Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
PORTRET KSIĘŻNICZKI.

Rozprawa stawała się cierpka i hrabia de Guiche doskonale to pojął. Istotnie w spojrzeniu Bragelonna było coś wyraźnie nieprzyjaznego. W spojrzeniu de Wardes przeglądała chęć napaści. Nie zdając sobie sprawy z uczuć, jakie miotały dwoma jego przyjaciółmi, hrabia de Guiche postanowił zapobiec ciosom, jaki jeden drugiemu, lub jakie wzajemnie zadać sobie mogli.
— Panowie — rzekł — musimy się rozstać, bo ja udaję się do księcia pana. Tymczasem oznaczmy miejsce, gdzie się zejść mamy. Ty panie Wardes, pójdź ze mną do Luvru, a ty, Raulu, zostań gospodarzem domu, a ponieważ jesteś duszą wszystkiego, co się tu dzieje, spojrzyj niekiedy na przygotowania do podróży.
Raul, jak człowiek, który ani nie szuka, ani się nie obawia rozprawy, kiwnął głową na znak zezwolenia i usiadł na ławce pod murem.
— Otóż tak, — rzekł hrabia de Guiche, — zostań tutaj, Raulu, i każ sobie pokazać parę koni, które dopiero co kupiłem; powiesz mi swoje zdanie, bo kupiłem je z warunkiem, że ty potwierdzisz kupno. Ale, zapomniałem zapytać cię o hrabiego de La Fere.
Wymawiając te ostatnie wyrazy, spojrzał na pana de Wardes, chcąc przekonać się, jaki skutek wywrze na niego nazwisko ojca Raula.
— Dziękuję, — odpowiedział młodzieniec, — hrabia jest zdrów.
Błyskawica nienawiści zajaśniała w oczach pana de Wardes.
Hrabia de Guiche zdawał się nie zważać na to i, podawszy rękę Raulowi, rzekł;
— Wszak prawda, Bragelonnie, że połączysz się z nami w Palais-Royal?...
Następnie dając znak panu de Wardes, aby szedł za nim, rzekł:
— Jedziemy, pójdź, panie Malicorne.
Nazwisko to zwróciło uwagę Raula.
Zdawało mu się, że słyszał gdzieś dawniej to nazwisko, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Kiedy nawpół zamyślony, nawpół zagniewany rozmową z panem de Wardes, szukał go w pamięci, trzej młodzi ludzie podążali ku Palais-Royal, gdzie mieszkał książę, brat króla. Malicorne domyślił się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że młodzi ludzie mają z sobą coś do pomówienia. Poowtóre, że na równi z nimi iść nie powinien.
Pozostał więc w tyle.
— Czyś oszalał?... — rzekł hrabia de Guiche do swojego towarzysza, kiedy oddalił się o kilka kroków od pałacu de Grammont — napadasz na d‘Artagnana i to przy Raulu!...
— To cóż z tego?... — odpowiedział de Wardes.
— Jakto cóż z tego?...
— Zapewne; czyż nie wolno mówić o panu d‘Artagnanie?...
— Ale wiesz, że pan d‘Artagnan należy do owego sławnego i strasznego oddziału wojska, który zwie się muszkieterami.
— Być może; ale to nie przeszkadza mi nienawidzieć pana d‘Artagnana.
— Cóż ci on takiego zawinił?...
— Mnie?... nic a nic.
— A dlaczegóż go nienawidzisz?...
— Zapytaj cieniów mego ojca.
— Prawdę mówiąc, mój de Wardes, zadziwiasz mnie. Pan d‘Artagnan nie należy do ludzi, którzy zostawiają po sobie niezaspokojone rachunki. Twój ojciec także, jak mi mówiono, był zuchem, a niema takich nienawiści, którychby krew szlachecka nie zmyła.
