Wieczory drezdeńskie/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wieczory drezdeńskie
Wydawca Xięgarnia Zelmana Igla
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WIECZORY DREZDEŃSKIE


J. I. KRASZEWSKIEGO.






Tu lascerai ogni cosa diletta
Più caramente, e questo e quello strale
Che l’ arco dello esilio pria saetta.

Tu proverai si come sa di sale

Lo pane altrui, e com’e duro calle
Lo scendere e il salir per l’ altrui scale.

Dante. Paradiso. XVII.





LWÓW,

NAKŁADEM XIĘGARNI ZELMANA IGLA
Ulica Syxtuska

1866.







Z DRUKARNI ZAKŁ. NAROD. IM. OSSOLIŃSKICH
Pod bezpośr. zarząd. uprzyw. dzierzawcy Alexandra Vogla.



I.

„I rzucisz wszystko coś kochał najwięcéj, i doświadczysz jak bez smaku jest chleb cudzy, jak ciężko wchodzić i schodzić po nie swoich wschodach —“...
Przeczuł Dante.. i doświadczył wszystkie wygnania boleści, ale on pocieszał się jeszcze, że rumieńcem wstydu okryć się miały czoła tych, którzy biednego wędrowca szyderstwy witali, urąganiem ścigali, upokorzeniem kamienowali — nam, niestety, brak i téj nadziei.. wstydzić się nikt nie myśli, pysznią wszyscy. Z każdym dniem na twarzach zobojętniałych ludzi wybitniej maluje się to uczucie nielitości, które nas ściga; potrzeba zamknąć się wśród ścian czterech z samym sobą, z myślą tylko i z tęsknotą, w pracy i spokoju ducha szukając ulgi na cierpienie.
O ciężkoż nam tu, ciężko w tych Drażdanach nadłabiańskich (tak je każą nazywać Wendowie) prześladowanym przez klimat jakiś niegościnny, ludzi gorzéj niż zimnych i uśmiéchy naigrawające się tych, których opiece (styl urzędowy) rząd saski powierzył cudzoziemców. A choć tu z niedaleka od swojego kraju zawieje wiatr jaki i ten chłód przynosi, i ten tęsknotę mnoży i on zdaje się szydzić z rozbitków.
Prawdziwi wygnańcy i rozproszeńcy żyć musiemy osamotnieni i między sobą dzieli nas różność przekonań, położeń, przesądów, tysiące obaw i ostrożności, a do cudzoziemców zbliżyć się niepodobna, takiem od nich zimnem wieje.. Boją się byśmy im nie wydychali powietrza, nie odjedli chleba, nie wypili wody, nie zażądali pracy, nie przypytali się do braterstwa.
Czasy ciężkie! Jeżeli przynosimy z sobą grosz, uśmiech nas wita, jeżeli go nam choćby na chwilę tylko zabraknie, Saxonja trwożliwa o swoje dzieci, wypycha próżne kieszenie do Zgorzelic, Hofu i Bodenbach.... na cztery wiatry, byle golizna zgorszenia nie dawała poczciwym poddanym króla J. Mości.
Nic też gospodarniejszego nad tę poczciwą, spokojną Saxonję, która jest tak gemüthlich! ach! ale tak gemüthlich!
Szyderstwo....
Ludzie żyją tu w jakimś stosunku nieokreślonym nie zawadzając sobie, to prawda, nie kłócąc się z sobą, ale obawiając się nawet idei wzajemnéj pomocy, a przerażając samém przypuszczeniem ofiary...
Trudno od nich wymagać aby byli lepszymi dla nas, niż są dla własnéj braci; nauczyć się potrzeba tego żywota, którego najdoskonalszym wyrazem jest niemieckie zaproszenie na obiad... Po takim proszonym obiedzie, każdy za siebie płaci..
Tak jest i w innych życia stosunkach, grzecznie dosyć, gemüthlich, ostrożnie bardzo, ze ścisłym przytém rachunkiem. A że cudzoziemiec jest tu widocznie po to, ażeby płacił, korzysta się więc z niego o ile możności, często bezdusznie i z cierpkością bolesną. Tak jest może nie w Saxonji jednej — u nas tylko inaczéj bywało — w Polsce cudzoziemiec znajdował cały kraj na usługi; nadskakiwania, ofiary, ułatwienia, pomoce; osiadał w niej, zbogacał się, a odchodząc oplwał w nagrodę.
Nieulega wątpliwości żeśmy w tym względzie lepszymi i nieopatrzniejszymi byli od innych, a doznaliśmy niewdzięczności: tak zwykle dzieje się w życiu.
Kiedy Ludwik XVIII., i emigracja szlachecka Francyi szukali przytułku w naszym kraju, odstępowano im pałace, dawano pierwsze miejsca u stołu, obdarzano hojnie, wprowadzano z zaufaniem do rodziny, a nie jeden Markiz istotnie się do niej, nadużywszy go, przyczepił po cichu. Na te przyjęcia porujnowali się niektórzy, a z powrotem nad Sekwanę mili gościowie wyśmiewali się potém z naszego barbarzyństwa....
Tak samo jeszcze dziś przyjmujemy każdego Niemca, który raczy u nas szukać przytułku i dajemy ziemię, budujemy chaty, kłaniamy się cywilizatorom, a ci później zatknąwszy swą chorągiew na wykarczowaném polu wydziedziczają nas z własnego gniazda.
Może nas teraz smutne wędrówki nauczą, że drzwi zamykać potrzeba, a niekoniecznie tak cudzoziemców przygarniać. Patrzmy jak gdzieindziej pilno odpędzają wychodźców. Anglja ich odstręcza pod pozorem przeludnienia, Francja się krzywi po cichu wymawiając polityką, Włochy młode boją się skompromitować, Niemcy nareszcie lękają się o chléb powszedni.. Jedna Szwajcarya wierna zasadom choć wzdycha nad swém ubóstwem ale przyjmuje czując się do tego obowiązaną.
Jeśli Bóg da kiedy gospodarzyć u siebie, należy o wszystkiem cośmy spotykali na rozdrożach wygnania pamiętać.. nie żeby się mścić! — to uczucie nic potém; ale żeby rozum mieć także.. Nie zapraszajmy cudzoziemców tak ochoczo, nie kłaniajmy się im u siebie tak nizko, nie ściskajmy ich tak serdecznie, a zaszanujmy kieszenie...
Byliśmy w istocie tak bardzo poczciwi, że ta dobroduszność nasza zakrawała na głupotę. Mówią, że Polak mądry po szkodzie — niewierzę.. Nie, nie, nawet ciężka bieda serdeczności nas nie oduczy..
Smutno to w wieku prozy.. ale z pewną dumą wzdychamy nad tą naszą wadą. Mądry po szkodzie... ale ba!
A przecież w tych Drażdanach możnaby wiele skorzystać, zacząwszy od przedsieni policyjnych, w których rekollekcje najmniej raz w miesiąc odbywać skazani jesteśmy, aż do kościoła, w którym nas musztrują i cicho a przyzwoicie znajdować się wprawiają, aż do mostku na Łabie, przez który w ordynku iść potrzeba stroną prawą... aż do... ale któż awanije i przepisy nowego wychowania dawanego nam tu (nie bezpłatnie) wyliczy.
Płacimy bo za tę naukę nietylko groszem, ale upokorzeniami, zgryzotą, uciskiem i niewysłowioném boleści uczuciem. Poskarżyć się niema komu! Przed sobą nawet nie powiemy tego, bo się i z sobą niewidujemy.. a obcy śmieli by się tak samo z naszych gorzkich żalów, jak się z innych naszych obyczajów naśmiewają.
Nieprawdaż, że nic smutniejszego na świecie nad to ciche dogorywające Drezno? Ludność jedném zajęta, zbieraniem grosza, oszczędzaniem grosza, wyzyskiwaniem grosza, marzeniem o groszu, ubóstwieniem wszechmogącego talara... Niema ubogich, niema bardzo bogatych, jest aurea mediocritas, ale.. w sercach i umysłach także ona panuje. Ze strachu, aby polot duszy i serca, aby żwawsza myśl na stratę talara nie naraziła; dusza, myśl, serce trzymają się w ordynku stąpając porządnie drogą żywota.. noga za nogą.. do mogiły. Po nieboszczyku sukcesja jest najlepszą jego pochwałą, dowodzi, że umiał być praktycznym.
O weselach mało tu słychać, czasem tylko państwo młodzi zwiastują w Anzeigerze, że się już pobrali, — o chrzcinach też nie głośno, Anzeiger je wzmiankuje za groszy dziesięć.. ale pogrzeby acz ciche bywają wspaniałe.. nieboszczyk każdy zostawia na to fundusz. Nie szczędzą mu też palm, zwycięskich wieńców, koron i kotwic z kwiatów.. płaci za wszystko sukcesja...
Przywiązanie do grosza jest tu tak naiwne, dobroduszne, tak bezwstydnie dziecinne, że prawdziwie w końcu rozczula. Pan Bóg im niezawodnie przebaczy, bo nie wiedzą co czynią, płynie im to we krwi, wyssali poszanowanie silbergrosza z mlekiem.... Mylę się, chyba z krowiem, bo w ogóle macierzystego nie kosztują..

U nas obyczaj cale przeciwny, nawet skąpiec udaje wspaniałego, tu rozrzutny (rara avis) musi dla świata grać rolę sknery, familja wzięłaby go nieochybnie w kuratelę, gdyby sobie nadto pozwalał, mieliby go za obłąkanego.

Tak jest w téj ubogiej, i uszczuplonej Saxonyi, tak samo po troszę w całych Niemczech jeśli nie po całym świecie, prócz u nas. Przedewszystkiem pieniądz — reszta to tylko sos i przyprawa do tego mięsa. My, dla których grosz był zawsze cura posterior, naturalnie w pośród bałwochwalców znajdujemy się jak na innym i nowym świecie.
Położyłem na czele to utrapienie pierwsze, to też ono przeważnie na cały organizm życia wpływa i wyrabia stosunki dla nas nieznane i nowe, które najmocniej nam ciężą. Z niego strumykami pomniejszemi idą inne boleści naszego wygnania wśród obojętnych. Wszystko aż do najlżejszéj współczucia oznaki kupować potrzeba. Służy ci tu baronowstwo, hrabiowstwo, szlachectwo wielce poważane, ale dla tego, że ono przedstawia owe położenie towarzyskie, które każe się domyślać majątku. Umysłowe wykształcenie, talenta, sposobność do jakiegoś przedsiebierstwa i pracy.. nie pociągają, odstręczają owszem i budzą jakąś nieufność. A nuż ty zażądasz miejsca dla pracy? A nuż zamiast dać im talara przywiezionego z Polski, zapragniesz go tu zarobić!!

To już zbrodnia! Ten talar należy krajowcowi, zapracowując go odbierasz mu, kradniesz.. jesteś niemal uważanym za złodzieja.. Naówczas donoszą o tobie, że jesteś człowiekiem bardzo niebezpiecznym dla pokoju Europy, i jednego białego (raczéj szarego) poranka, odbierasz drukowane pod pieczęcią zawezwanie do dyrektorjum policyi, abyś się w niém stawił osobiście. Idziesz tam, czekasz w przedpokoju, aż urzędnik zielony lub zielonkowaty przychodzi ci oznajmić, że masz we dwadzieścia cztéry godziny opuścić gościnną ziemię Sasów.

Zdumiony ośmielasz się pytać o przyczynę.. naówczas zielony urzędnik obrażony zuchwalstwem twém, spogląda na cię z góry i zabija cię aforyzmem — że policja niema żadnego obowiązku tłumaczenia się ze swych wyroków.. jest to rodzaj trybunału tajemniczego, który wyrzeka... ale się nie zniża do motywowania swych dekretów.

Musisz więc zwinąć manatki (jeżeli ci pozostały) i pod przyjacielskim nadzorem przebranego do niepoznania w suknie cywilne i nieposzlakowany cylinder policjanta, wsiadasz do wagonu.. szczęśliwy jeśli jeszcze anioł stróż niewidzialny nie towarzyszy ci do granicy.

Za to cudzoziemiec, który ma sakwę nabitą, najmuje wspaniały apartament.. a jeśli broń Boże jeszcze trzyma konie i urządzi się po pańsku, wziąwszy sobie lokaja i strzelca.. może być pewien, że nawet do jego przedpokoju nie zajrzy natrętna twarz urzędnika policyi, któremu powierzona jest troskliwa piecza nad przybyszami. Czuwają nad nim, kłaniają mu się, pieszczą go z obawy, aby talarów nie wywiózł gdzieindziej. Są to prawidła niezmienne obejścia się z wędrowcami, których nieszczęśliwa gwiazda zagnała nad brzegi Elby.

Wszędzie indziej może cudzoziemiec choć cokolwiek przybliżyć się do autochtonów, tu stosunki z niemi nader są trudne, wyjąwszy klassę służebną, która na wszelaki sposób służyć mu jest gotowa.. byle płacił.

Dwór można rzec, jest niedostępny nawet dla najdostojniejszych, rzadko kto się prezentuje, rodzina cała panująca żyje odosobniona, cicho, skromnie, a maluczka garstka arystokracyi w tém ją naśladuje. W całém Dreznie ledwie kilka jest powozów prywatnych oprócz dworskich.. z tych niektóre jeszcze na stojących resorach.. Dosyć wytwornymi ekwipażami, które stoją do najęcia — niestety! my jeździm najwięcéj, my za wszystko płaciemy najdrożéj, my wykupujemy zbytkowne towary, dla nas sprowadzają łakocie, do nas się wdzięczą sklepy, nam się kłaniają i uśmiechają najświeższe lub najbardziej wyświeżone twarzyczki. Wśród takiego społeczeństwa zimno grzecznego, przywabiającego tylko dla zysku, życie być musi niesłychanie smutne. — Ta komunja ducha i serc, której człowiek tak potrzebuje aby odmłodniał i nabrał siły — tu jest rzeczywiście niepodobieństwem; niemasz z kim myśli zamienić, dla kogo piersi otworzyć, schniesz bez tej rosy ożywczej, a dusi cię nadmiar własnego uczucia, którego wylać niema przed kim.
Nad kuflem piwa siedzą wszyscy milczący.. panie popijając Lager Bier robią pończoszkę, panowie palą cygara i myślą o talarze... W rozmowach wyrazy Neugroschen — Silbergroschen.. Thaler.. nieustannie o uszy się obijają.

Wszyscy zdają się obawiać aby kto ich kieszeni nie napastował... tam rdzeń ich życia.

Trwoga ta maluje się na wszystkich twarzach, tchnie z każdego słowa, tryska w wejrzeniu, zdradza się w obejściu.

U nas ubogie człecze ostatni da grosz często żeby duszę z duszą spokrewnić, tu zdaje się duszę by każdy oddał, by mu tylko świętego grosza jego nie ruszono... I nie może być inaczéj, każdy bowiem czuje, że gdyby, uchowaj Boże, stracił niezależność, którą ten grosz przedstawia, nie dałby sobie rady, wszyscyby od niego uciekali jak od zapowietrzonego, nawet najbliżsi krewni, nikt by mu niedopomógł i stałby się parją najnieszczęśliwszym.
Cecha to już niechrześciańskiego społeczeństwa, bo w Ewangelyi od chrztu począwszy do sakramentu ołtarza, do obowiązków braci za jakich się wszyscy uważać powinni, wszystko tchnie spojeniem w całość jak najściślejszą człowieka. W pierwszych wiekach chrześciaństwa prawo to objaśniało się jeszcze wyraźniej. Wszędzie gdzie religja wystyga i staje się czczą formą, gdzie duch Boży wiać przestaje, społeczeństwo musi przyjść do tego rozdrobnienia, rozproszenia i stanu nieufności obronnej, oczekującej tylko jakby zaczepki i gotowéj ją odeprzéć. Nieznacznie się idzie do tego, ale w końcu wystygłe towarzystwo, wiąże się tylko jakiemiś węzłami przyzwoitości i potrzeb wzajemnych, schodząc bezwiednie prawie na teoryą egoizmu XVIII wieku.

Jak skoro ofiara wydaje się głupstwem, poświęcenie szaleństwem, zaparcie siebie niedorzecznością, musi człowiek stracić cechy chrześcianina i przyodziać szatę pogańską. Zostają kościoły, xiążki do nabożeństwa, kapłani przez rząd pensionowani, obrzędy, które stanowią przyzwoitą dystrakcją — ale religyi już niema choćbyśmy się zgodzili na jak największą tolerancją w rzeczy dogmatu, niepodobna nie zapłakać nad utraconą cnotą.

Bo czemże jest ta pozostałość wiary, która się bez czynów utrzyma, czém ta obłudna uczciwość praktycznych ludzi..? Jakąś negacją, czemś ujemném zależącém na nieczynieniu drugim co nam niemiło. W takiej to cnocie ujemnéj, chłodnéj, nijakiéj przychodzi nam tu żyć, a dobrze jeszcze jeżeli się ona znajdzie.

