<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wieczory drezdeńskie
Wydawca Xięgarnia Zelmana Igla
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.


Nie można fałszu zadać staremu axyomatowi, że podróże uczą wiele, choć Emerson przekonać usiłuje, iż człowiek wszędzie siebie wozi, swój świat, własne wyobrażenia i pojęcia, azatem nigdzie nic nowego znaleść nie potrafi.
Mijając tę powszednią a dziś bardzo ułatwioną naukę obyczajów, ludzi i narodów, do której niegdyś wielką przypisywano wagę, to co sam dla siebie z obcowania z coraz nowemi wyciąga podróżny, jest dla niego najkorzystniejszem.
Praktyczna to życia nauka, choć na biedę, najprędzej się przez nią nabywa — egoizmu. Ileż to warstw społeczeństwa, ile mrowisk ludzkich, ile przebyć i przebić potrzeba aglomeracyj różnych, nim się na jedno trafi serce.
Ze wszystkich darów bożych, jest to najcenniejszy i najrzadszy... Nie wiem czy tak dawniej bywało, ale dziś — niezawodnie.
Serce dla rodziny, dla swoich, dla narodu, dla kraju — to jeszcze rzecz nieco pospolitsza, ale dla ogółu ludzi otwarte, dla wszystkich przyjaciół i nieprzyjaciół, to już dziś prawie niespotykana rzadkość.
Pierwszem uczuciem człowieka zbliżającego się do swego bliźniego jest — nieufność i obawa, a nie współczucie i miłość. Maluje to wiek także.
Dawniej obawiano się wprawdzie rozboju na gościńcach, złodzieja po gospodach... ale w towarzystwie rozpinał się człowiek, poznawał, bracił i choćby jutro miał rozstać się z poznanym chwilowo, przeżył z nim chwilę w braterskiem wylaniu się i serdeczności.
Dziś pierwszym dowodem dobrego wychowania i wykształcenia jest stronienie człowieka od człowieka. Obyczaj ten szczególniej w klasach wyższych jest widoczny. Na kolejach żelaznych, na których się teraz prawie pół życia spędza; im wyżej siedzisz tem posępniejszy chłód cię otacza, a często tem większe grubiaństwo. W trzeciej klasie spotka cię czasem zbyt rubaszna poufałość, w drugiej niekiedy uprzejma grzeczność; w pierwszej żelazne odrętwienie lub bankierska pycha, która z wyżyn worka napchanego złotem cały świat strąca pod nogi. Im indywiduum należy do wykształceńszego narodu tem pewniej stronić będzie od wszystkich. Jest to więc owocem nowej cywilizacyi, że ludzi odosabnia.
Inaczej być nie mogło i nie może; jest ona, jak na teraz przynajmniej, cała oparta na egoizmie pod względem moralnym, nie zna zasady innej nad własny interes. Granicą jest zetknięcie się innych egoizmów, które sobie szkodzić nie chcą, aby wzajem nie przeszkadzały... Wspomnieliśmy Emersona, Emerson za dogmat stawia samoistne rozwijanie się człowieka, a zniewieściałością zowie, gdy kto przez litość dla drugich siebie i los swój krępuje. Ofiary nie zna, przedewszystkiem dlań obowiązkiem jest człowieka: stworzyć siebie i podnieść do najwyższej potęgi.
Nic w tem z resztą nowego, filozof amerykański sprawdza i formułuje, to co wiek zrobił swym dogmatem...
Narodów polityka idzie w ślad za tą moralnością wieku.
Litość mogąca skłonić do ofiary przeciwną jest duchowi epoki, usiłującej wyrobić społeczeństwo takie, które się obejdzie zupełnie bez tego uczucia i potrafi je zastąpić — instytucyami.
Na to są w dobrze urządzonych krajach domy ubogich, szpitale, gminne składki, domy pracy, stowarzyszenia wspólnej pomocy, asekuracye itp. aby człowiek litować się nie potrzebował i bez litości bliźnich się obchodził.
Dowiedziono wreszcie ad hoc, właśnie w porę, że ta litość głupia i nieopatrzna więcej czyni złego niż dobrego, że zachęca do próżniactwa, że wspiera włóczęgów, pijaków itp. że karmi ułomności tylko...