— Co chcesz, mój przyjacielu!.. nienawiść ta istniała oddawna pomiędzy ojcem a panem d‘Artagnan i należy do spadku, jaki po ojcu odziedziczyłem.
— A czy ta nienawiść samego d‘Artagnana dotyka?...
— O!... pan d‘Artagnan zanadto jest wcielony w trzech swoich przyjaciół, aby moja niechęć i na nich nie spadała: wierzaj mi, jest ona dla każdego z nich, a w razie niepowodzenia, żaden na swój los skarżyć się nie będzie.
Hrabia de Guiche wlepił oczy w pana de Wardes i zadrżał, widząc ponury uśmiech młodzieńca. Coś jakby przeczucie rozjaśniło myśl jego i pomyślał, że chociaż czas bójek pomiędzy szlachtą przeminął, ale nienawiść, lubo ukrywana, nienawiścią została, a niekiedy uśmiech bywa więcej złowróżbny niż wyznanie, — i że po ojcach nienawiść zmywali krwią przyszli synowie, którzy mścić się będą nie walką, ale podejściem lub zdradą. Że zaś Raula nie uważał za zdolnego do podejścia lub zdrady, więc hrabia de Guiche bał się o niego. Kiedy te smutne myśli zaciemniały czoło hrabiego, pan de Wardes zapanował nad sobą.
— Zresztą, — rzekł, — ja osobiście nic nie mam do pana de Bragelonne, bo go nie znam.
— W każdym, razie panie de Wardes, — rzekł hrabia z pewną surowością — nie zapominaj, że Raul jest jednym z najlepszych moich przyjaciół.
De Wardes ukłonił się. Na tem urwała się rozmowa, chociaż hrabia de Guiche czynił wszystko, co mógł, aby tajemnice wydobyć z pod serca lecz Wardes postanowił, widać, nic więcej nie mówić i pozostał nieprzeniknionym. Hrabia de Guiche przyrzekał sobie dowiedzieć się więcej od Raula.
Tak rozmawając, przybyli do Palais-Royal otoczonego tłumem ciekawych. Dom księcia oczekiwał rozkazów wsiadania na koń i udania się za posłami, wyznaczonymi na towarzyszenie młodej księżnej.
Przepych koni, zbroi i liberii powodował w owym czasie, dzięki dobrej woli ludów i tradycyjnemu przywiązaniu do tronu, ogromne wydatki, dla których podatki nakładano.
Mazarini mówił:
— Niechaj szemrzą, byle płacili.
Ludwik XIV-ty dodał:
— Niechaj bawią się patrzeniem.
Wzrok zastąpił głos: można było patrzeć, ale nie wolno było szemrać.
Hrabia de Guiche zostawił pana de Wardes i Malicorna przy wielkich schodach, sam zaś posiadając łaskę księcia wraz z rycerzem Lotaryńskim, do którego uśmiechał się, ale go nie lubił, udał się prosto do księcia.
Zastał młodego księcia przed zwierciadłem, różującego się.
W rogu gabinetu, na poduszkach, siedział rozparty kawaler Lotaryński, któremu zawijano jeszcze włosy, a on bawił się niemi jak kobieta.
Książe, widząc wchodzącego hrabiego, zwrócił się:
— A!... to ty, hrabio de Guiche, — rzekł — przybywaj i powiedz mi prawdę.
— Mości książę, to mój zwykły błąd, że mówię prawdę.
— Wyobraź sobie, hrabio, ten złośliwy kawaler przykrość mi sprawia.
Kawaler wzruszył ramionami.
— A to jakim sposobem?... — zapytał hrabia — to nie jest w zwyczaju kawalera.
— Ot tak... utrzymuje on, — mówił dalej książę — że moja narzeczona jest więcej niż kobietą, a ja mniej niż mężczyzną.
— Pamiętaj Wasza wysokość, — rzekł de Guiche, marszcząc brwi, — że żądałeś prawdy ode mnie.
— No tak, — odpowiedział książę, prawie drżący.