Nic to jeszcze gdy człowiek zdrowy, młody, silny wpada w takie społeczeństwo; — ale chory, zraniony, obolały, potrzebujący pociechy i spółczucia! Zewsząd ranią go ostre kanty tego obyczaju samolubnego.. i gorzkim, gorzkim wydaje mu się ten chleb Danta, ciężkimi te wschody... do kancellaryi dyrektorjum policyi, które upokorzony razem z włóczęgami (gdybyż tylko!) przechodzić musi..

Spytajcie jakiemi go tam pogardliwemi przyjmą potém oczyma, jak szyderską mową, jakim uśmiechem obrachowanym na ukąszenie.

Dodajcie w koło milczenie opasujące wszędzie, twarze obce, mowę nie swoją, oczy śledzące uprzykrzenie piętno obczyzny, które nosi na obliczu.. dodajcie niepewność jutra... wszystko, wszystko.. i mięso wygotowane pływające w niedogotowanym sosie i piwo Gambrinusa miasto wina i słotne niebo i piec cuchnący węglem a nie grzejący wcale, i wiejące okna i wrzawliwe wichry na moście, i wiele a wiele jeszcze.. Dziwnaż potém gdy u stolika zasiadłszy wieczorem czarnemi pasmami powloką się myśli i zapragnie się na cmentarzu choćby kątka obok wielu co już tam odpoczywają, opłaciwszy dobry najem za to ostatnie pomieszkanie.
To pewna, że cmentarz nasz katolicki w Dreznie, jest jedném z najweselszych miejsc miasta.. kwiatów w nim pełno, cicho, napisy mówią znanym językiem a komissarz policyi nieprzychodzi tu co mieniąc uśmiechać ci się groźbą i kazać kłaniać z pokorą prosząc o pozwolenie oddychania nadelbiańskiem powietrzem.

Nie słyszeliśmy przynajmniej dotąd o nikim, kogoby wypędzono z cmentarza dla niedostatku legitymacyi lub politycznych podejrzeń. Oddawszy ducha każdy już jest doskonale wylegitymowanym, przestaje być niebezpiecznym, a ten kąteczek ziemi, który mu dają, wcale się dobrze opłaca. Nie można téj roli cmentarnéj nazwać nieprodukcyjną.

Dziwię się tylko jednej rzeczy, że nadzorca cmentarza, wesoły ów, rumiany jegomość w czarnej czapeczce nie probuje na grobach zasiewać kartofli... niezawodnie by się udały... Licząc tylko po pół korca na świeżego, zdrowego nieboszczyka średniej tuszy... coby to było pieniędzy... a jak smaczne kartofle! I nikt by mu tego pewnie w Dreznie za złe nie poczytał, obliczywszy, ileby za to wziąć można talarów.

Mamy nadzieję, że z dobrze zrozumianym postępem pierwiastki cielesne zawarte w królu stworzenia, (który często wygląda na najlichszego sługę), zużytkowane zostaną. Trochę tylko poczekajmy.

Darujecie mi może ten sarkazm... W istocie cmentarze wszystkie w Dreznie ślicznie wyglądają, dobrze są utrzymywane, a rodziny zmarłych nieustannie noszą na groby wieńce, kwiaty, wazoniki... Spotykam codzień te poczciwe żałobne pochody. Często dziatki maleńkie dźwigają ojcom i matkom rozkwitłéj trochę zieleni; a na cmentarzach u nich tak jakoś wesoło, jak gdyby w istocie w inny świat wierzyli!
Nie pojmuję, nie rozumiem téj ich logiki, boć jedno z dwojga, albo się wierzy w niebo albo w talara... a w oboje razem nie podobna...
Prawda, że w Chinach cześć dla zmarłych jest wielka, a o chińskiém niebie głucho...

31 Sierpnia 1864.
6 Października 1865.





.
II.

— Są chwile, są usposobienia, są napady nieudolności na człowieka takie, że się nie czuje na siłach, aby coś większego mógł począć i coś porządniejszego zrobić potrafił. Przecież nie podobna mu siąść z założonemi rękami i dać się pochłonąć nicości w spoczynku bezmyślnym..

Przywykły do zajęcia zrywa się do niego, jak amputowany, co ze snu wstając, chciałby stąpić na obie nogi, zapomniawszy, że jednej z nich już nie ma i nigdy mieć nie będzie. W takiej chwili poczynając te zarysy, pocieszam się, że samo utrapienie duszy, musi wśród plewy rzucić jakieś ziarno na te karty... Cierpienie wiele może; więcej ono dobywa z człowieka niżeli pokój, który usypia. Zresztą piszę, bom nawykł do głośnéj spowiedzi z tego co czuję, myślę, widzę, a jeśli grzechy mojego terazniejszego żywota nie będą ani nowe, ani bardzo zajmujące, spowiedź z nich przynajmniej będzie szczérą i prawdziwą. I to coś warto przecie na terazniejsze ciężkie czasy, gdy o prawdę tak trudno.

Na tem wstęp kończę, boć trzeba coś było powiedzieć choć tu, o tych kilku kartach wieczornych przypomnień, dla wytłumaczenia ich i przedstawienia tym, co je w rękę wziąć zechcą. Są to dzieci tęsknot wygnańczych.

Jesteśmy w Dreznie, Wendowie mówią w Drażdanach, a po słowiańsku oznacza to okolicę lesistą. Miejsce to dobrze jest znane Polakom nie od dzisiaj, przywykli przejeżdżać tędy, przesiadywać tu, a nawet umierać. Stoliczka trzeciego rzędu, kraiku, który dziejom naszym nie jest obcy. Panująca w nim rodzina, siedziała długo na tronie polskim, i zostawiła na nim ślady swojego pobytu. Za króla Sasa... żyj, pij i popuszczaj pasa.

Ale pasa takeśmy sobie popuścili, że potem z nas spadł całkiem...

Mówią, że gorzkie wspomnienia także zachowały się w rodzinie królewskiej z tych czasów polsko-saskich: przypisują straty terytoryalne, uszczuplenie granic, upadek dzisiejszy tej nieszczęśliwej Polsce, która także miałaby się na co poskarzyć.

U nas tradycye mówią o wypotrzebowaniu polskich bogactw i zasobów na korzyść domu saskiego, a dom saski utrzymuje, i nie bez pewnych dowodów, że się dla Polski zrujnował, że się dla niej zastawił, wyprzedał, aby się w niej utrzymać, że zmniejszone jego znaczenie i mienie jest karą za jego poswięcenie dla Polaków. To pewna, że rodzina panująca nie bardzo nam sprzyja, że gorycz jakaś pozostała na dnie serca jej, może dlatego, iż mimo wielkich ofiar na tronie polskim utrzymać się nie mogła. Jest to faktem łatwym do dowiedzenia, że dynastya saska zapewne nie zyskała na swych stosunkach z Polską, ale równie może łatwo byłoby dowieść, że Polska na nich nie wiele wygrała, a dużo straciła.

W Polsce czasy panowania Sasów w żywej są jeszcze pamięci, nie powiemy, by przypomnienia ich były przyjemne: są to lata upadku, nie zyskał naród w tej epoce ani na oświacie, ani na zamożności, ani na potędze, ani na sławie, ani na rozwinięciu swych instytucyj. Od Stefana Batorego poczęta walka z ustawami krajowemi panujących, usiłujących władzę swą rozszerzyć a odebrać przewagę stanowi szlacheckiemu, przedłużała się za Sasów konwulsyjnie; szerzyła ona zepsucie, mnożyła rozterki, rozpleniono cudzoziemczyznę chorobliwą zamiast istotnej cywilizacyi...

U dzisiejszych historyków z małymi wyjątkami wszystka wina upadku Polski kładzie się na jej instytucye, na szlachtę; boleją sędziowie przeszłości, że władza królewska silniejszą nie była, że szlachta zbyt się wzmogła, że — jednem słowem Polska nie zmieniła się w porę na państwo monarchiczne czysto, z dynastyą panującą i charakterem innym, któryby większą nadał siłę ku obronie.

Sąd ten o przeszłości tak dziś jest rozpowszechniony, przyjęty, że walczyć z nim trudno. Salus populi (czy reipublicæ) lex suprema, mówią dziejopisarze, niechby Polska sprzeniewierzyła się idei swej narodowej, a ocaliłaby byt... Są inni, co samej tej idei narodowej, której podstawą była swoboda i równość, odmawiają znaczenia.

W istocie sąd o tej przeszłości, a nadewszystko o walce szlachty z panującymi o władzę, nie jest łatwy do wyrzeczenia absolutnie. To pewna, że nie winą tych instytucyj swych, na które dzisiaj miotają pioruny, upadła Polska, ale przez to, że nigdy ogółu większość, że ludzie nie stali na wysokości tych instytucyj.
Ztąd złe ich pojecie, ztąd ścieśnienie swobód i objęcie ich przywilejem jednej klasy narodu, choć zaprawdę do tej klasy dostęp zasługą był bardzo łatwy.

Instytucye zmieniać i łamać nie było potrzeby, żyłaby rzeczpospolita i z niemi, gdyby ludzi do pojęcia i wykonania ich miała.

Ludzi nam brakło.

Przyczyną tego braku było złamane wychowanie publiczne, nieład w niem, pojęć ciasnota, niedołęztwo. Zginęliśmy przez brak zarówno wychowania i oświaty, które niedostatecznie kształciły ludzi. Co było w nich najlepszego, najcenniejszego, charaktery wyrabiało surowe tradycyjne wychowanie domowe, co zeń brał człowiek tem żył, szkoły były złe zupełnie i raczej psuły, niż dokończały dzieło u ogniska domowego poczęte...

Istotna przyczyna upadku Polski leży w braku szkół, oświaty i w zwichnięciu w XVII wieku publicznego wychowania. Przypatrując się ludziom znamienitszym XVII i XVIII wieku widać najlepiej, jak często talenta istotne, złamane były niedostatecznem wykształceniem, ciasnotą pojęć lub powierzchowną cudzoziemską ogładą przywiezioną z za granicy, która z krajowego życia potrzebami w żadnym już nie była związku.

Może się uśmiechnąć nie jeden czytając ten ustęp, lecz chcielibyśmy, aby się nad tem zastanowiono pilniej. Wszystko złe z tego maluczkiego płynie źródła, a choć i dziś jeszcze najmniejsza część budżetów poświęca się wychowaniu, największa część klęsk kraj dotykających, z niedostateczności i fałszywego kierunku jego pochodzi.

Ale wróćmy do przedmiotu; należy to do przeszłości, dajmy jej pokój, niech spi w grobie i pruchnieje na święty popiół czysty, który wiatry rozwieją, aby nim rolę przyszłości użyźnić...

Saxonia należy dziś do mniejszych państewek niemieckich, które się obracają jak satelity w około dwóch głównych planet giermańskiego nieba Austryi i Prus. Dotąd szła ona i radaby iść z katolicką apostolską Austryą, do czego ją skłaniają tradycye, wyznanie katolickie familii panującej, stosunki rodzinne i wstręt a obawa zaborczych Prus, ku którym niechęć w kraju jest wielka i powszechna. Rzadko się tu pruski oficer pokazuje, ale mało który nie dozna jakiej przykrości. Sympatya dla drugiego sąsiada jest dosyć widoczną także; Saxonia oprócz tego usiłowała i stara się skupić w około siebie pomniejsze kraje Rzeszy, ale mimo wielkiego talentu pierwszego swego ministra, nie zdaje się by mogła stanowczą rolę odegrać w dramacie jedności niemieckiej. Obok Austryi i Prus, przy Bawaryi i Hanowerze, Saxonia musi się ograniczyć stanowiskiem podrzędnem. Wzdycha ona próżno do odzyskania, tego co straciła w ostatnich czasach. Obcięta, mała, zepchnięta z wielkich nadziei, które niegdyś karmiła, Saxonia cała oddała się pracy wewnętrznej około zbogacenia uporządkowania, zużytkowania wszystkich sił swoich. Na tej drodze, potrzeba przyznać, uczyniono wiele i skutecznie, ale materyalna pomyślność kraju nie idzie w parze z moralnem jego wykształceniem. Gospodarstwo, przemysł, handel, drogi, fabryki, rękodzieła, kwitną i przynoszą owoce, ale w ogóle charakter narodowy nie ma cech wybitnych, nie objawia się żywszem pragnieniem żadnem; nawet jedność niemiecka, która rozgrzewa chwilowo, nie mąci świętego ich spokoju.

Nie lękając się zbytniego nadużycia swobody nawet, Saxonia daje jej swym mieszkańcom dozę teoretycznie większą, niż pragnąć i zużytkować mogą, połowa przynajmniej konstytucyjnych praw narodu spoczywa w futerale, niepotrzebna, bo ich użytku nikt nie rozumie.

Istnieje tu wprawdzie jakaś postępowa opozycya i jakaś Fortschritts-Partei, stronnictwo postępowe, złożone z kilku lipskich professorów, kilku drezdeńskich adwokatów i garstki młodzieży, ale ci idą ostrożnie, i nim się kiedyś zaczną posuwać naprzód, uznali wprzódy za słuszne wybrukować gościniec, którym pomaszerują, tym czasem usilnie się krzątają około znalezienia kamieni. Opozycya tutejsza milcząca, wyczekująca, obawiająca się policyi, (bo policya gra przeważną rolę w Saxonii) odzywa się czasem na zgromadzeniach ludowych, niekiedy w organie swym, Gazecie konstytucyjnej, bardzo rzadko na posiedzeniach rady miejskiej, nareszcie w izbie, ale skonstatowawszy, że istnieje, ogranicza się na tem. Nikt też się jej nie lęka.

Charakter ogółu mieszkańców tego spokojnego kraiku wykarmionego kartoflami i piwem, jest najlepszą rękojmią, że ani za prędko, ani za daleko nie wyskoczy przed drugiemi. Sasi pracowici, oszczędni, wytrwali, cisi i lubiący porządek, przywykli do życia umiarkowanego we wszystkiem, prawidło to zastosowują i do społecznego i do politycznego bytu swojego. Ne quid nimis napisać by można przy herbie Saxonii, choć go dwaj Herkulesy z pałkami trzymają... aurea mediocritas kwitnie... Ani fortun zbytecznie rozrosłych, ani też nadzwyczajnej nędzy tu nie ujrzycie.

Przeważny liczbą i znaczeniem jest stan średni. Dla niego widocznie i szczególniej dla niego ściele się tu życie, urządzają stosunki, budują domy, zakładają kawiarnie i grają teatra. Zbytkowne towary, szerokie mieszkania, wspaniałe ekwipaże są dla przejezdnych szczególniej Anglików i Rosyan, których Drezno liczy bardzo wielu. Niemal każdego roku zimuje tu do tysiąca rodzin z samej Rosyi. Tym wolno sobie pozwalać, zbytkować i folgować pysze i sybarytyzmowi, Sasi tego nie potrzebują, nadto są wytrawni... każdy co niedziela i święto wystraja się bardzo porządnie, idzie na przechadzkę z małżonką, wypija kilka kuflów piwa lub kawę, ale powróciwszy chowa kapelusz do pudełka i zdjąwszy rękawiczki nie pierwszej świeżości, pracować będzie tydzień cały ze spokojem sumienia. Fortun bardzo wielkich nie ma nad kilka w całym kraju. Ale większość używa dobrego bytu i uczciwego dostatku.
Pracują tu wszyscy szczerze i bez oddechu, nikt się nie uwalnia od tego obowiązku dla tego, że już ma dosyć (jak u nas), owszem im więcej ma, tem pragnie mieć więcej. Skala używania nie mierzy się posiadaniem ale nawyknieniem, nie podwyższa w miarę przymnażania fortuny, ale zastosowuje się do obyczaju. Dla tego też majątki rosnąć muszą.
Przypatrując się życiu, jakie się przedstawia w Dreznie, zadziwić się potrzeba jego skromności w ogóle i dobremu pojęciu. Nie zbywa nikomu na tem co życie samo utrzymać może pod wszelkimi względami. Ceny tego co karmi umysłowo i zmysłowo są dostępne każdemu; muzyka, sztuka, teatr, prawie dla wszystkich stoją otworem; arystokratycznych fantazyj i nawyknień nie ma, a jeźli się co na nie obrachowywa to dla tego tylko, że z niemi cudzoziemcy przyjeżdżają.
Nic spokojniejszego nad Drezno, miasto z życiem wiejskiem: pełno zieleni, ogródków, alei, cienia, i wszędzie tysiące dzieci na rękach piastunek, na wózkach, wózeczkach, pieszo. Tych wózków dla dzieci, w których często siedzi ich po dwoje i troje, pełno w każdym kątku, w ogrodzie, gdzie tylko trochę jest cienia i murawy; wielki ogród, Zwinger, Bürgerwiese, nawet taras królewski zasiany dziećmi.
Jak tylko słońce zabłyśnie a powietrze znośne, piastunki z dziećmi wynoszą się na powietrze i cały dzień go używają. Z jednej strony to przywyknienie do zmian atmosferycznych może korzystnie wpływać na zdrowie, i w ogóle ludność jest czerstwa, silna i rumiana (do czego i praca przyczyniać się może) ale nadzór macierzyński nad dziecięciem jest mniejszy. Matka zdaje je na piastunkę, a sama pracuje. U nas rzuca się dziécię dla zabawy, książki, muzyki, wizyt, tu dla kuchni, dla targu, szycia... Trudno obrachować jakie być mogą tego skutki, ale co do hygjenicznego wpływu tego wychowania pod gołem niebem, niezawodnie on jest dobry i dzieci wyglądają ślicznie. Mówią tylko że wielka liczba ułomnych, jaka się tu spotyka, wożeniu na wózkach się zawdzięcza; dziecię skurczone długo, piastunka nie bardzo patrzy... powoli się krzywi i krzywem zostaje. Ludność dziecięca więcej niż gdziekolwiek wychodząca na jaw, zdaje się tu nieproporcyonalnie wielka. Piszę co widzę, nie mogę wrażeń mych skontrolować statystyką, ale nie zdaje się, by tu stosunkowo dzieci było więcej niż w innych krajach, to pewna, że małżeństw mniej jest niż gdzie indziej... ale o tem później jeszcze.
Gdyby nie cudzoziemcy, a prawdę rzekłszy głównie Rosyanie i Polacy, Drezno byłoby prawie taniem miastem; nam jest wszędzie drożej, bo na naszą nieopatrzność co do grosza i brak ściślejszej rachuby przyzwyczajono się już liczyć. Jak we Włoszech forestiere jest rzeczą, na której wszelakiej spekulacyi bez zgryzoty sumienia dopuścić się można, tak tu der Fremde także płaci za swą nieświadomość kraju i niecierpliwość, czasem za swą pychę i miłość własną, z której bardzo słusznie za oczyma mu się śmieją. Ta chęć popisu przed nieznanymi z jakąś butą i paradą, któreśmy wzięli wspadku z mniej wykształconych czasów, nie opuszcza nas dotąd, często dla kilku kelnerów, którzy szydząc patrzą zdala na to nadrabiane państwo, gotowiśmy duże popełnić głupstwo, za które potem o suchym chlebie pokutować potrzeba. Wliczyliśmy już to sobie do wad narodowych, do cech naszego charakteru, nosimy to jak znamię właściwe niesłusznie. Dosyć się przypatrzyć ludziom w ogóle, a przekonamy się łatwo, że to cecha wszystkich nieco podcywilizowanych ludów, dużo jeszcze młodych i niedojrzałych... Jest to po części studenterya. Nie mamy tego w charakterze ani we krwi, mamy to w młodości, z której wyjść nie umieliśmy, choć pod innymi względami zgrzybiali.
Między innemi lekarstwami na tę słabość dałbym tę prawdę, że cudzoziemcy daleko więcej szanują oględnego i bacznie rachującego się człowieka niż butnego fanfarona, którego z łatwością oszukać mogą, ale się prawie nad nim litują. Kłaniają mu się bardzo nizko, ale się z niego potem niepoczciwie śmieją. U nas to rzucanie grosza obudza może uszanowanie, tu prawie rodzi pogardę, wiedzą bowiem dobrze, na czem się kończą te szumne popisy, na długach niepłaconych, niedostatku, wstydzie i upokorzeniu.




