Wieczór Trzech Króli (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieczór Trzech Króli, lub co chcecie |
Rozdział | Akt drugi |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | Twelfe Night, Or what you will |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Antonio. I dłużej tu zostać nie chcesz i nie chcesz, żebym ci towarzyszył?
Sebast. Przebacz, jeśli ci odmawiam, ale gwiazdy moje świecą ciemno, złe moje przeznaczenie i ciebie mogłoby dotknąć. Pozwól więc, abym sam nieszczęścia moje znosił. Źlebym ci zapłacił twoją miłość, gdybym zwalił ich część na ciebie.
Antonio. Powiedz mi przynajmniej, gdzie udać się zamierzasz?
Sebast. Nie, nie, nie mogę. Podróż, którą przedsiębiorę, jest szalonym wybrykiem. Ale gdy widzę w tobie tyle dyskrecyi, że nigdy nie zechcesz wyrwać gwałtem, co chciałbym w tajemnicy zachować, tem jestem pochopniejszy do wyjawienia ci wszystkiego. Wiedz przeto, Antonio, że imię moje jest Sebastyan a nie Roderigo. Moim ojcem był ów sławny Sebastyan z Meteliny, o którym, wiem, że słyszałeś. Umierając, zostawał nas dwoje, mnie i siostrę, urodzonych w jednej godzinie. Ach, czemuż niebo nie było dosyć łaskawe, abyśmy w jednej także godzinie umarli! Ale ty, panie, przeszkodziłeś temu; godziną pierwiej, nim mnie z morskiej przepaści wyrwałeś, moja siostra utonęła.
Antonio. Niestety! co za dzień opłakany!
Sebast. Choć, jak powiadają, bardzo podobną była do mnie, uchodziła za piękną. Ale jeżeli pod tym względem nie mógłbym bez zarozumiałości zdania mojego objawić, to przynajmniej to mogę śmiało przed światem ogłosić, że duszę jej zazdrość nawet sama musiałaby nazwać piękną. Ale utonęła w słonych falach, a ja zdaję się pamięć jej topić w potoku moich łez słonych.
Antonio. Przebacz mi moją lichą gościnność.
Sebast. A ty, dobry Antonio, przebacz mi wszystkie kłopoty, których cię nabawiłem.
Antonio. Jeśli nie chcesz mnie zamordować za moją miłość, pozwól mi twoim być sługą.
Sebast. Jeśli nie chcesz odrobić tego, co zrobiłeś, to jest zabić tego, którego uratowałeś, nie żądaj tego ode mnie. Bądź zdrów, Antonio! Serce moje przepełnione jest uczuciem, a jeszcze tak wiele mam tkliwości mojej matki, że jeszcze jedno słowo więcej, a moje oczy wszystko wypowiedzą. Zamiarem jest moim udać się na dwór hrabiego Orsyno. Bądź zdrów! (wychodzi).
Antonio. Niechaj ci bogów łaska towarzyszy!
Mam nieprzyjaciół na książęcym dworze,
Inaczej wnetbym spotkał się tam z tobą.
Niech co chce będzie; dla twojej przyjaźni
Wszędzie pobiegnę, śmiejąc się z bojaźni.
Malwolio. Czy nie byłeś przed chwilą z hrabiną Oliwią?
Wiola. Zgadłeś, panie; idąc powoli, od czasu, jak ją opuściłem, tu zaszedłem.
Malwolio. Odsyła ci ten pierścionek. Mógłbyś mi był oszczędzić fatygi, mój panie, gdybyś go sam był zabrał. Dodaje do tego hrabina, żebyś twojemu panu dał stanowcze zaprzeczenie, że go nie chce. Uprzedza cię nakoniec, żebyś się więcej nie ważył przychodzić w jego sprawie, chyba że stawisz się, aby donieść, jak pan twój przyjął ostatnią jej odpowiedź. A teraz odbierz pierścionek.
Wiola. Przyjęła go ode mnie, nie myślę go odbierać.
Malwolio. Słuchaj, paniczu, rzuciłeś go jej ze złością, a jej jest życzeniem, aby ci był zwrócony. Jeśli wart jest schylenia, masz go pod nogami; jeśli nie wart, niech będzie własnością tego, który go znajdzie.
Wiola. Cóż to? Ja przecież nie dałam pierścienia.
Ach! czy ją postać ma oczarowała?
Bo tak wlepiła we mnie swe źrenice,
Że, zda się, język w ustach jej zbezwładniał!
Słowa jej były przerywane, ciemne.
Ona mnie kocha, a chytra namiętność
Przez tego gbura daje mi wezwanie.
Nie chce pierścionka od mojego pana!
On go jej nie dał. — Ha! ona mnie kocha;
A jeśli tak jest, zrobiłaby lepiej,
Gdyby we własnym śnie się zakochała.
