Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Porthos i d‘Artagnan weszli do biskupstwa oddzielnemi drzwiami, znanemi tylko przyjaciołom.
Zbyteczne mówić, że Porthos służył za przewodnika d‘Artagnanowi. Zacny baron wszędzie był jakby u siebie. Przecież, czy uznając świętość osoby Aramisa i jego charakteru, czy też z przyzwyczajenia szanując to, co okazywało moralna wyższość, Porthos był u Jego wysokości jakoś nieśmiały, co d‘Artagnan zauważył po jego obejściu z lokajami i domownikami.
Nieśmiałość ta jednak nie przeszkadzała pytaniom.
Porthos pytał o wiele rzeczy.
Dowiedziano się więc, że Jego biskupia mość wrócił i że niebawem ukaże się, ale w mniej poważnym stroju, niż go owieczki widywać przywykły.
W rzeczy samej, po upływie kwadransa, w którym oczy dwóch przyjaciół w rozmaitym zwracały się kierunku, otwarły się drzwi sali, i biskup wszedł, przybrany w suknię prałata.
Aramis nosił głowę wzniesioną, jak człowiek, przywykły do rozkazywania; miał na sobie suknię fjoletową, a rękę opierał na biodrze.
Prócz tego zachował mały wąsik i małą bródkę z czasów Ludwika XIII-go.
Za jego wejściem, rozszedł się delikatny zapach, właściwy wytwornym mężczyznom i damom wielkiego świata, który zdaje się od nich rozchodzić.
Tym razem woń miała w sobie coś religijnego. Nie upajała, ale przenikała; nie obudzała żądzy, ale tchnęła poszanowaniem.
Aramis, wszedłszy do pokoju, nie wahał się ani chwili i nie mówiąc słowa, prosto udał się do muszkietera, zręcznie przebranego w ubiór pana Agnan, i tak czule uścisnął mu rękę, że nikt nie mógł posądzić go o obojętność, albo obłudę.
D‘Artagnan z równym uścisnął go zapałem.
Porthos delikatnie uścisnął rękę Aramisa w swej dłoni, a d‘Artagnan zauważył, że biskup ściskał mu lewę rękę, zapewne z obawy, aby jego delikatna dłoń nie dostała się w potężny szrubsztak. Aramis, raz sparzony serdecznym uściskiem, podawał dłoń, nie chcąc narażać palców, które, ściśnięte, bolały od pierścienia i drogich kamieni.
Po uściśnieniu podał biskup d‘Artagnanowi krzesło, stawiając je w świetle, sam zaś siadł w cieniu.
Krok ten znany dyplomatom i kobietom, bardzo jest podobny do tego, jakiego używają zręczni szermierze.
D‘Artagnan znał ten obrót, ale udał, że go nie spostrzega. Czuł, że go pochwycono, ale właśnie dlatego miał się na baczności; mało go obchodziło, że pozornie będzie pokonany, byle z przegranej umiał wyciągnąć korzyści zwycięstwa.
Aramis wszczął rozmowę.
— A! kochany, drogi d‘Artagnanie, jaki szczęśliwy przypadek?...
— Czyż przypadkiem, zacny przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan — przyjaźń nazywasz? Szukam cię, jak zawsze szukałem, ilekroć miałem przedstawić ci jakie przedsięwzięcie, albo gdy mogłem wolny czas tobie poświęcić.
— Jakto!... — zawołał Aramis — więc umyślnie dla mnie przybywasz?
— A tak — odezwał Porthos — i właśnie ciebie szukając, mnie znalazł na Belle-Isle. Wszak to przyjemnie, nieprawdaż?
— Tak, naturalnie — odrzekł Aramis — na Belle-Isle...
— Właśnie — przerwał d‘Artagnan.
— Na Belle-Isle, w tej dziurze, w tej jamie. A! to prześlicznie.
— I ja mu powiedziałem, że ty znajdujesz się w Vannes — mówił Porthos tym samym tonem.
D‘Artagnan uzbroił swoje usta uśmiechem prawie ironicznym.
— Wiedziałem o tem — rzekł — ale chciałem się przekonać.
— O czem?
