Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
DZIEDZINIEC PAŁACU GRAMMONT.

Kiedy Malicorne przybył do Orleanu, dowiedział się, że hrabia de Guiche udał się do Paryża.
Spocząwszy zatem dwie godziny, w dalszą pojechał drogę.
W nocy przybywszy do Paryża, stanął w małym zajezdnie, gdzie podczas swoich częstych wycieczek do stolicy zwykł był mieszkać i nazajutrz, o ósmej zrana, przedstawił się w pałacu Grammont.
W samą porę przybył Malicorne.
Hrabia de Guiche gotował się do pożegnania księcia, który wyjeżdżał do Havre, gdzie kwiat szlachty francuskiej udał się na powitanie księżniczki angielskiej.
Skoro Malicorne wymówił nazwisko Manicampa, natychmiast został wprowadzony do hrabiego.
Hrabia de Guiche znajdował się właśnie na dziedzińcu pałacu Grammont, oglądając konie i powozy, które służba mu okazywała.
Hrabia ganił, lub chwalił ubiory, konie, zaprzęgi, powozy, kiedy wśród tak ważnego zatrudnienia usłyszał nazwisko Manicampa.
— Manicamp!... — zawołał — niech wejdzie, niech wejdzie!
I postąpił kilka kroków naprzeciw przybywającemu.
Malicorne zbliżał się także, patrząc na twarz hrabiego, który się zdziwił, widząc przed sobą nieznaną figurę zamiast tej, którą zapowiedziano.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł — sadze, że cię w bład wprowadzono; zapowiedziano samego pana de Manicamp, a ja jestem tylko jego posłańcem.
— A!... — rzekł hrabia zobojętniały — cóż mi pan przynosisz?
— List, panie hrabio.
Malicorne podał pismo, nie spuszczając oczu z twarzy hrabiego.
— Jeszcze jedna dama honorowa — rzekł — ten pustak Manicamp gotów wszystkie kobiety protegować.
Malicorne ukłonił się.
— A dlaczego sam nie przybył?... — zapytał hrabia.
— Leży w łóżku.
— Co u djabła! zapewne goły.
Hrabia wyruszył ramionami, i dodał:
— Ciekawym, co on robi z pieniędzmi?
Malicorne zrobił poruszenie, jakby chciał powiedzieć, że tyle wie, co i hrabia.
— A! to niech żyje na kredyt — mówił hrabia.
— Ale ja myślę...
— Co pan myślisz?
— Że pan Manicamp tylko u pana hrabiego ma kredyt.
— A więc on nie będzie w Hawrze?
Malicorne znowu zrobił poruszenie.
— To być nie może, wszyscy tam będą.
— Sądzę, panie hrabio, że nie pominie tak pięknej sposobności.
— On już powinien być w Paryżu.
— Może będzie się starał nagrodzić stracony czas.
— A gdzież teraz jest?
— W Orleanie.
— Panie — rzekł hrabia de Guiche — zdaje się, że masz dobry gust w wyborze twoich ubrań.
Malicorne miał na sobie suknie po Manicampie.
Ukłonił się.
— Pan hrabia czyni mi wielki zaszczyt...
— Z kimże mam honor mówić?
— Panie hrabio, nazywam się Malicorne.
— Panie de Malicorne, co powiesz o lufach u tych pistoletów.
Malicorne był dowcipny i pojął położenie; prócz tego przyimek de dodany do jego nazwiska, postawił go na równi z tym, który do niego mówił.
Obejrzał pistolety, jak znawca, i rzekł bez wahania:
— Trochę za ciężkie.
— A co, nie mówiłem — rzekł hrabia do fabrykanta — ten pan jest znawcą i mówi, że za ciężkie.
Fabrykant zaczął się usprawiedliwiać.
— A o tym koniu, co pan powiesz?... — zapytał hrabia de Guiche — jest to także świeży nabytek.
— Z pozoru, panie hrabio, zdaje się dobry, ale zanim wyrzeknę moje zdanie, potrzebaby się na nim przejechać.
— Siadaj więc na niego, panie de Malicorne, i przejedź dwa, albo trzy razy wkoło.
Dziedziniec pałacowy tak był urządzony, że w razie potrzeby mógł służyć za ujeżdżalnię.