Wiemy to trochę z tradycyi, że część Saxonii dotąd jest krajem słowiańskim, że tu jeszcze żyją Łużyccy Serbowie, językiem swym mówią, piszą, modlą się, wynarodowić się nie dali; mniej może ludzi wie, że Drezno niemieckie, starosłowiańskie Drażdany (las, puszcza) są osadą łużycką także, że Łaba słowiańska przechrzczona na Elbę oblewa brzegi, po nad którymi dziś jeszcze gdzieniegdzie rozlegają się pieśni prastare. Spotkawszy się tu z tą resztką plemienia wyciśnionego przez zabiegliwych niemiaszków, wiecznie sobie człowiek zadaje to pytanie, dla czego oni byli silniejsi, co stanowiło tę siłę, dla czego z tą miną pokorną, z tą postacią chłodną, z tą flegmą obojętności oni posiedli cudze, a my ze swego wydziedziczeni zostaliśmy?

Le monde est aux flegmatiques intelligens, sprawdza się tu jak wszędzie. Tę flegmę czy winni są kartoflom czy piwu czy krwi, co w ich żyłach płynie (może stoi), czy wpojonym od dzieciństwa obyczajom?... Czy my byśmy nie mogli nabyć jej przecie, jeżeli nie dla siebie to dla dzieci naszych? Nie zła by to rzecz była i potrzebna. Wprawdzie przez tę flegmę wiele z przymiotów naszych dzisiejszych znikłoby i musiałoby przed nią się upokorzyć, ale może i my panowalibyśmy nad tą ziemią, w której kości ojców pruchnieją. Tu znowu pytanie czy koniecznie panować potrzeba ażeby być i czy cierpienie a ucisk nie jest także inną bytu formą, może doskonalszą i ostatecznie obfitszą w owoce dla ludzkości —? Czy nasza walka głośna i wrzawliwa, czy ich cicha i spokojna a uparta, więcej jest wartą w obliczu wieków i dziejów? Zastanówcie się i niech czytelnik reszty w swej duszy dospiewa, ja się przyznaję że nic nie wiem.
Wprawdzie redaktorowie Czasu, zmieniwszy po ostatnich wypadkach sposób zapatrywania się na wszystko, co się nas tyczy, codziennie prawie powtarzają nam, że męczeństwo nie jest już życiem narodu, że porównywanie Polski i jej ofiar do chrześcian pierwszych wieków jest fałszywe, jednem słowem starają się przekonać, że lepiej być szczęśliwymi niż prześladowanymi i bolejącymi.
Z tego naturalnie płynie, iż dla tej szczęśliwości coś chociażby z narodowego charakteru i posłannictwa poświęcić należy. I tego dorozumiewać się dają często napady na poetów co męczeństwo okrywają aureolą świętości.
Nikt zapewne z dobrej woli nie szuka męczeństwa, nie wybiera nieszczęścia, nie lubuje się w niem dla jakiejś próżnej z niego chwały, wolelibyśmy i my widzieć Polskę szczęśliwą, silną, wielką, a dzieci jej na domowym zagonie spiewające pieśń dziękczynną Bogu...
Ale są rzeczy, których dla dostąpienia pokoju, dobrobytu materyalnego i potęgi poświęcać się nie godzi — to sumienia, posłannictwa, ducha narodowego. Jeżeli od nas wymagają ofiar tych, lepiej jest cierpieć, a cierpiąc lepiej się czuć męczennikiem, niż nieszczęśliwym a zgniecionym aż do upodlenia. Uczucie to męczeństwa pociesza, podnosi, uzacnia.
Powiemy więc ze Ś. Pawłem:
Nolite extinguere spiritum![1]



Otóż stoimy przed tą sławną drezdeńską galeryą, która poczęła się zbierać gdy jeszcze Sasi u nas panowali.
Nie damy tu wcale ani spisu ani przeglądu galeryi, szczególniej dla tej przyczyny, że najtroskliwszy na nic się nie przydał, a im jest bardziej wyczerpujący tem mniej naucza. Z rozumowanych owych regestrów ten tylko mądry, kto przedmioty zrejestrowane sam wprzódy obejrzał.
Galerya jest liczna i bogata, możemy do niej nie ten tylko raz zajrzeć. Rzeczywiście ma kilka tylko brylantów, które w niej świecą, tak że reszta, stellæ minores, zupełnie przy tych słońcach gasną.
Syxtyńska Madona Rafaela, obraz zagadkowy, wielki, dla pospolitych widzów niedostępny, chwalony na wiarę tysiąca poprzednich pochwał i zachwytów; cudowna Matka Boża Holbeina, w swym rodzaju arcydzieło; Tycyana grosz Cezara; Marya Egipcyanka, kilka krajobrazów Ruysdaëla... z resztą prześlicznych rzeczy mnóstwo, przedmiotów do studyów bez liku, ale wiek by nad niemi spędzić potrzeba, nim by z nich wszystką myśl, która tam pogrzebiona lub spowita leży, wydobyć się udało.
Syxtyńska i Holbeinowska Madony porównane z sobą, są niesłychanie nauczające. Cały charakter sztuk dwóch narodów, zupełnie odrębnie usposobionych do pojęcia jej i tworzenia, wyraził się w najdoskonalszy sposób w tych dwóch arcydziełach. Los nie zbliżył ich do siebie przypadkowo, postawił je umyślnie przy sobie, aby pokazać że po za te granice, dwa wielkie narody artystów nie wyjdą nigdy.
W Madonie Syxtyńskiej uderza majestat, wielkość, bóstwo i boskość Chrystusowego posłannictwa, idealność katolicyzmu, mimo swych usterków lecącego po za światy — w Holbejnie ten sam dogmat, ta sama wiara, odziana w szaty powszednie, postawiona na ludzkiem podnóżu, przedstawiają protestantyzm który zrozpaczywszy żeby do Boga doleciał, chciał Pana Boga uczynić człowiekiem, aby się do niego zbliżył. Tamta Madona włoska, to niewiasta przepowiedziana od wieków, która miała skruszyć głowę węża — to matka serdeczna, niemiecka... pośredniczka co nasz światek maluczki za rękę do niebios przeprowadza, mówiąc... wszakżem i ja córka ziemi choć matka Boga. Tam polot w krainy ideału, tu ideał sprowadzony na ostatni szczebel, z którego jeszcze krok: pozostałby już tylko człowiek.
Uderzyła mnie myśl jednego niepospolitego pisarza, który w Madonie Syxtyńskiej widzi jakby matkę dziecięcia przerażoną wielkością jego posłannictwa, jakby przelękłą swem macierzyństwem Boga — w Holbejnowskiej jest czysto ludzki wyraz miłości i miłosierdzia, przed Syxtyńską paść potrzeba na kolana, w Holbejnowskiej po ziemsku rozkochać się można... Rafaela dramat Boży odgrywa się w obłokach tkanych z główek anielskich, Holbejna na ziemi okrytej misternie tkanym kobiercem. Nad cudną twarz Madony Holbejnowskiej niemiecki ideał nigdy nie zajdzie dalej. Chciał go prześcignąć Overbeck i stworzył Madonę romansową, sentymentalną, sztuczną, nie żywą, teatralną.
Sztuka włoska także nie przeszła kresu, jaki jej postawił Rafael, a ze wszystkich Madon Rafaela poczynając od pierwszych w stylu Peruginowskim, do ostatnich, w których jest zaród przyszłego manyeryzmu późniejszych mistrzów Italii — ze wszystkich może Syxtyna jest najwyższego podziwienia godnej.
Nie powiem żeby jej nadziemska piękność była pojętną, zrozumiałą, dostępną dla każdego od razu.
W pierwszej chwili, każdy oceni Holbejna, wiele osób patrząc na Rafaela, w duchu, nie śmiejąc się przyznać, spytać się może siebie — cóż tu jest tak nadzwyczajnego? Ale im dłużej, głębiej wpatruje się człowiek w to oblicze, w całość od razu tylko dziwną, zagadkową, tajemniczą; tem lepiej widzi, że malarz jej nie układał, ale rękę jego wiodło jakieś mistyczne natchnienie.
Któż nie zna przynajmniej z tysiąca rysunków, sztychów, litografij, porcelanowych lizanin tego olbrzymiego obrazu? Przychodzi przecie ubolewać że jest tak spospolitowany, rzekłbym sprofanowany — kopiści przychodzą doń wcale się nie troszcząc o jego znaczenie, biorą zewnętrzną fizyognomię nie domyślając się ducha i odtwarzają szkielet tylko. Z tych ułamkowych wizerunków nie można mieć wyobrażenia o Syxtyńskiej Madonie, jak najlepszy portret nie daje wyobrażenia całego człowieka.
Podróżny wprzód jeszcze, niżeli ją ujrzał, jest prześladowany karykaturą arcydzieła: spotyka się z nią we drzwiach hotelu w których zawieszono porcelanową jej kopijkę, znajduje ją za szkłem u wszystkich fotografów, w oknach wszystkich magazynów, na garnuszkach od śmietanki, na talerzach, po xięgarniach, gdzie stąpi... widmo obrazu ściga go wszędzie. Z tego skutek ten, że się zużyje wrażenie ogólne obrazu, nim się doń dojdzie, że się opatrzą zbyt oczy, popsują, oślepną, zobojętnieją. Kto chce dobrze widzieć Madonę Syxtyńską powinien z oczyma zamkniętemi pojechać do Drezna, dać je sobie zawiązać idąc do galeryi i nie zrzucać chustki aż przed obrazem. Potem już napoiwszy się widokiem arcydzieła będzie mógł patrzeć bez szwanku na reprodukcye, które mu się wydadzą czem są, nieudolnem małpowaniem bez ducha.
Ciekawą jest rzeczą przypatrzyć się przechodzącym wędrowcom przed ten wsławiony obraz, który w nowej galeryi ustawiono w oddzielnym gabinecie, starannie oświetlony, w rodzaju rzeźbionego ołtarza... Czci tej dostąpił tu tylko Holbein, który jest prawie sam jeden, i Rafael, którego Madona ma swój oddzielny przybytek.
Nie powiemy, ażeby urządzenie ram i podstawy obrazu wykonane ze smakiem i staraniem wielkiem, było dlań bardzo korzystnem.
Obraz w ramach zwyczajnych na szerokiej ścianie zawieszony może by się lepiej wydał i czynił większe wrażenie...
Do tej świątyni, w której nikt głośniejszego wyrazu wyrzec się nie waży, wchodzą wszyscy przygotowani do zachwytu, przejęci, skupieni na duchu...
Jedni siadają na naprzeciwległej kanapie, drudzy na krzesłach, reszta stoi szukając sobie jak najwłaściwszego punktu do oglądania obrazu... Wszyscy czują się obowiązani siedzieć tu długo, patrzeć, dumać, a niektórzy widocznie odchodzą z zawiedzioną nadzieją.
Obraz nie razi jak piorun efektem nadzwyczajnym, jest na pozór wielkiego spokoju i majestatu... i jak niemal wszystkie arcydzieła, dziwi prostotą swą, pod której powłoką ginie zrazu dla patrzącego potęga genialnego natchnienia.
Nie jeden pyta się siebie w duchu — Ale jest że to te sławione arcydzieło?
Wszyscy co się uczyli w Rzymie Rafaela doświadczyli tego że się go trzeba nauczyć czytać, przywyknąć do tego języka, wtajemniczyć w piękność jego. Powoli odsłaniają się przed okiem i duchem patrzącego niebieskie majestaty...
Na jasnem tle niebios zjawia się Matka Boska z dziecięciem na ręku, typ Rafaela, piękny, nie ziemski, ubóstwiony, coś dziwnie tajemniczego, mistycznego w nim...
Jest to Madona już nie żywotem ziemskim macierzyństwa, męczeństwa, boleści żyjąca, ale panna, a matka ubłogosławiona, zjawiająca się ziemi z tą dzieciną na ręku, aby nią powiedziała ludziom iż u tego, którego wypiastowała, wszystko wybłagać może. Na jej obliczu jest coś niepojęcie smętnego razem i potężnego... Trzeba by uklęknąć i pomodlić się, a wszyscy lornetują... Nie jest to najlepszy sposób poznania tego obrazu...
W milczeniu Anglicy, Rosyanie, Niemcy... patrzą każdy po swojemu na cudowne płótno... rzadko kto głośniej swój zachwyt objawi... ale sceptyków też mało... Artyści zrazu chcieliby się wdać w krytykę, ale to co się wydaje im łatwem na pierwszy rzut oka, nim wymówili słowo im samym śmiesznem i dziecinnem się już widzi...
— Draperye...
— Koloryt...
— Tło...
— Figura Syxtusa...
Każdy poczyna zarzuty, ale wpatrzywszy się w twarz Madony milczy...
Najgwałtowniejsza ochota popisania się z sarkazmem, sparaliżowaną się czuje...