Tak wychodzimy powoli z cnót chrześciańskich, niewygodnych przez zręczne kombinacye, organizacye, spekulacye, asekuracye itp. racye.
Społeczność widocznie dojrzewa, pozbywa się dziecinnych swych wad, słabostek, mężnieje i powoli będzie się tak samo starała obywać bez Pana Boga, jak dziś obchodzi się bez tego, co on jej przykazał; mechanizmem zręcznym zastępując dawne cnoty społeczne.
Uwagi te nastręczyły mi się nieraz poglądając na ten tak szczęśliwie i umiejętnie urządzony kraik saski, w którym ubogich nie ma, a raczej nie widać. Dla włóczęgów bez chleba urządzone są bardzo porządne domy pracy, szpitale, ochrony, a żebrać nie wolno. Chyba w czasie jarmarków ślepym i chromym dozwala się grać na pozytywkach i skrzypcach i tą nielitościwą muzyką budząc do litości przypominać staroświeckiego naszego pobożnego żebraka.
Żebrak jest to typ już w Europie nieznany, zastąpił go oszust, złodziej i rozbójnik...
Nazwijcie mnie dziwakiem... mnie żal mego dziada ślepego, do którego na w pół ze strachem, wpół z litością serdeczną dzieci się wybiegać uczyły... Była to figura zagadkowa, fantastyczna, poetyczna... Było to coś co przypominało Homera w tym wieku żebractwa Lamartinowskiego, coś co pukając do drzwi przywodziło na myśl... samego Chrystusa idącego probować zaryglowanych serc ludzkich. Między nędzarzem takim a bogaczem uczucie zasnuwało węzeł dla serca ostatniego potrzebny... Nie przekonacie mnie nigdy, by podatek na ubogich obudził w sercu jakie uczucie, prócz niecierpliwości. Widok nędzy jak memento mori potrzebnym był zapominającym się ludziom... Hiob jest wypełnieniem człowieka losów, jak Łazarz... Praktyka czynna osobista dobroczynności ma dla człowieka wiele korzyści, kto posyła grosz przez służącego czy przez urzędnika na ubogich... ten miłosiernym nie jest. Nie ubogim z tem źle, ale jemu...
Śmiejcie się — pozwalam, nie przeczę de gustibus non est disputandum, ale ja żebraka żałuję, brak mi czegoś w kraju w którym go nie ma... Dom przytułku, szpital w którym społeczność pod pozorem dobroczynności, więzi za grzech ubóstwa, wydaje mi się karą okropną domierzoną przez egoistów, którzy widoku nędzy znieść nie umieją.
Nie dziwię się ja wcale, że nędzarz woli głód niż to zamknięcie w klauzurze ohydnej, w której zetknięcie tylu chorych musi zwiększać epidemią... Najdroższy dar człowieka, swobodę, musi tu biedak poświęcić dla kawałka chleba.
W tych przytułkach nowych społeczność niby się wypłaca z obowiązku braterskiego, ale barbarzyńsko; w istocie głównie jej o to chodzi, aby żebrak nikomu nie dokuczał, nie naprzykrzał się... chodzi jej o to, aby go surowo ukarała za to, że się nie umiał zbogacić, że śmiał pozostać ubogim...
Dziś zastukał ktoś do drzwi moich... poznałem po sposobie dopominania się o wnijście, że to być mógł albo jaki rzadki podróżny (armer Reisende) albo figlarne dzieci proszące o groszyk na gruszki... które z obawą wyciągają rączki po pieniążek, aby ich zamiast datku nie spotkała kara...
Otworzyłem drzwi skwapliwie. Wszedł bojaźliwie człowiek w surducie czarnym wyszarzanym, w kapeluszu dosyć porządnie odświeżonym ale w bardzo wyszarzanych spodeńkach źle okrywających niezupełnie świeże buty, pokorny, przygarbiony, stary, w okularach starej formy. Zaczął od kilku słów dosyć połamanej polszczyzny...