— Czy nasza przyjaźń zawsze równie jest czuła i czy nasze serca, ostudzone wiekiem, wydadzą jeszcze ten okrzyk radości, jakim się wita dawno niewidzianego przyjaciela.
— Zatem musisz być zadowolony — odpowiedział Aramis.
— I tak i nie.
— Jakto?
— Tak, Porthos kazał mi milczeć, a ty...
— Co ja?
— Dałeś mi swoje błogosławieństwo.
— Cóż chcesz, mój przyjacielu — odpowiedział Aramis — czy biedny kapłan może czem droższem obdarzyć?
— Czy tak, mój przyjacielu?
— Naturalnie.
— Jednak mówią w Paryżu, że biskupstwo w Vannes jest jednem z najlepszych we Francji.
— Mówisz o dobrach doczesnych — odpowiedział Aramis zmieszany.
— Zapewne, bo mnie to najwięcej obchodzi.
— Kiedy ci się podoba, pomówmy o tem — odparł Aramis z uśmiechem.
— Więc przyznajesz, że jesteś najbogatszym prałatem we Francji?
— Mój przyjacielu, skoro mnie pytasz o dochody, powiem ci więc, że biskupstwo w Vannes przynosi rocznie dwadzieścia tysięcy liwrów. Jest to djecezja, mająca sto sześćdziesiąt tysięcy dusz.
— Pięknie — podchwycił d‘Artagnan.
— Pysznie — odparł Porthos.
— Jednakże — zaczął znowu d‘Artagnan, przeszywając biskupa spojrzeniem — nie zagrzebałeś się tu na wieki?
— Przebacz, ale wyrazu „zagrzebać“, nie rozumiem.
— Ja sadzę, że w takiem oddaleniu od Paryża człowiek zagrzebuje się.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Aramis — zgiełk i blask miasta już mnie nie łudzą. W pięćdziesiątym siódmym roku szuka się spokojności i chwały Bożej. Tutaj oboje znalazłem. Czy jest co piękniejszego i poważniejszego zarazem, jak ta stara Armoryka? Tutaj, mój przyjacielu, znajduje wszystko inne, niż to, co dawniej lubiłem, a czy przy schyłku życia potrzeba czego więcej, niż rzeczy wprost innych jak na początku? Resztki tego, co dawniej kochałem, i tu przychodzą mnie pocieszać, a nie odrywają mnie od zbawienia. Prawda, jestem jeszcze na tym świecie, ale co chwila zbliżam się do Boga.
— Wymowny, roztropny, ostrożny, jesteś prawdziwym, Aramisie, księdzem. Winszuję ci tego.
— Ale — odpowiedział Aramis z uśmiechem — zapewne nie przybyłeś, przyjacielu, po to tylko, abyś mi prawił grzeczności. Mów, co cię tu przyprowadza. Bardzo będę szczęśliwy, jeżeli w czem mogę ci być użytecznym.
— Bogu dzięki, przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan — niczego nie potrzebuję; bo jestem bogaty i nikomu nie służę.
— Bogaty?
— Jak na mnie, ale nie jak na ciebie, lub Porthosa, ma się rozumieć. Mam z jakie piętnaście tysięcy liwrów dochodu.
Aramis spojrzał na niego z niedowierzaniem. Nie mógł przypuścić, aby jego dawny znajomy, tak niepozornej powierzchowności, był bogatym.
D‘Artagnan widząc, że przyszła potrzeba wyjaśnień, opowiedział swoja historję w Anglji.
W czasie opowiadania, uważał, jak błyszczały oczy biskupa i ręce mu drżały.
Porthos nie podziwienie, ale zapał objawiał dla swojego przyjaciela.
Kiedy d‘Artagnan skończył opowiadanie, Aramis zapytał;
— I cóż dalej?
— Widzisz — odpowiedział d’Artagnan — że w Anglji mam przyjaciół i mienie, a skarb we Francji. Jeżeli twoje serce odgaduje go, poświęcam tobie. Oto dlaczego przybyłem tutaj.
Jakkolwiek spojrzenie jego było pewne, nie mogło jednak wytrzymać wzroku Aramisa. Zwrócił więc oczy na Porthosa.