Jak ludzie bywają niezasłużenie od losu obdarowani tak są i obrazy szczęśliwe... którym się trafem powiodło na świecie — któżby powiedział że w miejscu w którym królują dwie najpiękniejsze Madony na świecie — obok tylu arcydzieł lub znakomitych przynajmniej obrazów, dorobi się równej z niemi, może większej nad nie popularności i rozgłosu.
Czekoladniczka Liotarda!!
Jeżeli gniewa Madona Syxtyńska, wszędzie a nieudolnie dla spekulacyi lichej powtarzająca się, gorzej stokroć oburza ta Czekoladniczka nieznośna, z którą się rozminąć nie można.
Jest to sobie ładna Stubemädchen, po naszemu subretka, w stroju XVIII wieku, niosąca dla kogoś filiżankę czekolady, wykonana sucho, zimno, jasno, z natury i bez źdźbła poezyi. Za co ją sobie ci ludzie tak upodobali? dla trochę zadartego noska? białych rączek, które tu są tak rzadkie, uśmiechu głupkowatego i zaciśniętych ustek? dla wyblakłego pastelowego tonu obrazu? Nie wiem doprawdy, ale Czekoladniczkę znajdziecie w każdym sklepie, w każdem oknie, na cukierkach (mniejsza o to), na serwetkach tkaną, na kanwie szytą, po tysiąc razy powtórzoną na porcelanie (co dla niej najwłaściwsze) odtwarzaną akwarelą, guaszem, olejno, na szkle, w odlewach... aż do ostatecznego uprzykrzenia, znudzenia, dokuki. Kto jej pierwszy zrobił tę sławę arcydzieła, trudno wyszukać winowajcę, to pewna że we wszystkich przewodnikach, opisach, wyliczeniach znajduje się Czekoladniczkę obok Rafaela, Holbejna, Murilla i Tycyana...
Skutkiem wreszcie jakiegoś zapatrzenia się na tę nieszczęśliwą Czekoladniczkę, zdaje ci się w końcu, że tysiąc jej exemplarzy i karykatur żywych chodzi po ulicach. Typ ten nieustannie drezdeńskim mieszkańcom przytomny wpłynął na wyrobienie się pewnej kobiecej fizyognomii powszedniej, która przypomina Czekoladniczkę. Co chwila narzuca ci się a[2] twarzyczka porcelanowa, biała, rumiana, świeża, spowszedniała, ni piękna, ni brzydka, bez wyrazu, z zalotnym uśmieszkiem chłodnym na usteczkach różowych wystereotypowanym. Wszystkie Stubemädchen starają się być do tego ideału swego podobne, jest to typ drezdeński, saski... Liotard stworzył całą generacyę, cały naród tych czekoladniczek. Począwszy od ludowych twarzy aż do arystokratycznych, pełno tej nieznośnej pospolitej urody, przez którą żadna myśl nie przegląda.
Oblicze to spokojne jak woda przeźroczysta, a na dnie jego niegłębokiem widzisz piasek biały i kamyków mozaikę...
Dla określenia stosunku ideału do rzeczywistości dosyć jest postawić przy dwóch Madonach czekoladniczkę Liotarda.
Co za charakterystyczne rozmiłowanie w tym typie najwyższej pospolitości, najgrubszego realizmu.
Natura niemiecka zdradziła się w tem rozkochaniu zdrowego mięsa i spokojnie, normalnie płynącej krwi, której żadna burza myśli i uczuć zamącić nie jest w stanie.




Szczęściem wszyscy uczeni zgadzają się na to, że pomiędzy człowiekiem, ziemią, krajem a zatrudnieniami jego zwykłemi i fizyognomią z nich wynikającą nierozerwany jest związek, stosunek, który się we wszystkiem odbijać musi. Inaczej pojąć by trudno dla czego w tej szczęśliwej Saxonii, żywi ludzie a szczególniej żywe kobiety tak są podobne do porcelanowych lalek. Ze starych portretów widać jednak że nie zawsze tak bywało.
Fabryka porcelany oddziałała na ludzi i o ile życia z ludzi weszło do porcelany tyle martwości z porcelany przelało się w ludzi. Najlepiej się to daje widzieć na kobietach, koloryt porcelany, wyrazu tyle ile na niej, tyleż duszy i fizyognomii. Idąc ulicą mijasz nieustannie owe czekoladniczki z najpiękniejszej massy porcelanowej wyrobione, ale niby to żywe; przybrały nawet ową manierę figurynek na półkach trochę wymuszoną a po trosze naiwną. A wszystko to tak do siebie podobne jakby z formy jednej wyszło... rzekłbyś rodzone siostry, ręką Misznieńskiego mistrza wymodelowane.
Ten porcelanowy spokój błogi, jest charakterem piękniejszej połowy drezdeńskiej ludności.
Chceszli dopełnić badania nad plemieniem, które tyle wydało zdobywców — choćbyś się miał do reszty rozczarować, spojrzyj kiedy poszedłszy do Linksch’e Bad, do Waldschlöschen, do Grosser Garten... lub gdzie więcej zbiera się ludzi... z twarzy na ręce...
Twarz często będzie świeżutka, śliczniutka, rysy delikatne... ręce robotnika, z przeproszeniem łapy to jeszcze nie ręce, do tego zafarbowane wczorajszą pracą, brudne, pospolite, zaniedbane, prozaiczne... aż strach... Między twarzą tą a ręką nie ma najmniejszego związku, rzekłbyś że na śmiech i na urągowisko z sobą się tak sprzęgły... Głowa już nieco wyrosła po za rzeczywistość, ręka jeszcze spoczywa w mydlinach i krochmalu.
Ale cześć tej brzydkiej, grubej, dużej zapracowanej ręce kobiecej... ona to czyni tę twarz tak spokojną, tak łagodną i poczciwie uśmiechniętą błogo do świata... Można podziwiać jej formę i barwę i zaniedbanie, ale potrzeba przed nią czołem uderzyć — jest to ręka poczciwa... ta dłoń wyraża życie spędzone w znoju i trudzie, zamknięte w domu, nie sięgające po za ogródek zielony w którym bije dla oczów uciechy maleńki wodotrysk... i za drzwi żelazne oddzielające od świata... ta dłoń to cała historya tego ludu o pięknych twarzach i brzydkich łapach...
Gdy te ręce zmaleją, wybieleją, okryją się rękawiczką od Jouvina, obleją wonnościami, naówczas troska wkradnie się do serc, zmarszczki się pokażą na tych twarzach, niepokój zapuka do drzwi domu... Ta ręka, to świadectwo poczciwości. Zacna to ręka... ale jakże okrutnie brzydka!.. o miły mój Boże!..
Już w tych ładnych główkach czekoladniczek latają może sny złote, już się przemykają obłoczki różowe, jutro może przejdą one do piersi, do serca, które bić zacznie gorączkowo i do rąk które namiętność wybieli, wypiękni... aż nareszcie i całą postać i nóżkę, która dziś tak śmiało stąpa po ziemi stopą olbrzymią i pewną, wykształcą i zamkną w trzewiczek nadobny... Nóżka zmaleje ale lica zbledną i chodzić nie będzie czem, a latać nie będzie się umiało... Są narody, które już do tej doskonałości doszły. Jeżeli chcecie poznać stopień moralności ludu, kultury jak mówią Niemcy, cywilizacyi i idealizmu zawartego w jego naturze, popatrzcie na ręce... Piękne rączki są niebezpieczne, a po nad niemi bije zawsze prawie tęskne serce... które szuka, czego ziemia dać nie może. Cześć brzydkim rękom Saxonek.




W półtora roku po napisaniu tej rozprawy o rękach, wielce, przyznaję dziś nie pełnej, postrzegam żem się bodaj nie omylił.
Ale jak się tu wytłumaczyć? rzecz niezmiernie trudna... Te ręce pracowite nie zawodnie, świadczące o pokoju serca, nic nie dowodzą wszakże, gdy je za oznakę obyczaju skromnego wziąść zechcemy... Niestety nie ma tu marzeń, namiętności, szałów, ale obojętność i chłód czynią nawet surową cnotę... obojętną...
Tak mówią...





Nie trzeba się tak bardzo dziwić oszczędności Sasów, którym dwór ich daje nieustannie żywy jej i nauczający przykład.
Być może, iż lista cywilna króla nie jest zbyt wysoką, że obowiązki jego znaczne są i ciężkie, że wreszcie zrujnowała się dynastya na tę nieszczęśliwą Polskę na którą tak narzeka, ale też nie ma może panujących, którzyby piękniejszy poddanym dawali przykład prostoty obyczajów i troskliwego rachunku na jutro.

Dwór nie bawi się w żadną wystawę i uroczystości, nie ma świetnych ekwipażów, ani zbyt bogatych liberyj, każdy prywatny człowiek zamożny mógłby z nim walczyć o lepszą, a wielu znałem półpanków co daleko krzykliwej szumieli... Niektóre zaprzęgi królewskie są istotnie przedpotopowe, inne zdają się być z czasów Augusta II a te jeszcze są w cale pokaźne. Liberya paradna w migdałowych frakach ze srebrnemi galonami, ogromnemi staremi chabetami królewskiemi tak dobrze czasem wywozi, z pozwoleniem gnoje i śmiecia, jak gdyby nic lepszego do czynienia nie miała. Mówią tu nawet, że ze stajen królewskich wozy do niektórych tego rodzaju posług bywają wynajmowane.
Ma to swą dobrą stronę i doskonale jest zastosowane do charakteru kraju całego. Tu nikt, nawet król Jegomość, wcale się nie wstydzi zarobkowania, nie sroma się ścisłej oszczędności. Nic tu dla oka, nic dla pychy się nie robi, ale troskliwie obmyśla przyszłość. Dodajmy i to, że nie będąc już z Bożej łaski, ale panującym z woli narodu, prostym nowożytnym konstytucyjnym monarchą, król jest tylko pierwszym, najwyższym urzędnikiem i stróżem prawa, a nie ma też już i obowiązku przedstawiania mistycznego pierwiastku posłannika Bożego. Z resztą każdy teraz musi myśleć o sobie, o jutrze, o nieprzewidzianych wypadkach, chociaż te jak najmniej są możliwe w poczciwej, spokojnej Saxonii. Wprawdzie między królem a narodem stoi różnica wiary i o to podobno ma lud żal do Polski, że z przyczyny korony utraconej królowie odstali od jego wyznania, ale z obu stron tolerancya jest wielka rzekłbym prawie że ten stosunek dwóch wyznań dla katolicyzmu, równie jak dla protestantyzmu, jest zbawiennym. Ani protestantyzm nie jest tu napastliwym, ani katolicyzm może być nietolerującym, sam będąc ledwie tolerowany. Zawsze to dobrze, widzieć tak przykładną zgodę.
W Budziszynie (Bautzen) od XVI w. rozdzielony na dwoje kościół mieści w sobie razem katolicką świątynię i protestancką, krata je tylko od siebie odłącza.
Rodzinę królewską widzieć łatwo, szczególniej w kościele, często też w teatrze, na przechadzkach... W czasie wielkich uroczystości kościelnych idzie ona z procesyą zaraz przy duchownych, z całą dworską paradą. Ale na ówczas potrzeba się wcześnie dostać do kościoła, bo dla uniknienia ścisku i dodania obchodowi powagi, zapełnia się on żołnierzami pod bronią, a gdy nabożeństwo się rozpocznie nikogo już, prócz kobiet, nie puszczają. Obrządki katolickie wszystkie się odbywają wewnątrz obszernego gmachu kościelnego, który jest właściwie tylko kaplicą zamkową.
Piękna muzyka im towarzyszy.
Król Jan urodzony w pierwszym roku wieku XIX liczy dziś lat tyle co on, jest to piękny starzec ze spokojnem, łagodnem obliczem, nieco przypominającem Danta, którego pod imieniem Philaletesa wybornie przełożył.
Ta praca sumienna już dosyć maluje człowieka kochającego poezyę, nauki, sztukę, zamiłowanego w cichém życiu domowem. Sasi i króla i rodzinę kochają gorąco, tak nawet, jakby się po nich nie można spodziewać. Król ma dwóch synów, obu żonatych, następca jest dotąd bezdzietny. Xiążę Jerzy miał tylko córki, ciężyło więc przeczucie jakby wygaśnięcia tej linii a przejścia spadku na drugą... W tym roku żona xięcia Jerzego wydała na świat syna. Cóż to za szalona była radość... Zaledwie huk dział oznajmił o tem miastu, okna oświecono, co żyło wyruszyło na ulice... a w następną niedzielę Drezno płonęło całe lampami aż do najuboższej chatki, saskie chorągwie białe z zielonem powiewały na wszystkich domach. Nie było w tem nic urzędowego, przymuszonego, ale prawdziwa, serdeczna, niezmyślona radość. Gdy wieczorem król objeżdżał Drezno wierne, tłumy otaczały powóz, okrzyki głuszyły huk dział... ludzie płakali z radości i staruszek miał łzy na oczach...
Był to widok istotnie rozrzewniający i nie naszych czasów.
W wielkim ogrodzie, jednym z najpiękniejszych w Europie (Grosser Garten) można pięknego wieczora wiosennego spotkać mężczyznę ubranego czarno, poważnej twarzy zamyślonej, przechadzającego się samotnie lub z jednym towarzyszem. Ten staruszek, któremu kłaniają się wszyscy i który mile się wszystkim odkłania, to król Jan, używający przechadzki jak inni prości śmiertelnicy, pieszo, bez eskorty, bez straży, bez policyjnych ostrożności...
Wiele tam trosk na tem czole, które chrześciańska rezygnacya wypogodzić umiała...




Drezno nie będąc nieprzyjaznem postępowi zachowuje wszakże wiele prastarych obyczajów i cywilizuje się pomalutku: nie przeodziewa zbyt szybko, nie zrzuca ani szaty zewnętrznej ani ducha... nie spieszy się w pochodzie naprzód... Nie opiera się ono postępowi ogólnemu, ale doń nie popycha, z natury swej kraj to flegmatyczny i ostrożny, a co w obyczaj weszło, szanuje. Nad wszystko cisza i spokój są mu lube...

O godzinie dziesiątej na odgłos trąbki nocnego stróża zamykają się wszystkie kamienice, a w ulicach nie ujrzysz chyba maluczko lokatorów opóźnionych z kluczami w kieszeni. Lubię to, że tu nie ma odźwiernych i że każdy sobie sam usługuje, ale też tyranii paryzkiego portyera nie podlega. Jeżeli klucza zapomniał, próżnoby dzwonił, nikt mu nie otworzy, a jeśli się uprze hałasować, wymówią mu mieszkanie i z okien połają... Przepisy policyjne zabraniają wszelkiego hałasu, grać nawet po jedynastej nie wolno, ani zbyt późno tańcować; najmniejszy zgiełk uliczny wywołuje skargi miłujących ciszę mieszkańców. Od niejakiego czasu zaprowadzono tu wyprzedaż cząstkową węgla, na wozach obwożonego po ulicach i przed nimi idzie posługacz z dzwonkiem, bo okrzykiwać żadnego towaru nie wolno. Ten dzwonek jakkolwiek niegłośniejszy nad nasze zwołujący na prymaryą, nie podobał się Sasom. Kilkakrotnie protestowano przeciw niemu... narusza im spokój święty! Lud to łagodny a pracowity, ceniący ten wielki żywioł spokoju, na którego tle tylko praca się rozwijać może. Z tego zamiłowania wypływa potroszę i trzymanie się starych obyczajów, bo któż tam wie co nowe z sobą przynieść mogą. Stare, do których się nawykło, już przez to samo że się obyły, nie przeszkadzają, nie draźnią.
Przed laty dwudziestu zwiedzający Drezno pamiętają żółte, kanarkowe fraki z szafirowemi wyłogami, starym krojem, w które się stroją z pokolenia w pokolenie ludzie noszący lektyki (drążnicy), pamiętają i lektyki takuteńkie a raczej też same, które jeszcze na Canalettego obrazach widzimy. Dziś można i te fraki wyszarzane i te pudełka do przenoszenia ludzi widzieć około zaniku w dawnej ich sadybie i na starym rynku: w dwóch czy trzech uprzywilejowanych miejscach stolicy... kiedy niekiedy nawet przesuwa się owa lektyka przez ulicę powoli, kryjąc w głębi schorzałego starca kalekę lub sparaliżowaną staruszkę.
Jeden z moich znajomych jazdę tę oryginalną nazywał jazdą na Sasach, utrzymując, że to wyrażenie sięga jeszcze epoki Augustowskiej... Lektyki, które tu tak długo przetrwały, nie bez powodu się ukazują. Drezno zamieszkałe jest przez mnóstwo chorych, przybywających tu dla wypoczynku, dawniej do Hedeniusa, teraz do sławnego Waltera, i żeby odetchnąć w ciszy i zieleni tego miasta dzieci, starców, niedołęgów i kalek...
Lektyki więc są potrzebne dla nich, jeźli krzesło na kółkach nie starczy, a potem to stary obyczaj. Ludzie w żółtych frakach przywykli już tam stać od wieków. Zagadką jest dla mnie, jak się ta instytucya utrzymać może przy tak małem z niej pożytkowaniu publiczności, bo ci kanarkowi stoją po całych dniach z założonemi rękami, z fajeczkami w zębach, przypatrując się ciekawie firmamentowi, o ile go z za murów dostrzedz podobna. Tej tajemnicy wszakże nie odgadłem, chociaż niektórzy z nich widocznie mają oprócz tego inne zajęcie i strużą jakieś kołki, zdaje się dla koszykarzy... To pewna że mimo obojętności publicznej lektyki i ci co je noszą, oczekują na amatorów do dziś dnia, a ktoby się chciał przejechać na Sasach jak mówi p. Alexander Weryha, może sobie tej przyjemności dozwolić za niewielkie pieniądze.






III.