Zbyt późno widzę, przebranie jest grzechem,
Z którego ludzki wróg ciągnie korzyści:
Bo jakże łatwo pięknej jest obłudzie
W woskowem sercu kobiet piętno wybić!
To wina naszej słabości, nie nasza:
Jesteśmy takie, jak nas Pan Bóg stworzył.
Jak się to skończy? Mój pan tak ją kocha,
Jak ja, szalona, kocham go szalenie;
Ona, w obłędzie, za mną zda się szaleć.
Co stąd wypadnie? Kiedy jestem mężem,
Z mojego pana żegnam się miłością;
Kiedym kobietą, o, biedna Oliwio,
Jak bezowocne twoje są westchnienia!
Czas niech wypadków rozwikła bieg smutny,
Bo dla mnie węzeł to za bałamutny (wychodzi).
Sir Tob. Zbliż się, panie Jędrzeju. Kto nie w łóżku po północy, ten wstał rano, diluculo surgere — wiesz resztę.
Sir Andrz. Nie, na uczciwość, nie wiem, ale wiem, że kto późno spać się kładzie, ten późno spać się kładzie.
Sir Tob. Fałszywa konkluzya, i brzydzę się nią, jak próżnym kuflem. Kto czuwa do północy, a po północy spać się kładzie, to ranny jest ptaszek, stąd wnoszę, że kłaść się spać po północy, jest to kłaść się spać wcześnie. Czy życie nasze nie składa się z czterech żywiołów?
Sir Andrz. Tak powiadają. Mnie się jednak zdaje, że życie składa się raczej z jedzenia i picia.
Sir Tob. Mądra z ciebie sztuka; jedzmy więc i pijmy. Marysiu, hej tam! przynieś nam garniec wina.
Sir Andrz. To błazen, na uczciwość.
Pajac. Co tam nowego, serduszka? Czy nie widzieliście jeszcze obrazu: Trzech nas teraz?[1].
Sir Tob. Witaj osiełku! — A teraz zaśpiewaj nam jaką piosneczkę.
Sir Andrz. Na uczciwość, błazen ten doskonałe ma gardziołko. Wolałbym raczej jego mieć łydki i jego wdzięczny głosek, niż czterdzieści złotych w kieszeni. Daję słowo, że ostatniej nocy przednią miałeś wenę błazeństwa, kiedy nam opowiadałeś o Pigrogromitusie, o Wapianach, jak przebywali równonocną linię Kwibusu. Doskonała to była historya, na honor, posłałem ci też półzłotka dla twojej kochanki; czyje odebrałeś?
Pajac. Wścibiłem pańską gratyfikacyę do kieszeni, bo nos Malwolia to nie biczysko; moja pani białą ma rękę, a Mirmidony to nie szynkwasy.
Sir Andrz. Wybornie! wybornie! najlepsze błazeństwo na końcu.
A teraz zaśpiewaj nam jaką piosneczkę.
Sir Tob. Dalej, masz półzłotka, śpiewaj tylko!
Sir Andrz. Z mojej strony dodaję trojaka; gdy jeden rycerz daje —
Pajac. Czy chcecie pieśń miłosną, czy wolicie pieśń moralną?
Sir Tob. Miłosną, miłosną!
Sir Andrz. Miłosną, ani kwestyi. A mnie co po moralności?
Pajac (śpiewa). Czemu uciekasz, kochanko droga?
To twój kochanek; stój, stój, przez Boga!
Z sercem i pieśnią on leci.
Wszak tam podróży miłosnej szranki,
Gdzie swej kochanek dobiegł kochanki,
To wiedzą starce i dzieci.
Sir Andrz. Przewybornie! na honor.
Sir Tob. Dobrze, bardzo dobrze!
Pajac (śpiewa). Miłość, o droga, jutra nie czeka,
Bo śmiech i radość dzisiaj ucieka,
Kto wie, co jutro urodzi.
Kto wciąż ucieka, umiera z głodu,
Więc daj mi droga ust twoich miodu,
Bo młodość jak kwiat przechodzi.
Sir Andrz. Głos miodopłynny, jakem szlachcic.
Sir Tob. Zaraźliwy oddech.
Sir Andrz. Słodki i zaraźliwy, na honor.
Sir Tob. Słyszeć nosem, to słodycz zarażająca. Ale czy mamy trąbić, dopóki niebo nie zacznie się kołem obracać? Czy mamy obudzić puszczyka piosenką zdolną wyrwać trzy dusze z jednego tkacza? Powiedzcie.
Sir Andrz. Śpiewajmy, o proszę, śpiewajmy! Gdzie chodzi o śpiewanie, jestem jak kundel ciekawy.
Pajac. Są też między kundlami śpiewaki.
Sir Andrz. Niewątpliwie. Zaśpiewajmy „Ty hultaju!„
Pajac. „Siedź mi cicho, ty hultaju!“ rycerzu? To będę musiał, mój panie, w piosneczce hultajem cię nazwać.