— A więc ją powiem.
— Nie śpiesz się, hrabio, — zawołał książe — dosyć masz czasu; patrzaj na mnie z uwagą i dobrze przypomnij sobie księżnę; zresztą oto jej portret, patrz.
I podał mu miniaturę jak najdelikatniejszej roboty.
Hrabia wziął ją i długo na nią patrzył.
— Na honor — rzekł — śliczna postać.
— Patrzajże teraz na mnie, patrzaj — zawołał książe, starając się zwrócić uwago hrabiego, którego zajmowała miniatura.
— W rzeczy samej cudowna!... — mówił de Guiche.
— Tak się unosisz, — mówi! książę, — jak gdybyś nigdy nie widział księżniczki.
— Prawda, widziałem ją, mości książę, ale przed pięcioma laty, a wielka jest różnica pomiędzy dziecięciem dwunastoletniem a dziewicą, mająca lat siedemnaście.
— Wyrzeknij więc swoje zdanie.
— Według mnie, malowidło musi pochlebiać.
— O!... tak, zapewne, — odpowiedział uradowany książę; — ale przypuśćmy, że księżniczka w rzeczywistości jest taką, to cóż powiesz?
— Że Wasza wysokość jesteś szczęśliwym, mając tak piękną narzeczoną.
— Dobrze, to co do niej, a co do mnie?...
— Według mnie, mości książę, za pięknym jesteś na mężczyznę.
Kawaler Lotaryński zaczął śmiać się do rozpuku. Książę zrozumiał przegranę, jaka się znajdowała w zdaniu hrabiego de Guiche.
Zmarszczył więc brwi.
— Niebardzo przychylnych mam przyjaciół — rzekł.
Hrabia de Guiche spojrzał jeszcze na malowidło i po niejakim czasie oddał je z niechęcią księciu.
— Zaiste, mości książę — rzekł — wolałbym sto razy patrzeć na Waszą wysokość, niż raz na księżnę.
Zapewne kawaler widział coś tajemniczego w tych wyrazach, które pozostały niezrozumiałemi dla księcia, albowiem zawołał:
— To się żeń.
Książę dalej się różował, a kiedy skończył, spojrzał na minjaturę, przejrzał się w zwierciadle i roześmiał. Zapewne był zadowolony z porównania.
— Zresztą, jesteś grzecznym, żeś przyszedł, — rzekł książę do hrabiego — lękałem się, żebyś nie odjechał bez pożegnania ze mną.
— Wasza wysokość znasz mnie zanadto dobrze i wiesz, że nie popełniłbym takiego uchybienia.
— Prócz tego zapewne, przed wyjazdem z Paryża, masz jaki do mnie interes?...
— Wasza Książęca Mość odgadłeś; mam jednę prośbę do Waszej Książęcej Mości.
— Dobrze... mów.
Kawaler Lotaryński wytrzeszczył oczy i nadstawił uszu; Jemu się zdawało, że każda łaska, wyrządzona obcemu, jest okradzeniem go.
Hrabia de Guiche zawahał się.
— Może pieniędzy?... — zapytał książę — trafiłbyś doskonale, bo jestem bogaty jak Krezus. Pan minister skarbu kazał mi wypłacić pięćdziesiąt tysięcy pistolów.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości, nie o pieniądze tu chodzi.
— A o cóż takiego?... zobaczmy.
— O nominację na damę honorową.
— Przez Boga, hrabio, jakim się protektorem zrobiłeś!... czyż zawsze tylko o srokach będę słyszał od ciebie?...
Kawaler uśmiechnął się, bo wiedział, że najwięcej mogło rozgniewać księcia protegowanie kobiet.
— Mości książę — odpowiedział hrabia — nie ja wprost proteguję osobę, o której mówię, ale jeden z moich przyjaciół.
— To co innego, a jak się nazywa protegowana twojego przyjaciela?