Nie można fałszu zadać staremu axyomatowi, że podróże uczą wiele, choć Emerson przekonać usiłuje, iż człowiek wszędzie siebie wozi, swój świat, własne wyobrażenia i pojęcia, azatem nigdzie nic nowego znaleść nie potrafi.
Mijając tę powszednią a dziś bardzo ułatwioną naukę obyczajów, ludzi i narodów, do której niegdyś wielką przypisywano wagę, to co sam dla siebie z obcowania z coraz nowemi wyciąga podróżny, jest dla niego najkorzystniejszem.
Praktyczna to życia nauka, choć na biedę, najprędzej się przez nią nabywa — egoizmu. Ileż to warstw społeczeństwa, ile mrowisk ludzkich, ile przebyć i przebić potrzeba aglomeracyj różnych, nim się na jedno trafi serce.
Ze wszystkich darów bożych, jest to najcenniejszy i najrzadszy... Nie wiem czy tak dawniej bywało, ale dziś — niezawodnie.
Serce dla rodziny, dla swoich, dla narodu, dla kraju — to jeszcze rzecz nieco pospolitsza, ale dla ogółu ludzi otwarte, dla wszystkich przyjaciół i nieprzyjaciół, to już dziś prawie niespotykana rzadkość.
Pierwszem uczuciem człowieka zbliżającego się do swego bliźniego jest — nieufność i obawa, a nie współczucie i miłość. Maluje to wiek także.
Dawniej obawiano się wprawdzie rozboju na gościńcach, złodzieja po gospodach... ale w towarzystwie rozpinał się człowiek, poznawał, bracił i choćby jutro miał rozstać się z poznanym chwilowo, przeżył z nim chwilę w braterskiem wylaniu się i serdeczności.
Dziś pierwszym dowodem dobrego wychowania i wykształcenia jest stronienie człowieka od człowieka. Obyczaj ten szczególniej w klasach wyższych jest widoczny. Na kolejach żelaznych, na których się teraz prawie pół życia spędza; im wyżej siedzisz tem posępniejszy chłód cię otacza, a często tem większe grubiaństwo. W trzeciej klasie spotka cię czasem zbyt rubaszna poufałość, w drugiej niekiedy uprzejma grzeczność; w pierwszej żelazne odrętwienie lub bankierska pycha, która z wyżyn worka napchanego złotem cały świat strąca pod nogi. Im indywiduum należy do wykształceńszego narodu tem pewniej stronić będzie od wszystkich. Jest to więc owocem nowej cywilizacyi, że ludzi odosabnia.
Inaczej być nie mogło i nie może; jest ona, jak na teraz przynajmniej, cała oparta na egoizmie pod względem moralnym, nie zna zasady innej nad własny interes. Granicą jest zetknięcie się innych egoizmów, które sobie szkodzić nie chcą, aby wzajem nie przeszkadzały... Wspomnieliśmy Emersona, Emerson za dogmat stawia samoistne rozwijanie się człowieka, a zniewieściałością zowie, gdy kto przez litość dla drugich siebie i los swój krępuje. Ofiary nie zna, przedewszystkiem dlań obowiązkiem jest człowieka: stworzyć siebie i podnieść do najwyższej potęgi.
Nic w tem z resztą nowego, filozof amerykański sprawdza i formułuje, to co wiek zrobił swym dogmatem...
Narodów polityka idzie w ślad za tą moralnością wieku.
Litość mogąca skłonić do ofiary przeciwną jest duchowi epoki, usiłującej wyrobić społeczeństwo takie, które się obejdzie zupełnie bez tego uczucia i potrafi je zastąpić — instytucyami.
Na to są w dobrze urządzonych krajach domy ubogich, szpitale, gminne składki, domy pracy, stowarzyszenia wspólnej pomocy, asekuracye itp. aby człowiek litować się nie potrzebował i bez litości bliźnich się obchodził.
Dowiedziono wreszcie ad hoc, właśnie w porę, że ta litość głupia i nieopatrzna więcej czyni złego niż dobrego, że zachęca do próżniactwa, że wspiera włóczęgów, pijaków itp. że karmi ułomności tylko...
Tak wychodzimy powoli z cnót chrześciańskich, niewygodnych przez zręczne kombinacye, organizacye, spekulacye, asekuracye itp. racye.
Społeczność widocznie dojrzewa, pozbywa się dziecinnych swych wad, słabostek, mężnieje i powoli będzie się tak samo starała obywać bez Pana Boga, jak dziś obchodzi się bez tego, co on jej przykazał; mechanizmem zręcznym zastępując dawne cnoty społeczne.
Uwagi te nastręczyły mi się nieraz poglądając na ten tak szczęśliwie i umiejętnie urządzony kraik saski, w którym ubogich nie ma, a raczej nie widać. Dla włóczęgów bez chleba urządzone są bardzo porządne domy pracy, szpitale, ochrony, a żebrać nie wolno. Chyba w czasie jarmarków ślepym i chromym dozwala się grać na pozytywkach i skrzypcach i tą nielitościwą muzyką budząc do litości przypominać staroświeckiego naszego pobożnego żebraka.
Żebrak jest to typ już w Europie nieznany, zastąpił go oszust, złodziej i rozbójnik...
Nazwijcie mnie dziwakiem... mnie żal mego dziada ślepego, do którego na w pół ze strachem, wpół z litością serdeczną dzieci się wybiegać uczyły... Była to figura zagadkowa, fantastyczna, poetyczna... Było to coś co przypominało Homera w tym wieku żebractwa Lamartinowskiego, coś co pukając do drzwi przywodziło na myśl... samego Chrystusa idącego probować zaryglowanych serc ludzkich. Między nędzarzem takim a bogaczem uczucie zasnuwało węzeł dla serca ostatniego potrzebny... Nie przekonacie mnie nigdy, by podatek na ubogich obudził w sercu jakie uczucie, prócz niecierpliwości. Widok nędzy jak memento mori potrzebnym był zapominającym się ludziom... Hiob jest wypełnieniem człowieka losów, jak Łazarz... Praktyka czynna osobista dobroczynności ma dla człowieka wiele korzyści, kto posyła grosz przez służącego czy przez urzędnika na ubogich... ten miłosiernym nie jest. Nie ubogim z tem źle, ale jemu...
Śmiejcie się — pozwalam, nie przeczę de gustibus non est disputandum, ale ja żebraka żałuję, brak mi czegoś w kraju w którym go nie ma... Dom przytułku, szpital w którym społeczność pod pozorem dobroczynności, więzi za grzech ubóstwa, wydaje mi się karą okropną domierzoną przez egoistów, którzy widoku nędzy znieść nie umieją.
Nie dziwię się ja wcale, że nędzarz woli głód niż to zamknięcie w klauzurze ohydnej, w której zetknięcie tylu chorych musi zwiększać epidemią... Najdroższy dar człowieka, swobodę, musi tu biedak poświęcić dla kawałka chleba.
W tych przytułkach nowych społeczność niby się wypłaca z obowiązku braterskiego, ale barbarzyńsko; w istocie głównie jej o to chodzi, aby żebrak nikomu nie dokuczał, nie naprzykrzał się... chodzi jej o to, aby go surowo ukarała za to, że się nie umiał zbogacić, że śmiał pozostać ubogim...
Dziś zastukał ktoś do drzwi moich... poznałem po sposobie dopominania się o wnijście, że to być mógł albo jaki rzadki podróżny (armer Reisende) albo figlarne dzieci proszące o groszyk na gruszki... które z obawą wyciągają rączki po pieniążek, aby ich zamiast datku nie spotkała kara...
Otworzyłem drzwi skwapliwie. Wszedł bojaźliwie człowiek w surducie czarnym wyszarzanym, w kapeluszu dosyć porządnie odświeżonym ale w bardzo wyszarzanych spodeńkach źle okrywających niezupełnie świeże buty, pokorny, przygarbiony, stary, w okularach starej formy. Zaczął od kilku słów dosyć połamanej polszczyzny...
Był to jak się z rozmowy ukazało, niegdyś wcale dobry muzyk, przewodniczący pułkowej kapeli przed rokiem 1831, pamiętał dawne dzieje, dużo się kręcił po świecie, po Włoszech, po Francyi, dziś odpoczywa w domu ubogich w Dreźnie. Staruszkowi raz czy dwa tylko w tygodniu wyjść wolno na parę godzin po południu... Nosi on zwinięty rulonik nut misternie skryty za podszewką surduta (bo mu ich widać nie wolno brać z sobą). Nie prosi on o datek, ale gdy pocznie życia tułaczego opowiadać dzieje, mimowolnie sięgniesz po grosz, aby się z nim podzielić.
Ruina to człowieka tylko... w kraju ani domu ani łomu, ani rodziny, ani krewnych... na całym świecie ani przyjaciela, ani brata... nigdzie kąta... Na własnej ziemi pokazać się nie może, bo grał Skrzyneckiemu jego marsza w 1831 roku. Sasi go żywią z litości (o cudo!) w szerokiem owem więzieniu, które się zowie domem przytułku.
Biedne człeczysko! biedne człeczysko! Gdyby choć piwo saskie lubił... z serca mu choć tej pociechy życzę... bo gdzież inną znajdzie.
Wieleż to lat ukradkiem nosić on będzie swe Adagio con gran esspressione, nim mu kto da za nie kilka groszy... A któż wie? ta kompozycya trzęsącą ale wprawną przepisana ręką, może myśl jaką zawiera... myśl całego życia, nim ono dogasło od choroby i nędzy, nim człek młody silny, pełen nadziei i pragnień nie zmienił się w szpitalnego dziadka w kapeluszu a bez spodni.
Dość żywego umysłu człowieczek nosi on pewnie w sobie legendy i wspomnienia, których powoli zapomina...
A! żebyście wiedzieli, rzekł w końcu do mnie wzdychając, jacy to grubianie te proste ludziska, z którymi ja siedzieć muszę...
Ten biedak stosunkowo wykształcony a zdaje się muzyk wcale niezły, (co z samego pisania nut poznać można, bo w nich widać wprawę wielką), posadzony na starość wśród saskich włóczęgów, opojów i ogłupiałych nędzą biedaków...
Ale w takiej już starości sierocej, czyż nie jedno człowiekowi, gdzie mizernego żywota dokona?
Użyciem zimnej wody co rana trochę się podleczył nieborak, ma łyżkę strawy i łóżko, czegoż mu więcej potrzeba! Ani on światu ani świat jemu nowej nie zagra piosenki, wyspiewał wszystkie, wszystkie wysłuchał... nawet marsza Skrzyneckiego... który się skończył — żałobnym Chopina.
Otóż jedna z próbek tułaczego żywota naszych braci... których kraj jak wyrodków odpycha, o których jak nie o swoich zapomina — łóżko w szpitalu i grób wspólny z tymi, co mogiły nie mają czem zapłacić.
Któż z nas pewien że go coś podobnego nie spotka?
Zmarznąć na Sybirze lub zeschnąć we Włoszech pod równie niegościnnem niebem południa — wszystko jedno. Ocaleni są tylko ci, co wierni duchowi wieku, pozbywszy się uczucia, pamiętali o sobie, zapomnieli o drugich...
Odprawiłem starego muzyka uściskiem ręki, to było więcej niż jałmużna, było braterskiej dłoni dotknięcie, którego nie czuł od dawna — pokłonił się odchodząc rozweselony...
Jeźli poszedł potem na piwo... co być może, nie miejcież mu tego za złe... zostawił mi po sobie niepokonany smutek... Nigdy widmo nie zrobiło większego wrażenia na człowieku jak ten złomek przeszłości na mnie, przy usposobieniu do tęsknicy. Przebiegł świat, miał świetne chwile popisu, miał może talent, pracował, choroba go nagle złamała i z artysty otóż dziś żebrak zamknięty w szpitalu, aby swą biedą nie raził oczów porządnego społeczeństwa, aby nie naprzykrzał mu się swem osieroceniem i nędzą...
Jednej się tylko rzeczy dziwuję, a zapomniałem go pytać o to, jakim cudem umieścić się tu potrafił w domu ubogich? Czyżby to była sprawa Lipińskiego?
Wedle wszystkich prawideł dobrze urządzonego państwa, które się brzydzi ubóstwem, powinna go była policya wywieść i wyrzucić za granicę, tak jak się wywozi śmiecie za dziedziniec, boć tak się robi zwykle z tymi, co żyć nie mają z czego...
Człowiek ubogi nie ma prawa gorszyć tego społeczeństwa bogatych widokiem demoralizującym swej nędzy...
Zaraz na granicy w wielu krajach cywilizowanych, jeśli masz minę nie nazbyt zamożną... pytają się naprzód o pokazanie pieniędzy, dopiero potem o pasport. Bez grosza jesteś paryą, nie puszczą cię pewnie. W Dreznie odbywa się ta ceremonia w biurze cudzoziemców z emigrantami naszymi. Od niektórych wprost dla upokorzenia tylko żądano tej exhibicyi.
Gdyby się to trafiło jakiemu Anglikowi! ale ba! z Polakiem wszystko wolno, nawet z jego nieszczęścia się naigrawać mając wstążeczkę Ś. Stanisława u pętlicy...
Ale to się zowie dobrze urządzonem królestwem... trzy dni bez pasportu być nie wolno, a ani godziny bez pieniędzy... Gdyby się tu Chrystus zjawił pod postacią ubogiego?
Szczęściem ci panowie w niego wierzyć przestali...
Zanotujmy i to postępowe, charakterystyczne prawo... Malthusowskie, ubogim żenić się nie wolno... aby rasa nieopatrznych ludzi nie zwiększała się na ziemi. Mieliśmy tego przykłady, że ludziom, nawet w bardzo porządnych frakach odmawiano ślubu, pókiby funduszów na utrzymanie rodziny nie wykazali. W razie niemożności złożenia pieniędzy i oprzysiężenia ich własności, trzeba, co najmniej, poręki dwóch obywateli osiadłych, iż żeniący się nie zażąda nigdy żadnej pomocy od gminy i kraju...
Ubogim tu ślubu nie dają...
Nie potrzebujemy dowodzić, jak ta troskliwość jest niemoralną. Corocznie też kilka nieszczęśliwych kobiet za dzieciobójstwo idzie pod gilotynę, a związki nieuprawnione przez kościół co dzień są pospolitsze, ludzie żyją nie wiążąc się ślubami...
Prawo to jest zaparciem opatrzności, jest zniechęceniem człowieka, niewiarą w niego.
Ażeby gmina nie poniosła szkody obarczona będąc sierotą... więc się nie wolno ożenić... prawo jest niezłomne, surowe, nielitościwe, ale człowiek ułomny...
Zrzec się zaś prawa do pomocy gminy wedle zasad legalnych nie może nikt, bo praw naturalnych przysługujących mu, nikt się nie zrzeka i gdyby to uczynił, zrzeczenie byłoby nieważnem.
Jakżeby się Malthus cieszył z tych poczciwych adeptów swoich... obawiających się przeludnienia aż do okrucieństwa... Prawo takie po prostu zabija te istoty, które miłość, potrzeba rodzinnego życia wydałyby na świat, a praca podwojona obowiązkiem potrafiłaby wyżywić...
Bądź co bądź wolę już trochę mniej systematycznie urządzony kraj, choćby z żebrakiem pode drzwiami, z podatkiem większym i większą ofiarą, a nie tak chłodno okrutny. Jest coś nieludzkiego w tej rachubie zimnej trupią ręką rachmistrza wypróżniającej kołyski, zamykającej drzwi kościoła przybywającym po błogosławieństwo wykrzykującej veto ze strachu o swoją piwa szklankę i kartofel.
Z wielu względów wysoko szanują prawa i urządzenia saskie, ale serce się ściska widząc wśród nich postanowienia tak nieludzkie, tak straszliwie cuchnące arytmetyką socyalną, której wypadki zresztą są i niemoralne i fałszywe.