Sir Andrz. Nie po raz pierwszy zdarzy mi się zmusić kogo do nazwania mnie hultajem. Zaczynaj, błazenku; pierwsze słowa są „Siedź mi cicho!“.
Pajac. Jeśli mam siedzieć cicho, trudno, żebym zaczął.
Sir Andrz. Przewybornie, na uczciwość! Ale zaczynaj.
Marya. Cóż to za wycie, panowie? Niech zginę, jeśli moja pani nie posłała po intendenta Malwolia i nie kazała mu z domu was wygonić.
Sir Tob. Twoja pani to czysta Chinczyczka, a my jesteśmy ludzie polityczni. Malwolio, to kapcan. „My trzej zuchy, my trzej chwaty!“ Alboż nie jestem jej przyrodnim? Alboż nie z jednej krwi pochodzimy? Tere fere, moja pani!
(Śpiewa). Mieszkał człowiek w Babilonie,
Moja pani!
Pajac. Bodajem przepadł, jeśli pan Tobiasz nie dobrze błaznuje.
Sir Andrz. Niezgorzej, kiedy jest w dobrym humorze; ale i ja także, byłem był przy wenie; jego błazeństwa więcej mają wdzięku, lecz moje są naturalniejsze.
Sir Tob. (śpiewa). Dwunastego grudnia rano —
Marya. Przez Boga! panowie, skończcie! (Wchodzi Malwolio).
Malwolio. Panowie, czyście powaryowali? Co wam się zrobiło? Gdzieście podzieli rozum, maniery i uczciwość? Czy się nie wstydzicie wrzeszczeć jak kotlarze o tak późnej godzinie? Czy bierzecie dom mojej pani za szynkownię, że wrzeszczycie szewskie piosenki, jakby was ze skóry odzierano? Czy nie macie żadnego względu na miejsce, osoby, czas i na was samych?
Sir Tob. Kto ci powiedział, że na czas nie mamy względu? Czy nie zachowaliśmy tempo? Na szubienicę!
Malwolio. Panie Tobiaszu, muszę się z tobą rozmówić bez obwijania w bawełnę. Pani moja dała mi zlecenie, aby ci powiedzieć, że choć cię w swoim domu podejmuje jak swego krewnego, nie ma powinowactwa z twoim nierządem. Jeśli możesz się rozstać z hulatyką, dom jej zawsze dla ciebie otwarty; w przeciwnym razie, gdyby ci się pożegnać ją spodobało, chętnie poda ci rękę na pożegnanie.
Sir Tob. (śpiewa). „A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów!“
Malwolio. Ależ, panie Tobiaszu —
Pajac (śpiewa). „A o naszej przyjaźni dobrze mów“.
Malwolio. Czy doprawdy?
Sir Tob. (śpiewa). „Ale nic mnie nie zabije“.
Pajac. To kłamstwo, panie Tobiaszu.
Malwolio. Słowa te robią ci zaszczyt.
Sir Tob. (śpiewa). „Mamże wygnać go do kata?“
Pajac (śpiewa). „Niewielka to będzie strata“.
Sir Tob. (śpiewa). „Mamże z domu go wypędzić, bez litości, panie?“
Pajac (śpiewa). „Nigdy, nigdy na czyn taki serca ci nie stanie“.
Sir Tob. Na czas nie mamy względu? Kłamiesz bezczelnie, mości panie. Alboż jesteś czem więcej, jak intendentem? Czy myślisz, iż dlatego, że jesteś cnotliwy, nie będzie już na ziemi kołaczy i piwa?
Pajac. Nigdy ich nie braknie, klnę się na świętą Annę! I imbier będzie zawsze palił podniebienie.
Sir Tob. Masz w tem racyę. Ruszaj, mości panie! Szoruj twój łańcuch ośrodkiem[2]. Hej, Marysiu, kufel wina!
Malwolio. Panno Maryanno, jeśli łaskę twej pani nad gniew jej przenosisz, nie pomagaj im do przedłużenia tej grubijańskiej zabawy. Opowiem jej wszystko, na tę rękę! (Wychodzi).
Marya. Idź, a otrząśnij sobie uszy.
Sir Andrz. Byłoby tak dobrym uczynkiem, jak pić, kiedy człowiek jest głodny, wyzwać go na pojedynek, a potem na placu nie stanąć, żeby go wystrychnąć na błazna.
Sir Tob. Zrób tak, panie Jędrzeju, napiszę ci wyzwanie, albo mu ustnie twoje oburzenie wypowiem.
Marya. Słodki panie Tobiaszu, miej jeszcze przez noc tę cierpliwość. Od czasu, jak młody paź hrabiego miał z moją panią rozmowę, dziwny ją ogarnął niepokój. Co do musye Malwolio, zostaw mi go, proszę. Jeśli go tak w pole nie wyprowadzę, że będzie pośmiewiskiem całego świata, powiedz, że nie mam dość sprytu, żeby się w łóżku wyciągnąć. Wiem, że to mogę zrobić.