Malicorne, niezmieszany wcale, wziął cugle do ręki, lewą ręką ujął grzywę, nogę włożył w strzemię i wskoczył na siodło.
Najprzód puścił konia stępa.
Później popędził kłusem.
Wreszcie, ruszył galopem.
Nakoniec zatrzymał się przed hrabią, zsiadł z konia i rzucił cugle masztalerzowi.
— A co — rzekł hrabia — co myślisz, panie de Malicorne?
— Panie hrabio — odpowiedział zapytany — jest to koń rasy meklemburskiej. Z tego, jak łeb zwraca, zdaje mi się, że nie ma więcej nad siedem lat. Jest to wiek, w którym najlepiej sposobić konia do wojny. Chód ma lekki i głowę pochyla, co jeźdźca nie utrudza. Piersi ma nieco zapadłe, i dlatego myślę, że nie jest czystej rasy niemieckiej. Musi to być mieszanina z angielską. Nieco za sztywny, ale w kłusie nieźle idzie, zresztą, można go ułożyć. W chodzie i stąpaniu uważam go za dosyć zręcznego.
— Wybornie go oceniłeś, panie de Malicorne — rzekł hrabia — jak widać, jesteś znawcą.
Po chwili dodał:
— Śliczne masz suknie, panie de Malicorne, zapewne, nie na prowincji robione, bo w Orleanie ani w Tours tego kroju nie znają.
— Panie hrabio, te suknie przyszły prosto z Paryża.
— Zaraz znać. Ale wróćmy do interesu. Jak widzę, Manicamp żąda drugiego miejsca damy honorowej?
— Właśnie o to pisze do pana hrabiego.
— A kto była pierwsza dama?
Malicorne uczuł, jak mu rumieniec występuje na twarz.
— Piękna dziewica — odpowiedział — panna de Montalais.
— To pan ja znasz?
— Tak, panie hrabio, jest to prawie moja narzeczona.
— Kiedy tak, to co innego... Winszuję. bardzo winszuję... — mówił hrabia de Guiche, na którego ustach igrał już dworski żarcik, który jednak miano narzeczonej wstrzymało.
— A druga nominacja dla kogo jest przeznaczona?... zapytał. — Może znowu dla narzeczonej pana de Manicamp?... Jeżeli tak, bardzo żałuje biedaczki, bo będzie miała męża hultaja.
— Nie, panie hrabio... Druga nominacja ma być dla panny Baume Le Blanc de la Valliere.
— Jakieś nieznane nazwisko — rzekł hrabia.
— Nieznane, tak, panie hrabio — odpowiedział Malicorne, uśmiechajac się.
— Dobrze, pomówię z księciem — czy to panna?
— Z bardzo dobrego domu, dama honorowa księżnej Orleańskiej.
— Dobrze, czy pan chcesz mi towarzyszyć do księcia?
— Najchętniej, jeżeli pan hrabia uczyni mi ten zaszczyt.
— Masz pan swoją karetę?
— Nie, panie, przybyłem konno.
— W tem ubraniu?
— Nie, panie hrabio, z Orleanu przybyłem pocztą, a mając się przedstawić panu, zmieniłem odzież.
— A! przypominam sobie, mówiłeś pan, że przybywasz z Orleanu.
I zmiąwszy list, włożył do kieszeni.
— Panie hrabio — odezwał się bojaźliwie Malicorne — zdaje mi się, że nie wszystko przeczytałeś.
— Jakto, nie wszystko?
— W jednej kopercie były dwa listy.
— Czy tak?
— Nieinaczej, panie hrabio.
— Zobaczymy..
I znowu hrabia wydobył list z kieszeni.
— Prawda — rzekł rozwijając pismo, którego jeszcze nie czytał. — Nie wiedziałem, że znowu asygnacja na posadę u księcia. A! hultaj ten Manicamp, on widzę, prowadzi tem handel!
— Nie, panie hrabio, on tylko czyni z tego ofiarę.
— Dla kogo?
— Dla mnie.
— A czemużeś zaraz o tem nie mówił, panie de Mauvaiscorne?
— Malicorne.