31 Sierpnia 1864.
10 Października 1865






IV


Nie wiem czy się kto zastanawiał nad tem, jak różnie to, co się zowie cywilizacyą, przenika warstwy społeczne. Studya nad prawami przenikliwości... byłyby bardzo zajmujące... Jak są ciała mniej lub więcej przenikliwe dla płynów, będące lepszemi lub gorszemi przewodnikami elektryczności, tak i różne narody i klasy różne, chwytają rozmaicie i pochłaniają cywilizacyę, zużytkowują ją odmiennie.
Jedne z nich biorą ogładę zewnętrzną, drugie stronę jej wyłącznie utylitarną, inne kształcą się szczególniej religijnie aż do niewiary, inne — ale wyliczyć trudno. Począwszy od narodów, które się cywilizują przez wojskowość, aż do tych, które czerpią wykształcenie ze szkoły — skala jest rozległa i niepoliczonych stopni.
W jednych krajach kultura długo nie przechodzi nad powierzchnię, nad warstwy wyższe, w drugich przesiąka zwolna stan średni, w innych przejmuje od razu lud cały aż do spodu... Wszędzie skutkiem rozpowszechnienia światła jest zrównanie stanów i zatarcie różnic między niemi. Klasy mniej oświecone, dopóki są niemi, zawsze wydzielać się muszą i stać odrębnie.
A jak barwa, która na różnokolorowych tkaniach co raz się inną wydaje, tak i cywilizacya wszczepiona na coraz różnych materyałach, skutkuje coraz inaczej, wydając owoce rozmaite. Cywilizacya stara nabyta powolnie i młoda, choćby obie równej były wartości, charakter mają różny. Bez wątpienia najszczęśliwszym jest naród który zwolna, normalnie przychodził do ukształcenia gruntownego i którego ludowi dostępnem jest wszelkie światło... dowiedziona dotykalnie jego potrzeba.
Jedna oświata i jej rozpowszechnienie może na ostatek położyć tamę przewrotom społecznym i przejednać zwaśnione klasy społeczeństwa, w tradycyjnym boju z sobą trwające od wieków.
Wszędzie, gdzie gruntowna przeniknęła oświata, przyszło z nią braterstwo. W Saxonii, którą wycywilizował do pewnego stopnia przemysł i praca, różnice stanów na oko prawie nie istnieją. Jest pewien rodzaj respektu dla imion starej szlachty, ale wyjąwszy pamiątkę — widzimy, że żadnego nie mają przywileju, żyją jak inni obywatele, chłop czasem razem z nimi siada do stołu, a przy pożegnaniu i powitaniu wyciąga im rękę namulaną, nazbyt się nizko nie kłaniając. Czuje on już w sobie godność człowieka.
Rodzina panująca żyje tak skromnie, tak jest przystępną, że i ona wciela się prawie w spójne ciało kraju całego.
Pewni jesteśmy, że gdyby nieszczęście jakie spotkało Sasów i zmusiło ich do obrony ziemi, na której im żyć tak wygodnie, poszliby wszyscy jak jeden do szeregów...
Mylę się... mylę — jako jeden pełni oburzenia siedzieliby wszyscy unanimiter w domu...
Pomimo chorągwi niemieckich, na których Germanię malują z ogromnym mieczem, Turnvereinów, Schützenfestów, strzelań do tarczy i ptaków, mów, spiewów... Wort und That itp.... mimo różnych przy kuflu chętek patryotycznych — Niemcy nie mają już wcale ducha wojennego... Zabić kucharza na ulicy lub przechodnia na drodze gdy się ma szablę przeciw kijowi, to jeszcze, ale bić się na seryo... nie uważają za rzecz rozsądną... Cywilizacya ich warstatowa, przemysłowa, handlowa zabiła rycerstwo dawne.
Śmiano się długo z tego, że stary obyczaj zakazywał szlachcicowi łokciem mierzyć i rzemiosło sprawiać — szlachectwo było rycerskim zakonem (ginie też z innymi zakonami) — miało doskonałe przeczucie jeśli nie wiedzę, że łokieć, waga i rzemiosło wyżyłują je z rycerskiego ducha.
Przebiegając Niemcy można się o tem przeświadczyć. Im świetniej który kraj rozwija się pod względem przemysłu i handlu, tem mniej ma do oręża ochoty. Górale, mieszkańcy krain pół dzikich to jeszcze wojownicy, których walka z naturą ciągła usposabia do boju — spokojny rzemieślnik brzydzi się krwi rozlewem. W najlepszym razie z czeladnika robi się żołnierz nigdy rycerz.
Żywiołu poetycznego, marzycielskiego, awanturniczego, tak potrzebnego rycerstwu, brak tym ludziom zupełnie.
Wojna też w dniach dzisiejszych może być w potrzebach i konieczności rządzących, ale nie jest w duchu rządzonych, nie ma ona żadnej podstawy w pojęciach epoki. Chwilowo powody do niej dadzą się odgrzać w przeszłości — zrodzić się z potrzeb dzisiejszych logicznie im nie podobna. Widać już jutrzenkę dnia, gdy militarne państw przybory będą za osobliwość ukazywane po muzeach, a kulami działowemi wybrukują chyba rynsztoki. Jak się ten spokojny kształt urobi lepiej czy gorzej od dawnego, nie wiemy, ale że nań czas przychodzi, to pewna. Idziemy niechybnie do zupełnej metamorfozy społeczeństwa, które za sto lat zmieni się do niepoznania.
Wszyscy to czują, nie każdy pragnie i życzy sobie — ale żelazna konieczność.
Któryś z tutejszych gawędliwszych Sasów spytał naszego ziomka z zupełnie dobrą wiarą, jak Polacy, słaba garstka... porwać się mogła przeciw tak potężnemu nieprzyjacielowi?
— Kochany Michelu, odpad zagadniony sądząc że go nawróci — a gdyby — przypuśćmy, Prusacy was Sasów dusić zaczęli i przewodzić wam i...
Na wzmiankę o Prusakach, których tu (oddajmy sprawiedliwość Sasom) nie cierpią wszyscy — Michel cofnął się aż mocno zaczerwieniony i poruszył... ale się dużo zamyślił.
— Wszakżebyście się oburzyli, porwali w obronie niepodległości waszej? hę? dodał mówiący...
Sas dumał, popił piwa, zatrzasnął kufel z hałasem i głową rzucił.
— Ne–e! ne–e! Nie, rzekł, Prusacy są daleko silniejsi od nas... musielibyśmy siedzieć cicho i cierpieć; ale Donnerweter... klęlibyśmy łotrów co by wlazło!
Takie jest usposobienie Saxonii i krajów ucywilizowanych przemysłem i pracą...
Rolnik gdyby postradał w wojnie chatę, zbiór, bydło, powróci do zagona i do swojego chleba kawałka, warstat do pracy mu pozostał.
Mienie rzemieślnika, proletaryusza lada rozruch niszczy i niepowrotnie rozprasza; a przypuściwszy nawet żeby je uchował, niepokój kraju oddziaływa szkodliwiej na jego stosunki niż na zbyt płodów rozlicznych, które są pierwszej potrzeby. Korzec żyta i kartofli sprzeda się zawsze, towar zbytkowy tylko czasu pokoju... a jeźli jest przeznaczony za granicę, lada wstrząśnienie zapiera mu drogę do wyjścia.
Wojna wstrzymuje handel, płody rękodzielnicze idą do krajów, które ich potrzebowały drogami innemi, wyprzedaż się tamuje — choćby powrócił pokój trzeba szukać i wyrabiać nowych kupców i targów nowych.
Dlatego rzemieślnik i przemysłowiec drzy na samo wojny imie i woli poddać się nowemu panu siedząc za warstatem swoim, niż szukać innego zarobkowania i miejsca tracąc te, do którego nawyknął.
W tym świecie pracy na innych warstatach nie na roli, która jest także warstatem, najmniejsze zakłócenie stosunków codziennych wywiera wpływ niezmiernie szkodliwy. Rzemieślnik jeśli ustąpi na chwilę miejsce jego natychmiast jest zajęte, inne ręce już mu pracę odebrały, trzeba jej szukać dalej... Traci czas, traci wprawę, klientów swych itp. Dla tego rycerzem mu się zostać nie chce... Dopóki Turnvereiny zajmują mu przyjemnie kilka dni wrzawliwej przejażdżki, bardzo ochotnie słucha mów o niemieckim Vaterlandzie, ale gdy zaczną powoływać rezerwy, gdy od warstatów przyjdzie się na dłużej absentować, mruczy obywatel patryota, bo musi w ofierze ojczyznie dać życie nie tylko swoje na placu boju — ale całej swej rodziny, którą pracą rąk żywi. Jak skoro warstat stanął, robota przerwana... jeść nie ma co... a na głodno najtęższy patryotyzm nie wytrzyma... Rozumi się niemiecki, polski umie się obejść bez chleba, bez wody, bez obówia, bez wszystkiego... nawet bez nadziei i jutra!
Nic też bardziej pokojowo usposobionego nad fabryczne Niemcy... Obywatel który sto tysięcy talarów włożył w fabrykę, wcale w okolicy jej nie życzy sobie placu boju... Rolnikowi potyczka zabiera procent, najwięcej kapitał obrotowy — fabrykantowi wszystko... Tak samo Anglia, tak wszystkie kraje warstatowe, fabryczne, przeludnione, w których znaczniejsza część ludności zajęta jest rękodziełami, handlem i przemysłem, muszą być usposobień pokojowych.
Postęp materyalny działa zawsze jako lekarstwo dzielnie uspokajające.
Dodajmy za tem idący realizm wyobrażeń, przywiązanie się do rzeczywistości, a coraz wystygającego ducha...
Duch, idee powoli schodzą na coś zupełnie po za obrębem życia stojącego... na praktykę życia nie mają one wpływu stanowczego, mówią o nich, piszą, bawią się niemi, ale jak skoro przyjdzie ofiarami poprzeć przekonania... uciekają się do sofizmatów, aby czynu uniknąć...
Gdyby można obrachować na pewno, że każdy obywatel kraju zyska dziennie po kilka silbergroszów na patryotycznej wojnie — niechybnie usposobienie byłoby wielce bohaterskie, ale że jest pewność, iż w najlepszym razie wojna po kilka talarów wyciągnie każdemu z kieszeni — jakże nie przekładać i nie żądać pokoju...?... bądź co bądź!
W Prusiech rząd stara się przeciwko tym usposobieniom dobrze sobie znanym oddziaływać organizacyą wojskową, któraby wyrabiała prawdziwych żołnierzy, zapominających o warstacie, o domu, o handlu i interesach własnych; usiłuje przedłużyć służbę, aby wojak trochę o domu miał czas zapomnieć i nabrał ducha, żeby się wreszcie za coś innego już i lepszego od narodu uważał... ale... walka o ten budżet wojenny dowodzi, że się na doniosłości jego poznano.
Żołnierz niemiecki w ogóle nie jest wielce rycerskiego usposobienia, postawy, charakteru!, Francuzi zarzucają pruskiemu, że jest sztywny i bez życia, innym że im tylko brak szlafmyc, by na poczciwych bürgerów wyglądali. Saski naprzykład wojak nie kosztujący wojny, bo mu się nawet nie udało walczyć o Szlezwik i Holsztyn, zadomowiony, uobywatela się, można rzec, nawet czasu służby, ostyga i nosząc mundur duma już o tem co będzie robił gdy go zrzuci. Jest on w jego życiu wypadkiem, ale nie celem. Jest mu w służbie dobrze, do niczego mu ona nie przeszkadza, na wiele pomaga, daje opiekę, nie odbiera człowieczej samoistności, jest to więc chleb jak i drugi, nie długo trwały, ale zdrowy. Jakim sposobem ma się tu duch rycerski wyrobić? strzelaniem do celu czy paradą? W dnie świąteczne wolny od służby żołnierz z małżonką pod rękę lub z ulubienicą przy boku, idzie sobie na swoją piwa szklankę, z cywilnymi w przykładnej żyje zgodzie, a duma o przyszłem gospodarstwie. Muzyka jego pułku przygrywa mu w ogrodzie, cieszy się nią i chlubi, powraca do domu i kładzie w tak ciepłą pierzynę, jak gdyby nigdy nie miał spać na mrozie pod gołem niebem.
Przypatrzywszy się temu wojsku, widzisz i czujesz je anomalią jakąś i przesądem dożywającym ostatków zapożyczonego z przeszłości życia. Inaczej wcale wyobrażamy sobie wojaka, inaczej wygląda żołnierz francuzki, włoski, nawet rosyjski a najodmienniej szwajcarski...
Francuz już chyba urodził się na żołnierza jak Polak, raz otarłszy łzę po chacie i rodzinie zrasta się z mundurem, czwani się nim, czuje spadkobiercą bohaterów, coś mu mówi, że do wielkich przeznaczeń kieruje nim opatrzność, wojna go rozpromienia, bęben rozgorączkowuje, parada upaja, rana odniesiona spysznia. Włoch ma głęboko wpojoną ideę oswobodzenia całego kraju, dla którego walczyć jest gotów... jest ona pragnieniem, marzeniem, potrzebą, obowiązkiem w oczach wszystkich... dopóki tego nie wykona, ma cel przed sobą, któremu się poświęca chętnie.
Nie zaręczam czy z Włocha będzie najdoskonalszy żołnierz, ale ma ogień i ducha, nie jest to handlarz i warstatowy czeladnik, przemysł nie miał czasu przetrawić go do szpiku, co w nim jeszcze dzikiego, namiętnego się odzywa... Może nawet drapnąć z placu boju w wielkim upale, ale nazajutrz bić się będzie z nowym ogniem, jeszcze lepiej i zażarciej. Szwajcar jest chłodny, ale to jedyny może żołnierz z przekonania, kraj jego stoi na ramionach swych obrońców, każdy wojskowy czuje, że losy rodziny, domu, swobód krajowych, w jakiejś części na nim brzemieniem spoczywają.
Jest to rycerz przez rozumowanie, szlachetnie poświęcający się dla jasnego sobie celu... i tu każdy obywatel jest takim żołnierzem... Może nie być namiętnym, ale się da w miejscu zabić z krwią zimną głęboko przeświadczonego o obowiązku człowieka.
Francuz jest żołnierzem z temperamentu, Włoch przez uczucie, Szwajcar przez obowiązek, Anglik przez honor, Niemiec poczciwy jest nim tylko z konieczności. Wyjmuję junkrów pruskich, w których jest resztka krwi szlacheckiej, skwaśniała.
Nie ujmuję przez to bynajmniej narodowi niemieckiemu, o którego waleczności, odwadze i poświęceniu nie wątpię, ale Niemiec przedewszystkiem jest człowiekiem pracy spokojnej.
Walczy on na innem polu dla ludzkości, przędzie myśl i bawełnę, tka rozumowania i sukna, handluje kulturą i norymberszczyzną. Z ludów stałego lądu Niemiec najdalej zaszedł w ideę XIX weku. Ale, zrozumiejmy się, nie mówię, by przez to przeczuł wiek XX i do niego się zbliżył, dobrze mu w XIX...
Bardzo być może, iż cywilizacya wieku dziewiętnastego zmieni później kierunek i ducha, na dziś tylko jest taką, jaką ją sobie wyrażają Niemcy. A ponieważ literatura zawsze odbija usposobienia ogółu, więcej jeszcze od niej dziennikarstwo, można się łatwo przekonać z żurnalistyki, iż pokojowe skłonności przemagają w Niemczech.
Ostatnie wypadki w których wewnętrzne interesa Niemiec niezaspokojone, interesa idei poświęcone zostały materyalnym korzyściom zdobyczy nowego kraju, a w istocie idea abdykowała aby nie przyszło ją okupić zbyt drogo — są faktem wielkiego znaczenia.[3] Na jarmarku to potrzeba widzieć Niemca, aby go w całym ujrzyć blasku, we własnem jego żywiole; tu on wesół, czuje się panem, to jego uroczystość, to najmilsze zajęcie. Dzieci małe już się do handelku powoli wprawiają. Przed świętami Bożego Narodzenia ulice Drezna pełne są ubożuchnych handlarzy owych, sprzedających zabawki klejone z papieru, lepione z gałganków, szyte ze zrzynek. Gorączka, z jaką się tej zabawie oddają, rokuje już w nich przyszłych Wittingtonów... pracujących na merowstwo Londynu. Napadają przechodzących, ciągną za suknie, śmieją się, szaleją... ale domagają groszyka... Kto je widywał w innych roku porach, nie pozna.
W budkach tkaczy i innych fabrykantów i rzemieślników w czasie jarmarków nieraz ledwie dorosłe dziecko z doskonałą przytomnością umysłu całym zarządza już sklepikiem, wie ceny, umie przyjąć kupującego.
Dzieci póki są jeszcze dziećmi, wożone na wózkach, noszone na rękach, pieszczone, używają słodkiego wypoczynku, ale zaledwie lat doszły i siły do zajęcia, już pracować zaczynają.
Tu także czas jest groszem, a grosz wszystkiem. Widuje się chłopięta w stosowanych kapeluszach i przy pałasikach, ale i ci mali wojownicy, ręczę, woleliby za straganem zarobić silbergrosza, aby rozpocząć walkę życia — o zebranie kapitału.
Piszemy to zaprawdę bez gniewu, bez myśli uchybienia narodowi niemieckiemu; niech każdy wnijdzie w siebie a uzna, że tak jest.
Kobieta zakochana... to przecie istota zdolna do największych poświęceń...
Opowiadano mi o jednej, która zajęta mocno ziomkiem naszym, zmuszonym przez policyą opuścić Drezno, wykrzyknęła z gorączkowym zapałem...
— Wyjeżdża! a ja go tak kocham... tak kocham... jestem gotową sprawić sobie nową suknię i odprowadzić go... do pierwszej stacyi.
Jeśli tak mówi gorąca miłość, jakże musi mówić obojętność, a nawet mniej płomieniste uczucie.?
Zasadą, myślą główną, na której wyrosła ta cywilizacya tak dziwnie zlodowaciała, była, i jest uczciwa praca. Ale jak z najpiękniejszej zasady, gdy się ją posunie do krańców, mogą wyrosnąć skutki niespodziewane; jak wiara mająca podnosić do Boga rodzi fanatyzm krwawy, jak miłosierdzie umie się zmienić w bezsilną rozrzutność, tak zacna praca zwrócona tylko ku materyalnemu zbogaceniu się z pominięciem ważniejszych celów życia, wyrodziła to samolubstwo bojaźliwe, małoduszne, a w przyszłości — wycieńczające.
Stoją po miastach niemieckich wszędzie liczne posągi wielkich ludzi, których czci Germania jako wyrazicieli myśli swej i posłannictwa narodowego; niech dzisiejsi wnukowie tych wieszczów i filozofów spojrzą w czyste, aureolą otoczone uwielbione oblicza Schillera, Herdera, Goethego, Körnera, Jean-Paula, Kanta... na którego bądź z tych jenjalnych Prometeuszów, których wydała Germania... i niech spytają jaką myślą tchną dzieła tych nieśmiertelnych? Czy żywot dzisiejszy potomków zgadza się z prawdami przez ojców głoszonemi? czy prawdy pieśni i xiąg są przewodniczkami żywota? czy to co kieruje sprawami powszedniemi Niemiec w 1863–1865 roku, wskazane zostało przez wodzów cywilizacyi i wieszczów przyszłości!
O! smutna byłaby odpowiedź!
Nigdzie między narodem a duchem wieszczów straszniejszej nie ma przepaści... pieśń i życie płyną na dwie strony przeciwne...
Niemcy dzisiejsi stoją na mogile przeszłości, która być wcale inną obiecywała, inne idee, programy, natchnienia; serca nie biją wtórem do pieśni proroczych; czoła nie jaśnieją myślą, która tak wysoko po nad świat wyniosła owych wielkich marzycieli!
Inni ludzie, inne czasy, inne pragnienia... tam była walka z rzeczewistością tu pokorna z nią zgoda... ideały Schillera uleciały w niebiosa. Zwyciężona Germania nie śmie i spojrzeć ku nim; z okiem wlepionem w ziemię pracuje na czarny chleba... przepraszam... na biały chleba kawałek.
Posągi niezrozumiałe, niewytłumaczone chorągwie, bezpłodne zapały; nazajutrz po uroczystości wielkiej i laurowych wieńcach wraca się do rachuby dziennej z troską na czole. Na tle rzeczywistości zimnej wszczepione polityczne namiętności pędzą na bezdroża dla mrzonek potęgi, której żaden naród nie pozyskał przez państwową siłę, ale przez moc ducha, jaki go ogrzewa.
Niemcy czterdziesto milionowe pod jednem berłem nie byłyby większe, ani szczęśliwsze, ani świetniejsze niż być mogą wielką sfederowaną rodziną ożywioną jednem uczuciem.
Ale tego to uczucia (domyślicie się łatwo) braknie codzień bardziej; palą się głowy nie serca... wolą Szlezwik i Holsztyn, niż postęp wewnętrzny, któryby im dał więcej nad nie. Trudno się jaśniej tłumaczyć, milczmy.