Sir Tob. Przypuść nas do tajemnicy; przypuść nas do tajemnicy; opowiedz nam co o tym paniczu.
Marya. Otóż zakrawa czasem na purytanina.
Sir Andrz. Gdybym był o tem wiedział, jak psabym go wychłostał.
Sir Tob. Za co? Za to, że jest purytaninem? Powiedz mi twoje wyśmienite powody, panie Jędrzeju.
Sir Andrz. Nie mam wyśmienitych powodów, ale mam dość dobre powody.
Marya. Czy przeklęty z niego purytanin, czy co innego, wiem, że nudna z niego sztuka, nadęty osieł, który roztrząsa sprawy stanu bez książki i z wielką uroczystością wyroki swoje ogłasza. Tak wysokie ma o sobie rozumienie, zdaje mu się, że tak jest nadziany wszelkiego rodzaju doskonałościami, iż najsilniej wierzy, że kto na niego spojrzy, zakochać się w nim musi. Na tej jego wadzie ugruntuję moją zemstę.
Sir Tob. Co myślisz zrobić?
Marya. Podrzucę mu ciemny list miłosny, w którym po kolorze swojej brody, po kształcie nogi, ruchu ciała, wyrazie oka, po formie czoła i cerze, musi własny swój portret rozpoznać. Umiem naśladować rękę mojej pani, twojej synowicy, tak, że częstokroć o zapomnianym przedmiocie nie możemy naszych pism rozpoznać.
Sir Tob. Przewybornie! Z wąchałem resztę.
Sir Andrz. I ja też nosem ją czuję.
Sir Tob. Z podrzuconego listu wpadnie na myśl, że go pisała zakochana w nim moja synowicą.
Marya. Projekt mój jest w rzeczy samej koniem tej sierci.
Sir Andrz. A koń ten chciałby go teraz zmienić na osła?
Marya. I zmieni na osła, ani wątpię.
Sir Andrz. Cudowne to będzie widowisko.
Marya. Królewska zabawa, możecie mi wierzyć. Wiem, że moje lekarstwo zrobi na nim swój skutek. Was dwóch a trzeciego błazenka zasadzę niedaleko od miejsca, gdzie list mój znajdzie; zważajcie dobrze, jak go wytłómaczy. Na tę noc do łóżka! Niech wam się marzy o tej sprawie. Żegnam! (Wychodzi).
Sir Tob. Dobranoc, Pentezyleo.
Sir Andrz. Zdaniem mojem, rozkoszna to dziewka.
Sir Tob. Dobrego rodu charcica; a szaleje za mną. Co ty na to?
Sir Andrz. I za mną też pewnego razu jedna dziewczyna szalała.
Sir Tob. Idźmy spać, panie Jędrzeju. Trzeba, żebyś posłał po więcej pieniędzy.
Sir Andrz. Jeśli nie dostanę twojej synowicy, będzie ze mną krucho.
Sir Tob. Poślej po więcej pieniędzy, panie Jędrzeju! Jeśli jej wkońcu nie dostaniesz, nazwiesz mnie szkapą.
Sir Andrz. Jeśli tego nie zrobię, będziesz miał prawo na przyszłość słowu mojemu nie wierzyć i gniewać się, jak chcesz.
Sir Tob. Dobrze, dobrze Chodź tylko ze mną; każę zagrzać parę butelek wina, bo już za późno kłaść się do łóżka. Za mną, panie Jędrzeju, za mną! (Wychodzą).
Książe. Dzień dobry wszystkim! — Dobry mój Cezaryo,
Chciałbym raz jeszcze pieśń usłyszeć starą,
Którą ostatniej śpiewano mi nocy,
Bo większą ulgę przyniosła mej duszy,
Niż skoczne arye w wielkiej teraz modzie.
Choć jedną zwrotkę.
Kuryo. Niema tu osoby, mój książę, któraby ją mogła odśpiewać.
Książe. Któż to ją śpiewał?
Kuryo. Feste, śmieszek, mój książę, który wielkim był faworytem ojca Oliwii; nie trudno będzie go znaleźć.
Książe. Więc go przyprowadź. (Wychodzi Kuryo).
Zagrajcie mi nutę. (Muzyka).
Zbliż się tu, chłopcze. Jeśli i ty kiedyś
Pokochasz dziewczę, wśród słodkich boleści
Pamiętaj na mnie; wszyscy kochankowie
Do mnie podobni: niespokojni, zmienni,
Prócz wiernych uczuć dla drogiej istoty.
Jak ci się pieśń ta podoba, Cezaryo?
Wiola. Echem w głębinach odbija się serca —
Tronu miłości.
Książę. Mówisz po mistrzowsku.