— Jakkolwiekbadź — rzekł biskup — dziwny sobie ubiór obrałeś na drogę, mój przyjacielu.
— Wiem o tem. Pojmujesz dobrze, że nie chciałem podróżować, ani jak pan, ani jak rycerz. Od chwili jak zbogaciłem się, jestem skąpy.
— I mówisz, że na Belle-Isle przybyłeś?... — zapytał znowu Aramis.
— Tak jest — odpowiedział d‘Artagnan — spodziewałem się Porthosa i ciebie tam zastać.
— Mnie!... — zawołał Aramis — mnie? — Ja od roku ani razu nie byłem na morzu.
— Nie wiedziałem, że się tak zasiedziałeś.
— Mój przyjacielu, już ci powiedziałem, że nie jestem tym, jakim dawniej bywałem. Koń trudzi mnie, morze osłabia; jestem sobie biedny kapłan, cierpiący, przywykły do surowości życia, które przystoi staremu. Spoczywam już, mój d‘Artagnanie, spoczywam!...
— Tem lepiej, mój przyjacielu, osobliwie, że będziemy sąsiadami.
— Ba?... — rzekł Aramis, z niejakiem nawet nieukrywanem zdziwieniem — sąsiadami!
— A tak.
— Jakto?
— Mam kupić bardzo korzystne saliny w okolicy Poirak i Croisie. Wyobraź sobie, mój przyjacielu, kopalnię, przynoszącą dwanaście od sta rocznie, bez zawodu i kłopotu. Ocean jest dobrym dłużnikiem i co sześć godzin regularnie będzie wnosił procent do mojej kasy. I z tego to właśnie powodu wkrótce będziemy sąsiadami. Będę miał trzy mile ziemi za trzydzieści tysięcy liwrów.
Aramis spojrzał na Porthosa, jakby zapytywał, czy to wszystko prawda i czy nie ma ukrytego fortelu pod pozorem obojętności. Jednak w tej samej chwili, jakby się zawstydził, że do tak słabej ucieka się pomocy, i zebrał wszystkie siły do nowego ataku i nowej obrony.
— Mówiono mi — rzekł — że byłeś w nieporozumieniu z dworem: lecz wyszedłeś z niego, jak zawsze z chwałą i korzyścią.
— Ja!... — zawołał muszkieter, zanosząc się od śmiechu, aby ukryć swoje pomieszanie, albowiem z tych słów Aramisa mógł się domyślać, że wie o stosunkach jego z królem. — Ja! opowiedz mi to, zacny biskupie.
— Mówiono mi, mnie biednemu kapłanowi, zagrzebanemu w pustyni, że król wziął cię za powiernika w swoich miłostkach.
— Z kim?
— Z panną Mancini.
D‘Artagnan odetchnął.
— O! ja temu nie przeczę — odpowiedział.
— Mówią, że król zabrał cię pewnego dnia na most Blois, gdy jechał na spotkanie z swoją kochanką.
— I to prawda — rzekł d‘Artagnan. — A to wiecie o tem? ale także i to wiedzieć wam należy, te tego samego dnia, prosiłem o uwolnienie ze służby.
— Naprawdę?
— Tak.
— I wtedy udałeś się do hrabiego de la Fere?
— Wtedy.
— I do mnie?
— Tak.
— I do Porthosa?
— I do Porthosa.
— Żeby nas tylko odwiedzić?
— Przeciwnie; myślałem, że nie macie nic do roboty i chciałem was zabrać do Anglii.
— Rozumiem, i wtedy wykonałeś to sam, cośmy we czterech mieli wykonać. Nie myślałem, abyś tak bardzo przyczynił się do przywrócenia króla, kiedy dowiedziałem się, jak cię przyjmował król Karol, który zdawał się być twoim przyjacielem.
— Ale skąd to wiesz, u diabła?... — zapytał d‘Artagnan lękając się, aby Aramis nie wiedział więcej, niż potrzeba.