3 września 1864.




Przypisek 1865 po uroczystości niemieckich spiewaków.
(Sängerfest).


Nie mogę się zdobyć na opis tej wspaniałej uroczystości narodowej, która się zwała świętem spiewaków, patrzałem na pochód tyle godzin, że nogi w końcu odmówiły posługi, oczy znużyły się patrzeniem, uszy bolały od Hoch'ów i spiewu.. Kilkaset chorągwi wspaniale przesunęło się przed oknami, tysiące ludu, młodzieży, muzyk, szarf, wstążek, godeł, kolorów.... kilka razy napomknął ktoś, że nie dość spiewać, że należy równie jednomyślnie stanąć do czynu, ale gdy po ostatnim dniu uroczystości rozbiegła się ta wrzawa, a w chwili rozrachunków zwołano posiedzenie Nationalvereinu do Tonnhalli... zebrało się na nie ledwie tylu, żeby rodzaj posiedzenia był możliwy...
Smutny znak... spiewały tysiące, radzić przyszło kilkudziesięciu ledwie i to jakoś obojętnie.
Uradzono przecie, (może właśnie dlatego, że niewielu radziło), prawie jednomyślnie, iż Niemcy nie chcą i nie potrzebują zlać się w jedno państwo, że stawią sobie na przyszłość program federacyjny tylko...
Głosy panów Dr. Schaffrath'a i Dr. Petermann'a, były bardzo gwałtowne, mimo że oznajmiono dla powstrzymania zbyt bujnych objawów germanizmu, o przytomności na posiedzeniu, ajenta policyjnego.
Germania z mieczem i lirą występowała wszędzie, chorągwi i kolorów niemieckich było pełno... spiewano ślicznie, ale koniec końcem ta olbrzymia manifestacya urządzona w pik Prusakom rozeszła się spokojnie i — bez żadnego widomego skutku.
Dr. Schaffrath przyciął tylko tym, pod których teraz oknami powiewały chorągwie Niemiec, że nie zawsze je tak serdecznie protegowali.

Dnia 12 października 1865.





V.


Gdy po dniu troski i niepokoju, po wieczorze dumań lub pracy samotnej, ciężkiej aż do upadku ducha prawie ogrojcowego, znękany człowiek położy się wreszcie na tem posłaniu cudzem, karczemnem i zdrzymnie się gorączkowo z tą myślą boleśną, że odpoczywa na ziemi obcej, w domu nie swoim, w pożyczanem łożu, oddychając powietrzem łaskawie mu wydzielonem na czas krótki przez policyą... nie dziw, że gdy się skleją powieki... sny zmor pełne oblegnąć go muszą.
Nie wierzę w sny prorocze, ale znam co są męczeńskie marzenia senne wygnańca.
Całe życie człowieka przeszłe, wszystkie myśli, które nim targały, powracają jak widma blade, oblegają łoże i zdają się naigrawać z boleści. Cały zastęp wypadków umarłych, ludzi nieżywych, miejsc już dziś do siebie niepodobnych, przegorzałych idei i rozwianych uczuć — powraca wytaczając sprawę przeciwko zwyciężonemu...
W dzień górę bierze terazniejszość, w nocy odegrywa się na niej przeszłość i tłoczy piersi zajadle.
Miesza się tu to, co skonało z tem, co się nie narodziło, umarli biorą pod rękę konających, wszystkie światy i byty w jeden utrapiony zbijają się chaos. W takim śnie nie dziw, że krwawy pot występuje na czoło, a gdy wstanie dzień i z nim człowiek, czuje się jeszcze więcej złamanym, niż był gdy się do snu układał...
I gdy do łoża przychodzisz chwytają cię dreszcze, boisz się ledz na pastwę tym upiorom, których żadna nie odżegna modlitwa. Lepsze jest już życie o słońcu ze wszystkiemi utrapieniami ziemi, bo przynajmniej nie wyzywa do walki z tobą tylko to, co po niej chodzić ma prawo...