Choć jesteś młody, jestem przecie pewny,
Że już twe oko spadło na oblicze,
Któreś pokochał; czy mylę się, chłopcze?
Wiola. Trochę w tem prawdy.
Książę. Cóż to za kobieta?
Wiola. Twej cery, panie.
Książę. Więc niegodna ciebie.
Ile wiosn liczy?
Wiola. Twojego jest wieku.
Książe. Przysięgam, chłopcze, za stara dla ciebie.
Żona, od której starszy jest małżonek,
Łatwiej nad jego sercem zapanuje;
Bo choć nie szczędzim pochwał samym sobie,
Wierzaj mi, chłopcze, uczucia są nasze
Lżejsze, chwiejniejsze, łatwiej przemijają,
Brak im niewieścich uczuć głębokości.
Wiola. I ja tak myślę.
Książę. Więc weź młodszą żonę,
Jeśli na zawsze pragniesz wiernym zostać.
Kobieta bowiem wonnej róży wzorem,
Rozkwita rano, więdnieje wieczorem.
Wiola. Umierać przecie jak gorzka jest żałość,
Gdy w całym blasku świeci doskonałość!
Książę. Śpiewaj nam teraz wczorajszą piosenkę.
Zważaj, Cezaryo, pieśń stara i prosta,
Którą kobiety stare przy kądzieli,
A młode dziewki przy czółenku nucą;
Ze starych wieków niewinną prostotą
Niewinną miłość wiernie nam maluje.
Pajac. Czy jesteś już gotowy, książę?
Książę. Zaczynaj. (Muzyka).
Pajac (śpiewa). Przybądź śmierci! ukój serce,
Rzuć do trumny moje kości!
Uleć, duszo! bo w pasterce
Niema dla ciebie litości.
Na grób gałązki świerczane,
Siej w żałobie!
Ja jej wierny pozostanę
Nawet w grobie.
Na śmiertelnej mej pościeli
Niechaj kwiatków nikt nie siek,
Ani oko przyjacieli
Na mój popiół łez nie leje.
Grób wykopcie zdala ludzi,
Złóżcie tam!
Niech westchnienie mnie nie budzi,
Niech śpię sam!
Książę. Przyjm to za fatygę.
Pajac. Nie było w tem fatygi, mój książę, śpiew jest dla mnie rozkoszą.
Książę. Płacę ci więc za twoją rozkosz.
Pajac. Wielka prawda! Prędzej lub później trzeba za każdą rozkosz zapłacić.
Książę. Możesz się teraz oddalić.
Pajac. Niech ci więc bóg melancholii błogosławi, a krawiec niech ci uszyje suknię z mieniącej się kitajki, bo myśl twoja jest prawdziwym opalem. Pragnąłbym, żeby ludzi takiej stałości na morze wyprawiano, żeby interesem ich było wszystko, a cele ich były wszędzie, bo to najlepszy sposób zrobienia dobrej podróży z niczego. Bądźcie zdrowi (wychodzi).
Książę. Odejdźcie wszyscy. (Wychodzą: Kuryo i Służba).
Raz jeszcze, Cezaryo
Idź do tej pani okrutnego serca;
Mów, że ma miłość, nad świat szlachetniejsza,
Z pogardą patrzy na włości rozległe;
Powiedz, że wszystko, co ma od fortuny,
Nie wyżej cenię niż samą fortunę;
Lecz wdzięk i piękność, te perły natury,
Jedynie do niej duszę moją ciągną.
Wiola. Lecz, panie, jeśli nie może cię kochać?
Książę. Nie mogę przestać na tej odpowiedzi.
Wiola. A musisz jednak. Przypuść — co być może —
Że jest kobieta, co dla twej miłości
Tyle w swem biednem cierpi teraz sercu,
Co w twem, ty, panie, cierpisz dla Oliwii;
Jeśli jej powiesz: nie mogę cię kochać,
Nie musiż przestać na tej odpowiedzi?
Książę. Niema kobiety, której pierś jest zdolna
Wytrzymać serca tak gwałtowne bicia
Jak te, co miłość w moich sprawia piersiach.
Kobiety serce za nadto jest małe,
Aby tak wiele objąć w sobie mogło;
Jej miłość można nazwać apetytem —
Tam dusza niczem, wszystkiem podniebienie —
Miłość tę kończy przesyt i odraza,
Gdy miłość moja głodna jest jak morze,
I zdolna tyle co morze pochłonąć:
Nie równaj moich uczuć dla Oliwii
Z tem, co kobieta zdolna jest czuć dla mnie.
Wiola. Wiem jednak —
Książę. Co wiesz?
Wiola. Zbyt dobrze wiem, panie,
Jaka miłości kobiecej potęga.
Ich serce, panie, wierne jest jak nasze.
A wiem, co mówię. Ojciec mój miał córkę,
Która kochała męża tak namiętnie,
Jak jabym może, gdybym był kobietą,
Kochał cię, panie.