— Mój przyjacielu — odpowiedział prałat — przyjaźń podobną jest do owego człowieka, co to w nocy czuwa na połów w naszej zatoce. Poczciwiec, co wieczór zapala światło, dla oświetlenia łodzi, płynących po morzu. Ukrytego w budce rybacy nie widzą, ale on na nich patrzy, odgaduje i wzywa do portu. Otóż ja podobny jestem do tego czatownika; kiedy niekiedy przychodzą do mnie wieści i przypominają tych, których niegdyś kochałem. Wtedy, patrzę za moimi przyjaciółmi na burzliwe morze i modlę się, aby ich Bóg szczęśliwie przyprowadził do portu.
— A po Anglji cóż robiłem?... — zapytał d‘Artagnan.
— O! to już za daleko na moje oczy — odpowiedział Aramis. — Po twoim powrocie z Anglji, nic nie wiedziałem i myśląc, że zapomniałeś o mnie, opłakiwałem twoje zapomnienie. Przyznaję, byłem niesprawiedliwy. Teraz zaś, kiedy cię widzę, przysięgam, że to wielka dla mnie uroczystość...
— A jak się miewa Athos?... — zaczął znowu Aramis.
— Bogu dzięki, bardzo dobrze.
— A nasz młody wychowaniec?
— Raul?
— Tak.
— Zdaje się, że odziedziczył zręczność swojego ojca Athosa, a siłę opiekuna Porthosa.
— I z czego to wnosisz?
— Miałem dowody w wigilję mego odjazdu.
— Czy tak?
— Nieinaczej. Właśnie była egzekucja na placu Greve, a po egzekucji, zamieszanie. My byliśmy tam i zaszła potrzeba użycia miecza. Otóż sprawił się wybornie.
— I cóż takiego uczynił?... — zapytał Porthos.
— Najprzód wyrzucił jednego człowieka oknem, jak piłka wełnianą.
— A! to pocieszne... — zawołał Porthos.
— Potem rąbał tak, jak my za naszych czasów rąbaliśmy.
— A z jakiego powodu było to zamieszanie?... — zapyta! Porthos.
D‘Artagnan zauważył zupełną obojętność w biskupie na to zapytanie.
— Z tego powodu — rzekł, patrząc na Aramisa — że wieszano dwóch przyjaciół Fouqueta.
Lekkie zmarszczenie brwi dało poznać, że prałat to słyszał.
— Jakże się nazywają ci przyjaciele pana Fouquet?... — zapytał Porthos.
— Panowie d‘Emery i Lyodot — odpowiedział d‘Artagnan. — Czy znałeś ich, biskupie?
— Nie znałem — z lekceważeniem odpowiedział prałat — a z nazwisk zdaje mi się, że to finansiści.
— A tak.
— Ale że pan Fouquet pozwolił wieszać swoich przyjaciół!... — zawołał Porthos.
— A dlaczego nie?... — rzekł Aramis.
— Zdaje mi się...
— Jeżeli powieszono tych nieszczęśliwych, to pewno z rozkazu królewskiego. Pan Fouquet zaś jako zawiadujący finansami, nie ma prawa życia i śmierci.
— Jednakże pan Fouquet... cedził przez zęby Porthos.
Aramis, snać lękając się, żeby Porthos nie powiedział jakiej niedorzeczności, przerwał rozmowę.
— Mój przyjacielu d‘Artagnanie — rzekł — dosyć nagadaliśmy o innych, mówmy teraz o sobie.
— Ja wszystka powiedziałem o sobie, co miałem do powiedzenia; mówmy zatem o tobie, kochany biskupie.
— I ja powiedziałem i nie mam co więcej mówić.
— Nawet i o Opacie d‘Herblay?
— Nawet i o nim. Widzisz człowieka, którego Bóg wziął za rękę i poprowadził na stanowisko, jakiego nigdy się nawet nie spodziewał.
— Bóg?... — zapytał d‘Artagnan.
— A tak.
— To szczególniejsza, a mnie mówiono, że to pan Fouquet.
— Któż ci o tem powiedział?... — zapytał Aramis, nie mogąc ukryć rumieńca, na twarz występującego.
— Na honor, Bazin.
— Głupiec!
— Ja też nie mówię, żeby to był człowiek genialny; ale powiedział mi to, a ja powtarzam.
