zgnilizny i przenikającego zgryzoty, które do wrót cmentarza prowadzą. Śmierć nie może dosięgnąć oka widza, który się umieścił w środku gwiazdy dalekiej i bada promień kuli ziemskiej dla określenia dwuglądu, zmiennego kąta, czyli paralaksy niebieskiego ciała. Rachunek tego widza wieczności się równa i nie podlega zniszczeniu, gdyby nawet wszechświat skonał.
Człowiek samotny na wieży fromberskiego kościoła spojrzał z miłością na swe ubogie narzędzie z jodłowego drzewa, triquetrum Klaudyusza Ptolomeusza, — z trzech łat złożone, z których jedna była zupełnie nieruchoma, a dwie inne na zawiasach poruszalne, — na suwak ruchomy, który można było śrubą Przykręcać, ażeby umocować dwa przeziorniki dla chwytania źrenicą promieni światła idącego od gwiazdy badanej, — na podziałkę skali, własnoręcznie atramentem znaczoną. Te dwa w drewnie otwory były jedynemi szczelinami do zajrzenia we wszechświat. Ta Podziałka na drewnie jodłowem była źródłem wywodów które obaliły teoryę ruchów księżyca i z miejsca poruszyła bryłę ziemi.
Pogładził łaskawą pieszczotą wyślizgane drewienka. Otulił zestarzałe ciało w kiereję futrzaną. Przesunął spracowaną dłonią suwak i skierował źrenice w otwory. Lecz łza starości raz wraz zalewała przekrwioną źrenicę. Blask gwiazdy uciekał od oka. Zimno kośćmi wstrząsnęło. Drżące dłonie opadły. Złorzeczenie przeciw śmierci, napastnicy i burzycielce pracy ducha, jak plwocina, z warg zleciało.
Śmiech Smętka wewnętrznego znowu w głębi ducha zahuczał:
— W proch się rozsypuj!
Zapadaj w głąb grobu!
Nie dowiesz się istoty wydarzeń na niebie!
Umieraj wśród złudzeń!
Szamocząc się w wiązaniu śmiertelnych kości, mięśni, żył, nerwów, myśl porwała się znowu. Domysł nieotamowany rachunkiem, zakazany samemu sobie bez zamknięcia go w ścisłe koło dowodów, leciał na skrzydłach rozpaczy. Mierząc swój lot straszliwy prędkością uderzeń serca wzburzonego nad miarę, szybował wraz z wszechświatem, ze wszystkiemi pokoleniami ludzkiemi, od najbardziej zamierzchłych rozświtów i zmierzchów, aż po byt wieczny, czy zdruzgotanie wszystkiego w nieskończonej przyszłości.
Domysł nieotamowany rachunkiem zdążał pospołu z wszechświatem do miejsca pobytu Wegi, ścigał ją, uciekającą w ciągu lat miljonów, ażeby się przekonać, że nigdy się do niej nie zbliży, gdyż ona z tąsamą szybkością, co pościg w nieskończoność ucieka.
Domysł nieopanowany rachunkiem zadawał gwiazdom ósmej sfery pytanie, czy one również zakreślają niepomierne koła wokół jakowegoś ciała głównego na podobieństwo gwiazd błędnych, krążących pod słońcem?
Któż miał z samotnikiem jego troski podzielić? Kto go miał w mocowaniu się ze smętkiem wewnętrznym podeprzeć?
Kto miał mu podać rękę, pomoc i radę?
Kto drugi miał oko przystawić do otworów »triquetrum«, gdy jego źrenica łzą zaszła, gdy serce uderzało zbyt mocno, gdy krew zwoje mózgu zalewała?
Nie było nikogo.
Wyniósł się oto nad niebiosa.
Sam się o wszystko zatroskał.
Sam był nad utwierdzeniem.
Stała się wokoło jedyna towarzyszka żywota, niezmienna i wierna, — samotność.