Książę. Jakie są jej dzieje.
Wiola. Jej dzieje? — blankiet. Cicha i milcząca,
Nigdy mu uczuć swych nie wyjawiła,
A tajemnica, jakby robak w pączku,
Toczyła skrycie róże jej oblicza,
W duszy cierpiała, w czarnej melancholii,
Jak cierpliwości posąg na mogile,
Słoniła boleść żałosnym uśmiechem.
Czy to nie była miłość? powiedz, panie.
My więcej mówim, więcej przysięgamy,
Lecz więcej u nas pozorów niż prawdy,
Wiele obietnic lecz miłości mało.
Książę. Czy siostra twoja umarła z miłości?
Wiola. Mojego domu wszystkie we mnie siostry
I braci widzisz — a jednakże nie wiem —
Czy mam iść teraz?
Książę. O, idź, idź bez zwłoki!
Daj jej ten klejnot, powiedz, że w mej duszy
Żadna odmiana miłości nie skruszy. (Wychodzą).
Sir Tob. Przybywaj, mości Fabianie!
Fabian. Lecę; a jeśli stracę jeden skrupuł tej krotofili, niech mnie na śmierć ugotują w melancholii.
Sir Tob. Czy nie byłbyś kontent, gdybyśmy jak należy zdetonowali tego łotra liczykrupę, tego kundla?
Fabian. Myślałbym, panie Tobiaszu, że w siódmem jestem niebie. Wszak wiesz, że on mnie pozbawił łaski mojej pani z powodu owych hec niedźwiedzich.
Sir Tob. Na złość mu raz jeszcze sprowadzimy tu niedźwiedzia, a wystrychniemy go na dudka. Czy nie, panie Jędrzeju?
Sir Andrz. Jeśli nie, to tem gorzej dla nas, panie Tobiaszu.
Sir Tob. Ale nadchodzi nasza malutka hultajka. Co tam nowego, złote moje serduszko?
Marya. Skryjcie się wszyscy trzej w bukszpanowej altanie, bo Malwolio zbliża się tą aleją. Od pół godziny stał na słońcu i na własnym cieniu praktykował dobre maniery. Miejcie na niego oko choćby dla zabawy, bo wiem, że list zrobi z niego zadumanego durnia. Przez Boga, schowajcie się co prędzej! (Kryją się w altanie). A ty, czekaj tu na niego, (rzuca list na ziemię) bo nadpływa pstrąg, którego musimy złapać łaskotaniem. (Wychodzi. — Wchodzi Malwolio).
Malwolio. To tylko szczęście — wszystko jest szczęście. Powiedziała mi raz Marya, że ona mnie kocha, a nawet ja sam słyszałem z ust jej własnych wyrazy, które prawie otwarcie mówiły, że gdyby się przyszło jej zakochać, to chyba w podobnym do mnie człowieku. Prócz tego, traktuje mnie z głębszem poważaniem niż któregokolwiek ze swoich ludzi. Co ja mam myśleć o tem wszystkiem?
Sir Tob. A to mi łotr zarozumiały!
Fabian. Cicho! Zadumanie przemieniło go w zabawnego indyka. Patrzcie tylko, jak pióra najeżył!
Sir Andrz. Okrutną mam chętkę wygarbować skórę temu kapcanowi.
Sir Tob. Cicho! powtarzam.
Malwolio. Zostać hrabią Malwolio —
Sir Tob. A hajdamaku!
Sir Andrz. Zastrzel go! zastrzel go!
Sir Tob. Cicho! cicho!
Malwolio. Widziano tego przykłady. Księżniczka astrachańska wzięła za męża swojego szatnego.
Sir Andrz. O, hańbo! O, Jezabelo!
Fabian. Cicho! Zatopił się sam w sobie; patrzcie, jak go wydyma wyobraźnia.
Malwolio. Po trzech miesiącach małżeństwa, zasiadłszy na mojem hrabiowskiem krześle —
Sir Tob. O, dajcie mi kuszę, żebym mu oko wystrzelił!
Malwolio. Odziany moim aksamitnym płaszczem w kwiaty, rzucam sofę, na której zostawiłem uśpioną Oliwię i przywołuję wszystkich moich oficyalistów.
Sir Tob. Na siarkę piekielną!
Fabian. Cicho! cicho!
Malwolio. Przybrawszy uroczystą minę, powiodę surowem okiem naokoło, aby im dac poznać, że znam własne miejsce, a pragnę, żeby wszyscy tak dobrze znali swoje, poczem zapytam, gdzie krewny mój Tobiasz —
Sir Tob. Dyby i kajdany!
Fabian. Cicho! cicho! cicho! Teraz to słuchajcie!
Malwolio. Siedmiu z moich ludzi, z posłuszną gorliwością wybiegnie, żeby go zawołać. Ja tymczasem brwi marszczę, może nakręcam zegarek, może bawię się jaką kosztowną pieczątką. Wchodzi Tobiasz, kłania się pokornie —
Sir Tob. Czy łotrowi temu karku nie ukręcę?