— A! przepraszam, ta przeklęta łacina zawsze mi bruździ. Mal a mauvais — zdaje się, że to jedno, a jednak w nazwisku wielka różnica. Przebacz mi, panie de Malicorne!
— O! pan hrabia tak łaskawy; ale właśnie z tego powodu zmuszony jestem dodać...
— Co takiego?
— Że nie jestem szlachcicem... mam serce i głowę, ale nazywam się tylko Malicorne.
— To cóż w tem złego?... — zawołał hrabia de Guiche, przypatrując się złośliwiej figurze Malicorna — pan mi się bardzo podobasz. Co więcej, musisz być dziwnie dobrym, skoroś się spodobał temu samolubowi, panu de Manicamp. Powiedz szczerze, czy z nieba zstąpiłeś?
— Dlaczego, panie hrabio?
— Bo on nikomu dobrze nie czyni. A wszak mówiłeś, że chce ci wyrobić posadę?
— Przepraszam pana hrabiego, jeżeli ją otrzymam, to nie jemu, ale panu będę obowiązany.
— Prócz tego, onby ci jej nie dał dla pięknych oczu.
— Panie hrabio...
— Zaczekaj... zdaje mi się, że jest jakiś Malicorne w Orleanie. Aha!... podobno ten, co księciu pożycza pieniędzy.
— Zapewne to mój ojciec.
— Aha! jestem w domu, czem jest ojciec dla księcia, tem syn dla tego rozrzutnika, Manicampa. Ostrożnie, paniczu, on cię oskubie do kości.
— Ale ja pożyczam bez procentu, panie hrabio — odpowiedział Malicorne, uśmiechając się.
— Ja też powiadam, że musisz być świętym. Panie Malicorne, będziesz miał posadę, albo ja przestanę nazywać się hrabia de Guiche.
— A! panie hrabio, jak wdzięczność już najprzód serce me przepełnia — odpowiedział Malicorne, uniesiony radością.
— Jedźmy do księcia, kochany Malicorne, jedźmy.
Hrabia de Guiche postąpił, dając znak Malicornowi, aby szedł za nim.
Lecz w chwili, kiedy mieli wychodzić, jakiś młodzieniec ukazał się przed nimi.
— A! dzień dobry — rzekł przybyły, cofając niejako hrabiego na dziedziniec.
— A! to ty, Wardes!... — rzekł hrabia — w butach, ostrogach i ze szpicrózga w ręce?...
— To strój podróżny... wszak wiesz, hrabio, że jedziemy do Havre. Już żywej duszy w Paryżu nie będzie.
Nowoprzybyły ukłonił się ceremonialnie Malicornowi, który w swym ubiorze wyglądał jak książę.
— Pan Malicorne — rzekł hrabia de Guiche do swego przyjaciela.
Malicorne ukłonił się.
— Mój przyjacielu de Wardes — rzekł hrabia — ty, co wiesz o wszystkiem, powiedz nam, jakie są jeszcze posady u dworu, albo raczej w domu księcia, brata królewskiego?
— W domu księcia — odpowiedział de Wardes, wynosząc oczy, jakby szukał w pamięci — zaraz, zaraz, w domu księcia jest, jak sądzę, posada wielkiego koniuszego.
— O!... — zawołał Malicorne — nie mówmy o podobnych zaszczytach, moja duma nie sięga tak daleko.
Wardes miał przenikliwsze oko, niż hrabia, i od jednego spojrzenia odgadnął Malicorna.
— Ta tylko zachodni trudność — rzekł — że na te posadę trzeba być księciem, albo magnatem.
— Ja pragnę — mówił Malicorne miernej posady, mało znaczę na święcie i nie cenię się wyżej nad to, czem jestem.
— Pan Malicorne — mówił hrabia de Guiche do swojego przyjaciela — jest przystojnym chłopcem, ale na nieszczęście nie jest szlachcicem. Zresztą, jak wiesz, mało mnie to obchodzi.
— Zgoda — odpowiedział de Wardes — ale zwracam twoją uwagę, panie hrabio, że nieszlachcicowi trudno spodziewać się miejsca u księcia.
— Prawda — rzekł hrabia — przeklęte formalności. Do djabła! ani pomyślałem o tem.
— To dla mnie wielkie nieszczęście, panie hrabio — odezwał się, blednąc, Malicorne.