Był to jak się z rozmowy ukazało, niegdyś wcale dobry muzyk, przewodniczący pułkowej kapeli przed rokiem 1831, pamiętał dawne dzieje, dużo się kręcił po świecie, po Włoszech, po Francyi, dziś odpoczywa w domu ubogich w Dreźnie. Staruszkowi raz czy dwa tylko w tygodniu wyjść wolno na parę godzin po południu... Nosi on zwinięty rulonik nut misternie skryty za podszewką surduta (bo mu ich widać nie wolno brać z sobą). Nie prosi on o datek, ale gdy pocznie życia tułaczego opowiadać dzieje, mimowolnie sięgniesz po grosz, aby się z nim podzielić.
Ruina to człowieka tylko... w kraju ani domu ani łomu, ani rodziny, ani krewnych... na całym świecie ani przyjaciela, ani brata... nigdzie kąta... Na własnej ziemi pokazać się nie może, bo grał Skrzyneckiemu jego marsza w 1831 roku. Sasi go żywią z litości (o cudo!) w szerokiem owem więzieniu, które się zowie domem przytułku.
Biedne człeczysko! biedne człeczysko! Gdyby choć piwo saskie lubił... z serca mu choć tej pociechy życzę... bo gdzież inną znajdzie.
Wieleż to lat ukradkiem nosić on będzie swe Adagio con gran esspressione, nim mu kto da za nie kilka groszy... A któż wie? ta kompozycya trzęsącą ale wprawną przepisana ręką, może myśl jaką zawiera... myśl całego życia, nim ono dogasło od choroby i nędzy, nim człek młody silny, pełen nadziei i pragnień nie zmienił się w szpitalnego dziadka w kapeluszu a bez spodni.
Dość żywego umysłu człowieczek nosi on pewnie w sobie legendy i wspomnienia, których powoli zapomina...
A! żebyście wiedzieli, rzekł w końcu do mnie wzdychając, jacy to grubianie te proste ludziska, z którymi ja siedzieć muszę...
Ten biedak stosunkowo wykształcony a zdaje się muzyk wcale niezły, (co z samego pisania nut poznać można, bo w nich widać wprawę wielką), posadzony na starość wśród saskich włóczęgów, opojów i ogłupiałych nędzą biedaków...
Ale w takiej już starości sierocej, czyż nie jedno człowiekowi, gdzie mizernego żywota dokona?
Użyciem zimnej wody co rana trochę się podleczył nieborak, ma łyżkę strawy i łóżko, czegoż mu więcej potrzeba! Ani on światu ani świat jemu nowej nie zagra piosenki, wyspiewał wszystkie, wszystkie wysłuchał... nawet marsza Skrzyneckiego... który się skończył — żałobnym Chopina.
Otóż jedna z próbek tułaczego żywota naszych braci... których kraj jak wyrodków odpycha, o których jak nie o swoich zapomina — łóżko w szpitalu i grób wspólny z tymi, co mogiły nie mają czem zapłacić.
Któż z nas pewien że go coś podobnego nie spotka?
Zmarznąć na Sybirze lub zeschnąć we Włoszech pod równie niegościnnem niebem południa — wszystko jedno. Ocaleni są tylko ci, co wierni duchowi wieku, pozbywszy się uczucia, pamiętali o sobie, zapomnieli o drugich...
Odprawiłem starego muzyka uściskiem ręki, to było więcej niż jałmużna, było braterskiej dłoni dotknięcie, którego nie czuł od dawna — pokłonił się odchodząc rozweselony...
Jeźli poszedł potem na piwo... co być może, nie miejcież mu tego za złe... zostawił mi po sobie niepokonany smutek... Nigdy widmo nie zrobiło większego wrażenia na człowieku jak ten złomek przeszłości na mnie, przy usposobieniu do tęsknicy. Przebiegł świat, miał świetne chwile popisu, miał może talent, pracował, choroba go nagle złamała i z artysty otóż dziś żebrak zamknięty w szpitalu, aby swą biedą nie raził oczów porządnego społeczeństwa, aby nie naprzykrzał mu się swem osieroceniem i nędzą...