Fabian. Choćby z nas milczenie za uszy wyciągano, cicho!
Malwolio. Podaję mu rękę — tak — studząc poufałość uśmiechu surowem spojrzeniem wyrzutu —
Sir Tob. A czy cię za to Tobiasz w papę nie gruchotnie?
Malwolio. I mówię: „kuzynie Tobiaszu, fortuna zrobiła mnie mężem twojej synowicy, nie bierz mi przeto za złe mojej otwartości, ale“ —
Sir Tob. Co? co?
Malwolio. „Ale musisz się poprawić z twojego nałogu pijaństwa“.
Sir Tob. A psie parszywy!
Fabian. Cierpliwość! lub sami porwiemy nasze sidła.
Malwolio. „Prócz tego, tracisz skarb twojego czasu z głupowatym szlachcicem“ —
Sir Andrz. To ja, zaręczam!
Malwolio. „Niejakim panem Jędrzejem“.
Sir Andrz. Wiedziałem, że o mnie myślał; nie on jeden nazywa mnie głupowatym szlachcicem.
Malwolio. A to co takiego? (Podnosi list).
Fabian. Teraz bekas blizko samołówki.
Sir Tob. Cicho! O, gdyby duch radości natchnął go chętką głośnego czytania!
Malwolio. Na moje życie, to ręka mojej pani. Ani wątpliwości; to jej C, jej U i jej T; wielkie P właśnie ona tak pisze. Ani kwestyi, to jej ręka.
Sir Andrz. Jej C i jej U i jej T, dlaczego?
Malwolio (czyta). „Nieznanemu kochankowi list ten i dobre życzenia“. — To styl jej. Pozwól, panie, laku. Pozwoli! Na pieczątce Lukrecya, którą zwykle listy swoje pieczętuje. Do kogo list ten może być adresowany?
Sir Andrz. Ugrzązł z duszą i ciałem.
Malwolio (czyta). Kocham, Bóg wie;
Lecz drogi gdzie?
Języku, stój!
To sekret mój.
„To sekret mój“. — Co dalej? Zmiana wiersza. — „To sekret mój!“ a gdyby to był Malwolio?
Sir Tob. Powieś się wprzódy, borsuku!
Malwolio (czyta). Tam ubóstwiam, gdzie mogę wydawać rozkazy,
Lecz milczenie, jak sztylet Lukrecyi bez skazy,
Krew mą pije w mem sercu utopione skrycie:
M, O, A, J, to gwiazda moja, moje życie.
Sir Tob. Rozkoszna dziewka! powtarzam.
Malwolio. „M, O, A, J, to gwiazda moja, moje życie“. Ale najprzód zobaczmy — zobaczmy — zobaczmy —
Fabian. Co za półmisek trucizny mu zastawiła!
Sir Tob. A jakiem skrzydłem maiż się na nią rzuca!
Malwolio. „Tam ubóstwiam, gdzie mogę wydawać rozkazy“. — Toć ona mnie może rozkazywać: jestem jej sługą, ona moją jest panią. To rzecz jasna dla najtępszej nawet głowy. W tem żadnej niema trudności. Zobaczmy teraz koniec. Co mogą znaczyć te alfabetyczne kombinacye? Gdyby i tu udało mi się odkryć jakie zastosowanie do mojej osoby. Powoli! M, O, A, J.
Sir Tob. He, he, zgadnij teraz! Zaciera nasz ogar.
Fabian. Znów się zaczyna zławiać, choć jeszcze lisa nie powąchał.
Malwolio. M — Malwolio; — M — to pierwsza ii tera mojego nazwiska.
Fabian. Czy nie powiedziałem, że znajdzie tłómaczenie? Wyborny to goniec za omylnym śladem.
Malwolio. M — ale to nie kwadruje z tem, co idzie potem — tu pewna trudność zachodzi — powinno A następować, a ja tu O widzę.
Fabian. Mam też nadzieję, że wszystko na O! się także skończy.
Sir Tob. Choćby mi przyszło kijem go wygrzmocić, żeby krzyczał O! w niebogłosy.
Malwolio. Nakoniec czytam A. J.
Fabian. Co się znaczy, że czeka na ciebie więcej Aj! niż fortuny.