— Panna de la Beaume le Blanc de la Valiiere, dama honorowa księżnej wdowy.
— A!... pfe!... kulas!... — rzekł kawaler Lotaryński, wyciągając się na sofie.
— Kulas?... — powtórzył książę — księżna taki widok ma mieć przed oczyma?... Na honor, to dla niej może być niebezpieczne.
Kawaler Lotaryński parsknął śmiechem.
— Panie!... — odrzekł hrabia de Guiche — nieszlachetnie postępujesz, ja proszę, a ty mi przeszkadzasz.
— O!... przebacz, panie hrabio — odpowiedział kawaler Lotaryński zaniepokojony tonem, jakim de Guiche wymówił swoje zdanie — nie było to moim zamiarem, a przytem, jak sądzę, biorę za nią kogo innego.
— Zaręczam panu, że właśnie tak czynisz.
— Czy ci wiele na tem, hrabio, zależy?... — zapytał książę.
— Bardzo wiele, mości książę.
— Zgoda, ale już ani jednej więcej nominacji, ani jednego już miejsca...
— E!... — zawołał kawaler — otóż i południe, godzina, przeznaczona na wyjazd.
— Jak widzę, pan mnie dziś wypędzasz!... — zapytał hrabia de Guiche.
— O!... jakże mnie, hrabio, kłujesz!... — odpowiedział z pewną niecierpliwością kawaler.
— Ale nie kłóćcie się, panowie — rzekł książę — bo wiecie, że mi to przykrość sprawia.
— A nominacja?... — rzekł de Guiche.
— Weź blankiet z szafy i podaj mi go.
Guiche wziął blankiet ze wskazanego miejsca i podał go księciu wraz z piórem, umaczanem w atramencie.
Książę podpisał.
— Masz — rzekł — ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że się pogodzisz z kawalerem.
— Najchętniej — odrzekł hrabia.
I podał mu rękę z obojętnością, która podobna była do wzgardy.
— Jedź, hrabio — rzekł kawaler, udając, że nie spostrzega lekceważenia hrabiego — jedź i wracaj coprędzej.
— Tak, tak, jedź — dodał książę. — Ala z kim jedziesz...
— Z panami Bragelonne i de Wardes.
— Dwoma zuchami.
— Niekoniecznie — wtrącił kawaler — ale przyprowadź ich obydwóch napowrót.
— Nikczemny!... — cicho rzekł do siebie Guiche — zawsze na całem musi szukać dziury.
Następnie, ukłoniwszy się księciu, wyszedł.
Przybywszy do przedsionka, wzniósł w górę nominację.
Malicorne podskoczył i odebrał ją z radością.
Gdy odebrał, hrabia zauważył, że jeszcze na coś czeka.
— Cierpliwości!... cierpliwości!... — rzekł. — Kawaler Lotaryński był u księcia i lękałem się, aby mi nie odmówiono, gdy za wiele naraz będę żądał. Zaczekaj pan na mnie. Bywaj zdrów.
— Żegnam pana hrabiego i tysiączne składam dzięki — mówił Malicorne.
— A przyślij mi pan Manicampa. Ale czy to prawda, że panna de la Valliere jest kulawa?...
Odwrócił się i ujrzał blednącego Bragelonna, który wchodził na dziedziniec.
Biedny kochanek słyszał to.
Rzecz się miała przeciwnie z Malicornem, on już był za daleko, aby mógł słyszeć to pytanie.
— Dlaczego mówią tu o Ludwice?... — zapytał siebie Raul. — O!... niech ten pan de Wardes będzie ostrożny i nigdy o niej nie mówi!...
— Dalej, panowie, w drogę — rzekł hrabia de Guiche.
W tejże chwili, książę, ubrawszy się, wyjrzał oknem.
Orszak powitał go okrzykami i w dziesięć minut potem, pióra, szarfy, chorągwie powiewały w chyżym galopie jeźdźców.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.