— A ja przecież nigdy nie widziałem pana Fouquet — odpowiedział Aramis ze spojrzeniem tak spokojnem, jak spojrzenie dziewicy, która nigdy nie skłamała.
— Ale — odparł d‘Artagnan — choćbyś go i widział, nic w tem złego nie jest, bo to bardzo poczciwy człowiek.
— A!
— Wielki polityk.
Aramis wzruszył lekceważąco ramionami.
— Nadewszystko potężny minister.
— Ja zależę tylko od króla i papieża — rzekł Aramis.
— Co u licha!... — rzecze d‘Artagnan tonem naiwnym — dlatego ci mówię, że tutaj pan Fouquet jest na ustach wszystkich. Czyj kraj?... pana Fouquet; czyje saliny, które kupiłem?... pana Fouquet; czyja wyspa, na której Porthos jest topografem? pana Fouquet; czyja załoga?... pana Fouquet; czyje galery?... pana Fouquet. Przyznam, że tylko to mnie zadziwia, dlaczego tu inny jest pan, niż król, a jest prawie tak jak on potężny. Jak widzę, to cała djecezja jest feudalna.
— Bogu dzięki, nie jestem niczyim lennikiem i nie należę do nikogo — odpowiedział Aramis, który przez cały czas rozmowy uważał na każde poruszenie d‘Artagnana i każde mrugnięcie oka Porthosa.
Lecz d‘Artagnan był ostrożny, a Porthos nieporuszony, zręcznie zadawane razy, przeciwnik również zręcznie odbijał. Żaden go nie dotknął.
Lecz każdy z obecnych czuł utrudzenie z podobnej walki i wiadomość o wieczerzy była przez wszystkich dobrze przyjętą.
Wieczerza zmieniła treść rozmowy.
Prócz tego wszyscy pojęli, że przy ostrożności jednych względem drugich, żadnej nie osiągną korzyści.
Porthos nic nie pojmował z tego wszystkiego.
Dla niego więc wieczerza była tylko wieczerzą, a to wystarczyło dla Porthosa.
I wieczerza odbyła się cudownie.
D‘Artagnan był nadzwyczajnie wesół.
Aramis sam siebie przewyższał w grzecznościach.
Porthos jadł jak nieboszczyk Pelops.
Rozmawiano o wojnie, finansach, sztukach i miłostkach.
Aramis udawał zdziwionego na każdy wyraz o polityce, z jakim się odzywał d‘Artagnan. Te ustawiczne zadziwienia obudziły nieufność w d‘Artagnanie, jak znów obojętność d‘Artagnana powiększyła nieufność Aramisa.
Nakoniec d‘Artagnan na los szczęścia rzucił imię Colberta.
Ten cios zachował na ostatek.
— Co to za Colbert?... — zapytał biskup.
— Tego za wiele — rzekł do siebie d‘Artagnan. — Miejmy się na baczności.
I dał o Colbercie wszystkie objaśnienia, jakich Aramis mógł żądać.
Wieczerza, albo raczej rozmowa przeciągnęła się aż do pierwszej zrana, ale tylko pomiędzy d‘Artagnanem a biskupem; Porthos bowiem o dziesiątej przechylił się na krześle i chrapał. O północy obudzono go i zaprowadzono spać.
— Hm!... — mówił — zdaje mi się, że zasnąłem, a jednak to, coście mówili, było interesujące.
O pierwszej zaprowadził Aramis d‘Artagnana do pokoju, dlań przeznaczonego, który był najlepszym z całego biskupiego mieszkania.
Dwóch służących oddano pod jego rozkazy.
— Jutro o ósmej — rzekł biskup, żegnając d‘Artagnana — zrobimy z Porthosem konną przejażdżkę.
— O ósmej!... tak późno?... — podchwycił d‘Artagnan.
— Potrzebuję siedem godzin spoczynku — odrzekł Aramis.
— Dobrze.
— Dobranoc, przyjacielu.
I serdecznie uściskał muszkietera.
D‘Artagnan pozwolił mu odejść.
— Dobrze... — rzekł, kiedy Aramis zamknął drzwi za sobą — o piątej rano będę na nogach.
Takie uczyniwszy postanowienie, położył się i zasnął.