Jednej się tylko rzeczy dziwuję, a zapomniałem go pytać o to, jakim cudem umieścić się tu potrafił w domu ubogich? Czyżby to była sprawa Lipińskiego?
Wedle wszystkich prawideł dobrze urządzonego państwa, które się brzydzi ubóstwem, powinna go była policya wywieść i wyrzucić za granicę, tak jak się wywozi śmiecie za dziedziniec, boć tak się robi zwykle z tymi, co żyć nie mają z czego...
Człowiek ubogi nie ma prawa gorszyć tego społeczeństwa bogatych widokiem demoralizującym swej nędzy...
Zaraz na granicy w wielu krajach cywilizowanych, jeśli masz minę nie nazbyt zamożną... pytają się naprzód o pokazanie pieniędzy, dopiero potem o pasport. Bez grosza jesteś paryą, nie puszczą cię pewnie. W Dreznie odbywa się ta ceremonia w biurze cudzoziemców z emigrantami naszymi. Od niektórych wprost dla upokorzenia tylko żądano tej exhibicyi.
Gdyby się to trafiło jakiemu Anglikowi! ale ba! z Polakiem wszystko wolno, nawet z jego nieszczęścia się naigrawać mając wstążeczkę Ś. Stanisława u pętlicy...
Ale to się zowie dobrze urządzonem królestwem... trzy dni bez pasportu być nie wolno, a ani godziny bez pieniędzy... Gdyby się tu Chrystus zjawił pod postacią ubogiego?
Szczęściem ci panowie w niego wierzyć przestali...
Zanotujmy i to postępowe, charakterystyczne prawo... Malthusowskie, ubogim żenić się nie wolno... aby rasa nieopatrznych ludzi nie zwiększała się na ziemi. Mieliśmy tego przykłady, że ludziom, nawet w bardzo porządnych frakach odmawiano ślubu, pókiby funduszów na utrzymanie rodziny nie wykazali. W razie niemożności złożenia pieniędzy i oprzysiężenia ich własności, trzeba, co najmniej, poręki dwóch obywateli osiadłych, iż żeniący się nie zażąda nigdy żadnej pomocy od gminy i kraju...
Ubogim tu ślubu nie dają...
Nie potrzebujemy dowodzić, jak ta troskliwość jest niemoralną. Corocznie też kilka nieszczęśliwych kobiet za dzieciobójstwo idzie pod gilotynę, a związki nieuprawnione przez kościół co dzień są pospolitsze, ludzie żyją nie wiążąc się ślubami...
Prawo to jest zaparciem opatrzności, jest zniechęceniem człowieka, niewiarą w niego.
Ażeby gmina nie poniosła szkody obarczona będąc sierotą... więc się nie wolno ożenić... prawo jest niezłomne, surowe, nielitościwe, ale człowiek ułomny...
Zrzec się zaś prawa do pomocy gminy wedle zasad legalnych nie może nikt, bo praw naturalnych przysługujących mu, nikt się nie zrzeka i gdyby to uczynił, zrzeczenie byłoby nieważnem.
Jakżeby się Malthus cieszył z tych poczciwych adeptów swoich... obawiających się przeludnienia aż do okrucieństwa... Prawo takie po prostu zabija te istoty, które miłość, potrzeba rodzinnego życia wydałyby na świat, a praca podwojona obowiązkiem potrafiłaby wyżywić...
Bądź co bądź wolę już trochę mniej systematycznie urządzony kraj, choćby z żebrakiem pode drzwiami, z podatkiem większym i większą ofiarą, a nie tak chłodno okrutny. Jest coś nieludzkiego w tej rachubie zimnej trupią ręką rachmistrza wypróżniającej kołyski, zamykającej drzwi kościoła przybywającym po błogosławieństwo wykrzykującej veto ze strachu o swoją piwa szklankę i kartofel.
Z wielu względów wysoko szanują prawa i urządzenia saskie, ale serce się ściska widząc wśród nich postanowienia tak nieludzkie, tak straszliwie cuchnące arytmetyką socyalną, której wypadki zresztą są i niemoralne i fałszywe.

31 Sierpnia 1864.
10 Października 1865





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.