— Ale na nie, jak sadzę, znajdziemy lekarstwo — odpowiedział hrabia de Guiche.
— Cóż u licha! — zawołał de Wardes — skoro znajdzie się lekarstwo, to zostaniesz szlachcicem. Jego eminencja kardynał Mazarini od rana do wieczora mianował szlachtę.
— Ciszej... ciszej... panie de Wardes, żarty na bok — odezwał się hrabia — nie nam przystoi wydrwiwać szlachtę; prawda, można nabyć szlachectwo, ale my śmiać się z tego nie możemy.
— Na honor, jesteś prawdziwym purytaninem, jak mówią Anglicy.
— Pan wicehrabia de Bragelonne!... — oznajmił lokaj na dziedzińcu, jakby to byt salon.
— O!... kochany Raulu, przybywaj!... jakże w butach, przy ostrogach, więc i ty jedziesz?...
Bragelonne zbliżył się do młodzieży, witając ją poważnym i uprzejmym, sobie właściwym ukłonem. Jego ukłon zwracał się szczególniej do pana de Wardes, którego nie znał, a którego twarz okryła się pewnym rodzajem obojętności na widok Raula.
— Mój przyjacielu — rzekł do hrabiego de Guiche przyszedłem żądać twojego towarzystwa. Sądze, że jedziemy do Havru?...
— Wybornie!... pojedziemy wszyscy razem. Pan Malicorne, pan Bragelonne i pan de Wardes, którego ci przedstawiam.
Młodzi ludzie zamienili ukłony. Dwie różne natury zdawały się na samym wstępie nie zgadzać z sobą. De Wardes był przebiegły, skryty i nieszczery, Raul poważny, prawy i dumny.
— Czy się panowie ze mną zgadzacie?...
— W czem?...
— Co do szlachectwa.
— Któż na tem, jeżeli nie Grammont znać się może?...
— Nie żądam komplementów, ale zdania.
— Potrzeba znać przedmiot rozprawy — odpowiedział Raul.
— De Wardes utrzymuje, że nadużywają tytułów, ja zaś powiadam, że tytuł nic człowiekowi nie dodaje.
— Masz słuszność, — spokojnie odpowiedział Bragelonne.
— A ja — odparł de Wardes, z pewnym rodzajem uporu — ja, panie wicehrabio, utrzymuję, że mam słuszność.
— Co pan mówiłeś?...
— Mówiłem, że wszystko czynią we Francji, aby upokorzyć szlachtę.
— Ktoż to tak czyni?... — zapytał Raul.
— Sam król; otacza się ludźmi, którzy nie mogą dowieść nawet trzech stopni.
— Jakto!... — zawołał de Guiche — nie wiem u djabła, gdzie to widziałeś, panie de Wardes?...
— Mam przykład.
I znacząco spojrzał na Bragelonna.
— Powiedz więc.
— Czy wiesz, kogo mianowano kapitanem muszkieterów? — odrzekł de Wardes. — Godność, która więcej znaczy niż parostwo, godność, która daje wstęp do marszałkowstwa...
Raul począł się rumienić, bo odczuł, dokąd de Wardes zmierza.
— Nie wiem — odpowiedział hrabia — niedawno, bo przed ośmiu dniami, miejsce to wakowało i król odmówił nawet księciu, który prosił o nie dla jednego ze swoich ulubieńców.
— A więc, dowiedz się, mój drogi; król odmówił księciu, a dał godność jakiemuś rycerzowi d‘Artagnan, który przez trzydzieści lat włóczył miecz po przedpokojach.
— Za pozwoleniem pańskiem — odparł Raul, spoglądając surowo na pana de Wardes — pan zapewne nie znasz tego, o którym mówisz.
— Ja nie znam pana d‘Artagnana?... O!... mój Boże, a któż go nie zna?...
— Ci, którzy go znają, panie — odparł Raul z powagą — muszą przyznać, że jeżeli nie jest najpierwszym szlachcicem na świecie, nikomu nie ustąpi w odwadze i prawości. Oto jest moje zdanie o tym człowieku, a znam go od mojego przyjścia na świat.
Pan de Wardes chciał coś odpowiedzieć, ale hrabia de Guiche mu przerwał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.