Malwolio. M, O, A, J, to nie tak jasne jak początek — a przecie — byle zadać sobie trochę mozołu, można wszystko do mnie zastosować, bo każda z tych liter wchodzi do mojego nazwiska. Powoli! Zobaczmy teraz, co mówi proza. (Czyta) „Jeśli to wpadnie w twoje ręce, rozważaj! Moje gwiazdy postawiły mnie wyżej ciebie, lecz niech cię wielkość nie trwoży. Jedni rodzą się wielkimi; inni w pocie czoła do wielkości przychodzą; innych wielkość szuka sama. Twoje przeznaczenie otwiera ci rękę, schwyć ją ze wszystkich sit twojego ciała i twojej duszy. Aby się przyzwyczaić do tego, czem będziesz zapewne, zmień skromną powlokę, a wystąp w całej świeżości. Bądź sprzeczliwy z krewnym, swarliwy ze sługami; niech twój język brzmi rozprawami o polityce; zakrawaj na dziwaka; to są rady tej, która wzdycha do ciebie. Przypomnij sobie, kto podziwiał twoje żółte pończochy, kto pragnął widzieć zawsze twoje podwiązki na krzyż związane? powtarzam, przypomnij sobie! Los twój od ciebie teraz zależy; byłeś chciał, będziesz szczęśliwy; jeśli nie chcesz, zostań intendentem na zawsze, zostań sług kolegą, bo jesteś niegodny dotknąć palca fortuny. Bądź zdrów! Ta, któraby chciała pomieniać się z tobą na służbę, Szczęśliwa Nieszczęśliwa“. — W południe, na otwartem polu, trudno więcej widzieć: to rzecz jasna. Będę więc dumny, wezmę się do czytania politycznych autorów, będę lekceważył pana Tobiasza, omyję ręce z brudnych znajomości, będę nowym, jakby dopiero z igły zdjętym człowiekiem. Teraz przynajmniej nie robię sam z siebie durnia, własną nie zwodzę się wyobraźnią; bo wszystko się sprzysięga, aby mi dowieść, że pani moja zakochała się we mnie. Ona przed kilku dniami podziwiała moje żółte pończochy, ona chwaliła moją nogę z podwiązkami na krzyż zawiązanemi: w tych słowach miłość mi swoją objawia i prawie rozkazuje, żebym się ubierał wedle jej gustu. Dziękuję moim gwiazdom za moje szczęście. Będę dziwakiem, będę dumnym, wdzieję żółte pończochy, zwiążę na krzyż moje podwiązki, a to natychmiast, bez straty jednej minuty. Jowiszu i gwiazdy moje, dzięki wam! Ale jest, widzę, jeszcze post scriptum. „Trudno, żebyś się nie domyślił, kto jestem. Jeśli podzielasz moją miłość, pokaż mi to twoim uśmiechem. Do twarzy ci uśmiech; dlatego w mojej przytomności, uśmiechaj się ciągle, drogi mój cukierku, proszę cię“. Jowiszu! dziękuję ci! Będę się uśmiechał, zrobię wszystko, czego ode mnie żądasz (wychodzi).
Fabian. Nie oddałbym mojej części tej krotofili za pensyę tysiąca talarów, płaconych ze skarbu samego Sofi.
Sir Tob. Grotówbym ożenić się z tą dziewką za ten jej koncept.
Sir Andrz. I ja też.
Sir Tob. A za cały posag, przestać na drugim podobnym figlu.
Sir Andrz. I ja to samo.
Fabian. Zbliża się moja szlachetna dudko-łowczyni.
Sir Tob. Czy chcesz postawić nogę na moim karku?
Sir Andrz. Albo na moim?
Sir Tob. Czy chcesz, żebym o moją wolność w warcaby się rozegrał i został twoim niewolnikiem?
Sir Andrz. Albo ja też?
Sir Tob. W takie go wprowadziłaś marzenia, że jeśli się z nich przebudzi, musi owaryować.
Marya. Dobrze, dobrze, powiedzcie mi tylko otwarcie, czy skutkowało lekarstwo?
Sir Tob. Jak wódka na akuszerce.
Marya. Jeśli więc pragniecie widzieć owoce mojego figla, miejcie na niego oko, gdy się po raz pierwszy zbliży do pani. Przyjdzie do niej w żółtych pończochach, a to jest kolor, którego ona znieść nie może; z podwiązkami na krzyż związanemi, a to jest moda, do której ona czuje wstręt niezwyciężony; będzie się do niej uśmiechał, co tak jest sprzeczne z teraźniejszem jej usposobieniem i głęboką melancholią, że tylko jej oburzenie i pogardę wywoła, Kto chce to wszystko widzieć, niech idzie za mną.
Sir Tob. Choćby do bram piekielnych, ty szatanie dowcipu!
Sir Andrz. I ja też. (Wychodzą).
- ↑ Za czasów Elżbiety niejedna gospoda miała za szyld dwa osły, a na dole napis: »Jest nas trzech teraz«. Biedny podróżny, który na swoje nieszczęście chciał się przyjrzeć obrazowi, dawał gościom przedmiot »rozmowy na chwilę, śmiechu na miesiąc, a dobry żart na zawsze«. C. Knight.
- ↑ Oznaką godności intendenta był łańcuch pozłacany, a zdaniem Steevensa ośrodek chleba czyścił najlepiej pozłacane rzeczy.