Jednej z tych nocy męczeńskich... czarna śniła się otchłań... błądziłem po niej szukając światła, dusząc się od ciemności; pod stopami uginała się przepaść... to znowu coś jak pęd wichru podnosiło do góry, spadałem i dzwigałem się na przemiany, alem jeszcze był nie dotknął dna otchłani, czułem ją dyszącą pod sobą...
Zewsząd otaczała mnie noc, próżnia, cisza, milczenie śmierci, nicość, przecież tę czczość bezdennie czarną przerzynały niekiedy prądy jakieś zwiastujące niby życie... ale nierówne, walczące z sobą...
W ogromnej dali na niebiosach zamglił się naprzód jakby białawy, sinawy obłoczek... chciałem lecieć ku niemu, ale nie miałem siły własnej i dychanie przepaści to mnie wciągało w głąb’, to wolno rzucało ku niemu, tak żem się doń przybliżyć nie mógł.
Po zwiększaniu się zjawiska wszakże czułem, że albo ono szło ku mnie, albo otchłanie coraz mnie bliżej ku niemu rzucały.
Obłok był nieoznaczonego kształtu, niby kłębiący się dym ofiarny, z którego wnętrza to błysło nieco jasności, to znów je mglista osłaniała powłoka.
I zaczęło się nieco rozjaśniać w koło mnie, ale ciemność walczyła z tym promykiem i ściany jej czarne zdawały się chcieć go ucisnąć i pochłonąć...
Nagle wśród obłoku ukazała się gwiazda błyszcząca i pokryła wstydliwie chmurą, i znowu zaświeciła jaśniej, aż nareście otworzyły się obsłony, poczęły rozstępować ściany ciemności coraz szerzej i z szumem zapadała przepaść owa nocna w głębiny niezmierzone eterów... obłok jasny roztaczał jak skrzydła obejmując przestrzenie... na nim coraz potężniej migotała gwiazda...
I po za nią pokazał się w rozdartym otworze błękit niebios i dzień. Obejrzałem się do koła z obawą, nogi moje stały na niknących ciemnościach, otchłań ciągnęła je z sobą, nie mogłem się od niej oderwać, byłem do niej jak wkuty.. Nogi moje oblane krwią spętane były i wrosłe, a gdym ręce do światła wyciągał, przepaść ciągnęła mnie z sobą, uchodząc.
Wielkim, ostatecznym wysiłkiem oderwałem stopy zbolałe od ściany tej czarnej i począłem lecieć ku świecącej gwiaździe... Ciągnęła mnie ona ku sobie, ale mgła znów osłoniła do koła, i padłem znękany na miękkim obłoku płacząc jak dziecko.
Łzy moje nie pochodziły ani z boleści zranienia, ani z żadnego uczucia ludzkiego, płakałem bom płakać musiał — jak dziecko — budzące się po śnie twardym... A w piersi pytałem siebie, czego płaczę i nie umiałem odpowiedzieć sobie. Była to wielka płaczu potrzeba, łzy mi ciężyły na czaszce, łzy mi cisnęły piersi, dławiły gardło, a krople ich ciężkie padając jak ołów przedziurawiały obłok pode mną... I ujrzałem przez otwory te w dole w sinych wyziewach... ziemię.
Serce uderzyło mi do niej, do tej kolebki z której już wyrosłem był, w którą się zmieścić nie mogłem ani myślą, ani sercem, i począłem wspominać dni dawne, płacz ustał.
Alem był smutniejszy teraz.
Oko moje z początku nie rozeznawało nic tylko plamistą powłokę ziemi, błyszczącą, ciemną, poszarpaną, nierówną, pogarbioną i porozcinaną... Ale w miarę jakem patrzał rozszerzała mi się źrenica i powiększały przedmioty, i to co mi się wydało plamką małą jak ziarnko maku poczęło rosnąć, rozwijać się, malować barwami tęczowemi... poznałem kąt mój rodzinny, raczej sercem niż oczyma. Wszystko to, po czem mogłem go rozeznać, już zmiótł czas, burze i lata, a mimo to czułem, że pod nową skorupą ziemia była ta sama, z której piłem soki żywotne, między którą a mną był tajemniczy związek miłości dziecinnej dla matki.
Przecież nic mi się już tam nie uśmiechało oprócz kilku grobów, na których bujna rosła zieloność. Leżały zapomniane w trawach, a nad trawami brzęczały pszczoły, unosiły się ptaki i świeciło słońce i chmurki latały złociste.
Poszedłem oczyma drogą, jakoś teraz szła ona inaczej niż dawniej; zajrzałem do lasów, pnie sterczały z puszcz tylko... zgruchotała je burza, na łąkach stały wody, na polach rosły chwasty, we wsiach panowała cisza pustkowia, przede dworem czarne zgliszcza i popioły, na miejscu domu kominy okopciałe.
Próżno szukałem ludzi, nie było ich, wymarli.
A ziemia była mimo to świąteczna, wesoła i uśmiechała się do mnie, jak za dawnych lat lepszych... sfinxową swojego spokoju zagadką.
— Co ci jest matko? spytałem.
— Odpoczywam, rzekła cicho, ma przyjść oblubieniec wiek nowy i złotym pługiem zaorze cmentarze i łzami zasieje nowe pola.
Zamilkłem, śmiała się ziemia... potoczyłem oczyma, aby uniknąć widoku tego, a nie miałem gdzie patrzeć, w górze dopiekały blaski olśniewające, z boku stały mgły szare, pode mną tylko otworem przez łzy wydrążonym zieleniała ziemia. Oczy znów powróciły do niej.
I począłem przebiegać wzdłuż i wszerz obszary znane, po których przedeptałem był ścieżki niegdyś za tych szczęśliwszych czasów, gdym jeszcze wierzył w przyszłość. Pustkowie ciągnęło się na wsze strony, miasta w ruinach stały popalone, zawiewał je piasek płaszczem białym; zamki w gruzach sterczały świecąc żebrami nagiemi, kościoły po cegle obsypywały się powoli... w pośród ciszy słychać było kamienie staczające się na ziemię, a każdy z nich padając jękiem jakimś niezrozumiałym się odzywał. Niekiedy runął cały szczyt lub wieża, zapadło się sklepienie, tuman pyłu podniósł się do góry i pochwycony z wiatrem poleciał, a stado dzikiego ptastwa przestraszone wzleciało krzycząc. I znowu cicho i głucho.
Tu, z szumem i wrzeniem woda wyrywała starą groblę, pieniła się, rozlewała i wylawszy w dolinę usypiała milcząca.
Na zgorzeliskach lasów poczęły puszczać młode latorośle, ale do pni niepodobne swoich... Kto tu przyniósł ich nasienie? nie wiem, chyba wiatry... bo nie były to dzieci porąbanych rodziców, jakieś drzewa nowe, zielone, młode a obce ziemi, z której soki ciągnęły.
Świat widocznie jak wąż zmieniał skórę.
Pusto i pusto było a dziko... aż kędyś na pagórku piaszczystym, na którym leżało kilka kamieni omszonych, niby cmentarnych, poruszyła się widma i wyszły z niej głowy, a potem wysunęły się postacie w całunach białych.
Byli to starcy, z siwemi brodami długiemi, bieli jak piasek, z którego wyszli, jak obsłony, w które byli ubrani; stali podparci na kijach i patrzali to na ziemię, to na siebie.
Niekiedy kościstemi palcami trupiemi przetarli sobie oczy zaspane i znowu jakby im nie dowierzając przyglądali się z pagórka ziemicy...
Pod zwieszonemi całunami znać było jak ruszali ramiony, a głowy ich czy ze starości, czy z dziwu wahały się na szyjach chudych jak makowe pąki gdy wiatr niemi jesienny porusza. Chcieli mówić ale w piersiach zaschłych brakło im oddechu, a w gardłach głosu i języki im poprzysychały do podniebienia. Stali tak chwilę długą i wciągali powietrze, które ich odżywiało, potem siedli, każdy na swoim kamieniu i dumali.
Jeden chciał wejrzeć na niebo, ale głowy podnieść nie mógł, drugi wyciągnął szyję i broda mu na piersi opadła... trzęśli się jakimś chłodem mogilnym przejęci.
— Wróćmy do grobu, nie ma tu na co patrzeć, rzekł jeden cichutko, poczuwszy że mu usta rozmarzły nieco... Pamiętam gdzie mnie pochowano, ale nie poznaję cmentarza ani okolicy. Wiem że miałem nad sobą grobowiec, wspaniały, który długo wstawałem oglądać nocami dopóki mi się widok jego nie naprzykrzył... Gdzież się to podziało? drzewa powinny były powyrastać? ani gałęzi.
— Tam stał dwór, szepnął drugi schrypłym głosem, w około był ogród wielki, w ogrodzie staw zwierciadlany, ścieżki sypane źwirem... Źwir o trzy mile wozili z dna rzeki, drzewa sadziłem z pod innego nieba, pałac był z kamienia ciosowego, pod drzwiami mruczała fontanna... w prawo modliła się kaplica... patrzcie bagno i moczary... trzciny i pleśnie.
— Jak się tam ślicznie zataczały kręgi zielonemi lasy, mówił trzeci — gdyby wieńcem obejmowały okolicę a szemrały jej gałęźmi wesoło nad głowami... I pni nie stało, wgniły się w wydmę jakąś suchą... Jak zajrzysz ino pustynia...
— Hej! hej, rzekł inny, ja to wiem, może to ziemia ugoruje po jednem pokoleniu na drugie, dzieje się to co trzy wieki... mówiono, co siedem może... Każdy kraj musi tak spustoszeć pod bujny zasiew nowy. Ale kto teraz siać będzie z kolei, Pan Bóg oziminę czy szatany osty? i co zejdzie, czy nasienie Boże, czy ziarno diabelskie?
Westchnęli wszyscy i znowu stare ich głowy na ramionach poczęły się wahać z ramienia na ramię.
Jeden wyciągnął ręką drzącą kij i wskazał na kamień obrosły pleśnią.
— Może i to jakie nasienie przyszłości, rzekł, wszak i z kamieni słońce tworzy istoty żywe.
A drudzy milczeli smutni, i jeden dodał chmurno:
— Z kamieni tworzy istoty żywe, no, a z istot żywych — kamienie.
W tem na horyzoncie na gościńcu pustym ukazał się wielki tuman kurzawy, i szedł powoli szumiąc, choć wiatru nie było... Starcy poprzykładali ręce do oczów i patrzali, a nic widzieć nie mogli... i powstawali na drzących nogach stając, aby lepiej zobaczyć, co krył w sobie ten pył idący drogą, ale tajemnica taiła się w obsłonach gęstych, których oczy przebić nie mogły... I popatrzali pytając na siebie.
— Bydło idzie, wojsko czy ludzie?
W tem zerwał się wicher i zaszumiał głosem wielkim.
— Przyszłość idzie.
I nastała cisza uroczysta.
Starcy przelękli się głosu, który ich uszy do milczenia nawykłe przeraził, zadrzeli... usta ich pokleiły się znowu i pozrastały.
W tem mgła przesunęła się pomiędzy oczyma mojemi a ziemią, i nic nie widziałem przez chwilę tylko niebieskawy dym, który się rozwiał... oczy padły na ów pagórek znowu.
Kamienie tylko leżały na nim, starcy przed nadchodzącą przyszłością pochowali się do mogił, ale tuman na rozdrożu jeszcze był większy i pyły z niego opadać zaczynały powoli, a w pośrodku ukazał się niezmierny łańcuch złożony z tłumów nieprzeliczonych ludzi... Zażarta w nim toczyła się walka, szli i zabijali się i gryźli a zajadali, popychał jeden drugiego, dusili się, miotali, naskakiwali sobie na ramiona, gnietli, padali niektórzy i deptali przechodzący po ich głowach, innych ścisk wyduszał do góry i wywracali się nad głowami tłumu, toczyli, spadali, aż rozbitemi trupami zsunęli się na ziemię i znikli.
Walka wrzała zażarta, ale nie tamowała pochodu.
Chorągwie różne wynosili do góry i ledwie je wiatr rozwinął, tysiące pocisków rozdzierało, podarło w szmaty; tylko jedna wielka, biała ze złotym krzyżem szła górą...
A były na innych znaki różne, znaki życia i znaki śmierci, zjednoczenia i rozproszenia, jasności i nocy... Jedne zszyte były ze starych łachmanów, drugie z błyszczących tkanin, inne z pajęczyn snute, inne kute ze stali, żadna przecie nie przetrwała długo, ale skoro jedna nikła, zjawiała się druga... a byli co ręce obcinali tym, którzy je nieśli i chorągwie szły dopóki ich wiatr nie podarł, same...
Pod żadną przecie nie jednoczył się tłum, tylko część jego zbiła się w kupę a druga opasywała ją bojowym łańcuchem, a każdy znak podniesiony do góry był hasłem coraz zaciętszego boju.
I gdy oczy sięgały w dal, aby ujrzeć koniec szeregów... nie doszły ich końca... sięgnęły tylko do widnokręgu a i tam gdzie się już zataczała ziemia, niknąc przed wzrokiem moim, gdyby olbrzymi pas szło to mrowię ludzkie, roiło się, biło, postępowało. I gdy już jeden koniec pochodu stał tuż pode mną, ginął drugi na przeciwnem ziemi półkolu.
Na pobojowisku, dziwna rzecz, nie grzebano trupów a nie widać ich było nawet... Ci co polegli, unosili się z uśmiechem na ustach do góry jak lekkie obłoczki i roztapiali się w powietrzu. Czułem po ciepłym oddechu, gdy przesuwali się koło mnie lecąc wyżej.
Ku zachodowi słońca wszystko to padło jak stało taborem niezmiernym na spoczynek, jak i gdzie kto był... Cień zaszedł na ziemię i nie widziałem już nic. Ale smutno mi było i tęskno na sercu i patrzałem jeszcze w ciemności sine.
Xiężyc czerwony, ogromny wszedł powoli z wyziewów po nad drugi kraniec widnokręgu i z ukosa rzucił promieniami długiemi na pobojowisko.
W szarych mrokach nic jeszcze rozeznać nie było można, domyślałem się tylko jakiegoś ruchu, ciekawie czekając aż xiężyc podejdzie wyżej i scenę tę oświeci...
Wybił się wreście na niebiosa czyste i rozwidniało jak we dnie, tylko światło było inne, zimniejsze, martwe, zielone.
Ludzie z obozu rozpierzchli się i pracowali...
Jak cienie biegali po polach, jedni zakładając podwaliny gmachów nowych, drudzy karczując spalone lasy, inni orząc i zasiewając ugory. Praca ta odbywała się w milczeniu przez sen, jakby bezwiednie; zdawali się uspieni i posłuszni jakiejś nie swojej woli, a byli poważni jak modlitwa.
I pod ich rękami cudownie rosło wszystko, ziemia poczynała przybierać postać nową, a zupełnie inną. Z dawnych gruzów nie pozostało nic; gdzie były lasy zasiewano pola, gdzie zarosły darnią zagony zasadzano puszcze; gdzie były dwory, stawały chaty; gdzie nędznych chat sterczały zwaliska, podnosiły się pałace.
A gmachy te nie były wszakże podobne tym, jakieśmy widzieli na ziemi, mrowili się w nich ludzie zajęci robotami różnemi... i nie można było rozeznać pana od sług jego, bo słudzy wyglądali jak panowie, a pan był ich wszystkich sługą...
Z podziwieniem wpatrywałem się w tę zgodną robotę nocną, gdy na widnokręgu powoli różowieć zaczęło, słońce się oznajmywało, a lud jako stał tak padł znużony na spoczynek...
O brzasku i pierwszej rosie poruszyły się kamienie na pagórku i starcy umarli wyszli z piaszczystej widmy, stanęli znów oparci na kijach, poprzykładali ręce do czoła, patrzali ciekawie.
Znowu swej ziemi poznać nie mogli.
— Patrzaj no, rzekł jeden — kiedyż się to stało? jednej niedospanej nocy? albo wczoraj widzieliśmy źle, albo dziś widzimy nie dobrze? hej! hej to oczy łudzą!
— To są mgły poranku! rzekł drugi.
— To są fantazye świtania, dodał trzeci.
— To są chyba cuda boże! krzyknął czwarty.
— Nie wierzę, aż się ich dotknę, chrypliwie ozwał się pierwszy. I skwapliwie chciał iść, ale kroki jego były nieśmiałe, nóg zapomniał stawiać i obawiał się stąpić, a ci co za nim szli padali.
I co który upadł, to się rozsypał po piasku jak rozerwany rożaniec... odtoczyła się głowa daleko, porwały się ręce na kawałki, połamały nogi... Drudzy je zbierali i składali nieboszczyka i owijali całunem, dawali mu kij w ręce, popychając ażeby dalej stąpał, ale i im z kolei szkielet się rozpryskał, gdy go w ruch wprawić chcieli... I miotali się tak bezsilni — a słońce coraz z za mgły się dobywało. Niebo całe było zarumienione jakby pożar gorzał na drugiem półsferzu...
Ujęły się trupy za ręce, splotły kośćmi, podparły i szły zwolna... a wiatr którego nie czuć było, miotał nimi jak kartą papieru i z całunami ich szydersko się bawił.
Szli tak, aż przyciągnęli się do jednego gmachu, i pierwszy starzec niecierpliwie dotknął się ręką, pokiwał głową... Wszyscy za nim poczęli probować ściany i rzędem z pochylonemi na piersi czaszkami stanęli u muru. Jakiś wielki smutek ich ogarnął.
— Cegły pobrali z grobowców naszych do nowego gmachu! zawołał jeden, wszystko to stare tylko sklejone na nowo.
I powlekli się potem na pole... w polu bujały już rosnące w oczach zboża, chwycili po garści i dziwili się jeszcze bardziej...
— Zkąd siła zbożowa? rzekli, wszak ona tylko z naszych prochów powstać mogła? zkąd ziarno? wszak ziarno wszelkie zsypaliśmy na sen do trumien naszych...?
Słońce wschodziło już i starców ogarnął przestrach jakiś wielki, gdy rąbek jego złocisty ukazał się nad horyzontem... ruszyli co prędzej biegnąc do swych mogił, aby się w nich ukryć, ale już było za późno... popadali i roztrzęśli się, poroztaczali po kawałeczku, a kości gdy słońce przygrzało rozsypały się w proch... a z miejsc kędy padali opar podniósł się od ziemi ku niebu.
Widok był wspaniały, z wczorajszego pobojowiska nie pozostało ani śladu, z ruin ani cegły, z pustyni ani jednej wydmy i moczaru, wszystko zieleniło się, bujało śmiało, a ludzi wszędzie było pełno w wielkim ruchu i weselu.
A tłum ten był jako jedna rodzina, bez różnicy ubioru, twarzy i myśli, podawali sobie ręce spotykając się i wdzięcznie uśmiechali do siebie.
Był to ranek nowego wieku.
W tem pomiędzy widokiem tym a mną prześliznęła się chmura gęsta i zakryła mi znów wszystko. Żal mi się zrobiło ziemi, ale wiatr rozpędzał już mgły i znowu przeświecił mi się kątek naszego padołu...
Nie mogłem objąć wiele, czy byłem bliżej ziemi czy ziemia przybiegła do stęsknionego, ale wielki widnokrąg ograniczał się teraz małym obrazkiem.
Ujrzałem puszczę gęstą skałami poprzerzynaną szaremi, drzewa prastare wyrastały jakby z kamieni, korzenie zapuszczając w szczeliny; pnie sosen były jak słupy proste, wzniosłe i w górze tylko ukoronowane zielonem sklepieniem liścia. Na skałach, których ręka ludzka nie połupała, widać było pleśń wiekową, płachtami leżały na nich stare narości mchowe... Pomiędzy niemi z gór sączył się strumień i bełkocąc leciał mętny w dolinę...
Gdzieniegdzie jak kości z mogiły sterczące na pobojowisku, wybiegała skała do góry łysa pnąc się ku niebu, przerastała ogromne sosny; pięła się wysoko obłysiałym wierzchem, który słońce przepalało.
Miejsce było dzikie, posępne i ciche, tylko drzewa szumiały i strumień bełkotał... I stało mi się dziwnie, żem we śnie mógł zrozumieć mowę sosen i mruczenie wód, które na jawie niepojętemi były dla mnie. Sosny spiewały bardzo harmonijnym chórem pieśń wielką; zdało mi się jakbym w nich widział olbrzymów kołyszących wnuki w kolebkach...
— Mrowię przechodzi i ginie, depcą je nogi, spłukują wody, unoszą burze... z żywota garść kału, z garści kału żywot nowy... nie płaczcie, nie płaczcie dzieci...
Wielki świat, piękne morze, lazurowe góry, ale noc wszystko zaćmi i zginie wszystko... a słońce wnijdzie i wszystko odrodzi.
A strumień mruczał...
— Co mi po wieczności? wiecznie płynąć i wiecznie się rozbijać i zawsze być pochłoniętym... Ja chcę stać i błyszczeć..
A sosny szumiały...
— Staniesz i będziesz błotem i trzęsawiskiem, a słońce cię wyssie... szaleńcze! a nuże, do morza, a nuże!
— Wy stoicie zawsze, ja lecę wiecznie.
— I my runiemy... patrzym tylko, aliści nadejdzie burza co spać położy i gnić każe...
— O! zgnoję was z rozkoszą... mruczał potok... stare trupy co mi się naigrawacie swoim spokojem...
A sosny wciąż szumiały jedno:
— I zginie wszystko i wszystko się odrodzi...
Aż ucichły powoli... co raz ciszej szepcąc, potok umilkł także, nie rozumiałem ich już, bo wyszedł człowiek na skałę i siadł na niej. Twarz miał mi znajomą od kilku tysięcy lat, widziałem ją pożyczaną z teatralnej garderoby ludzkości przez wielu biednych ludzi... Była to zawsze taż sama maska blada, żółta; oczy wpadłe, skroń wyschła, wypukłe czoło...
W piersi człowieka gotowało się, wrzało, kipiała jak w kotle, chwytał za nią ciągle, to brał za czoło, które gorzało także, a czaszka mu parowała jak rozpalone żelazo. Siadłszy począł mówić na przekorę drzewom.
— Głupi świat... Szyderstwem człowiek, co miał być jego koroną... męka tylko i zawody na każdym kroku... o kamienie rozbijają się nogi, o chmury roztrącają się czoła, o ludzi kaleczą się piersi, gawiedź ściska ci ręce... po co żyć? Uśmiechnął się... Głupie życie, co jest prawdą a co fałszem? dziś to a jutro drugie. Obudziłem się zwierzęciem, wyrosłem na anioła, dojrzałem na człowieka, zestarzałem na diabła, a sakwy podróżne puste i pierś niesyta, jeść nie ma co... otręby... A jednak... jednak coś żyje we mnie z czem świat nie w zgodzie, czemu świata za mało, coś co się rwie dalej, wyżej... czemu tu tęskno?.. Nie mam może duszy a czuję się Bogiem, nędzny jestem a wiem, żem silny; wszystkiemum zaprzeczył choć wiem że mi w coś wierzyć potrzeba; kto mi powie, komu... i czemu?.. Ja chcę cudu... niech się stanie cud...
Pomilczał, posłuchał i znowu począł się dręczyć.
— Gdy ciało umrze, dusza uleci i zapomni, czego się w niem uczyła, po cóż się uczyć? po co cierpieć? a jeśli będzie pamiętać wszystko, po co wstyd ma za sobą wlec niezmazany?
Siedział i rzucał wyrazami jak kamieniami na wodę, leciały one, marszczyły powierzchnię i tonęły w głębinach. Gdy podniósł głowę na przeciwnej skale ujrzał jakby odbitą w zwierciedle postać własną, ale uśmiechniętą dobrodusznie i szydersko... wpatrzył się w nią długo...
— Coś ty za jeden? zapytał.
— Jam nicość, a ty? rzekł duch..
— Jam zgnilizna...
— Podobni jesteśmy do siebie.
— Po co ty mi urągasz?
— Dla czego szydzisz ze mnie?
— Jesteś złudzeniem...
— Jesteś marą...
— Odstąp!..
— Idź precz...
I zadrzał człowiek i począł płakać, a duch się uśmiechał...
— Chory jesteś, rzekł...
— Nie jam chory, odparł człowiek, ale świat jest opętany, głupi, niepojęty.
— Cóż się stało na świecie, jedno słońce zaszło i jedna nowa wschodzi jutrzeńka.
— A ze słońcem zgasła prawda... a z jutrzenką wschodzi nowy fałsz... I nie wiem już, co fałszem jest a co prawdą, i nie wierzę w nic a rozpacz przywodzi mnie do szaleństwa... Patrzaj na zgliszcza, groby, ruiny, słuchaj krzyków, policz trupy, i przypatrz się kto zwyciężył... a nie będziesz mnie pytać... Nie widzę Boga...
— Powinieneś go czuć.
— Nie czuję go...
— Powinieneś weń wierzyć...
— Nie wierzę w niego...
— Trupem jesteś, połóż się w mogiłę i spij, wstaniesz za tysiąc lat rzeźwiejszym...
— Więc cóż jest prawdą? sen czy życie?
— I sen i życie i wszystko... prawdą jest — jutro, odparł duch. Ty czynisz jako ludzie złej wiary czynić zwykli, którzy z wielkiego dzieła wystrzygają paradox i rzucają nim w głowę pisarzowi... czytajże xięgę do końca...
— Nie stanie życia...
— Załóż xięgę gdzieś przestał i oddaj ją następnemu pokoleniu, ono znajdzie zagadkę xięgi żywota.
— A ja? spytał człowiek.
— Dla czego ty! czemu ty sam masz dojść do ziemi obiecanej prawdy? Wstąp na wyżynę a ujrzysz ją, ale nie dosięgniesz jej, boś zwątpił o Bogu.
— Nie widzę jej z wyżyny! tęsknie płakał człowiek...
— Powinieneś ją czuć...
— Nie czuję...
— Powinieneś w nią wierzyć...
— Nie wierzę...
— Trupem jesteś powtórzył duch znowu i zamilkł.
A potem mówił powoli.
— Dla czego nie mogąc doczekać jutra nie zajrzysz do wczora? Z końca w koniec przez tę xięgę wije się myśl jedna, nie doczytasz ostatka, zwróć się do początku... Jestli tam co innego nad to co było wczoraj i co będzie jutro, zawsze jedno i niezmienne?
Czemu nie płakałeś nad Rzymem, gdy się padać zdawał mając się odrodzić? czemu nie rozpaczałeś nad Kartagą i nad Troją? Przecież z gruzów wyniesione Bogi, i wyszli starce i wybiegły dzieci, przeszłość i przyszłość, wspomnienia i nadzieje... przecież z mogił powstawały trupy, z ruin grody... a nic nie umarło...
I znikł duch, a człowiek obejrzał się i zatęsknił za nim choć go męczył... kroplami pot krwawy padał mu z czoła, łzy się mieszały z posoką i ze skały toczyły się zwolna w dół mętne. Ptaszki leśne przyleciały i spiewając piły je i szczebiocząc... a trzepotały skrzydełkami z radości nad pokarmem i napojem.
Bolejący człowiek myślał, czy prawdą były jego boleści czy ich wesele...
Z wierzchołka skały po nad lasy i góry widać było daleko... cały świata szmat spalony na węgiel... ale na popieliskach już poczynały zielenieć trawy na miejscu kilkuset zwalonych sosen, miliony listków porastającej darniny.
Obłok przeszedł znów pode mną, znużony patrzałem już nie widząc, nie myśląc co się stanie z człowiekiem, którego z oczów straciłem niewiedzieć jak i kiedy... Litowałem się nad nim jak senny, roztargniony, serce mi doń nie biło.
Chmura na której spoczywałem zmieniła się w zimne marmurowe wschody jakiegoś niezmiernego gmachu, w którego głębinach, słupach, sklepieniach, krużgankach i portykach ginął wzrok, niemogąc ich końca doścignąć.
Był to jakby ul olbrzymi z niepoliczonemi we wnętrznościach komórkami... Na próżno pragnąłem zatrzymać się, aby go obejrzeć, siła jakaś gnała i pchała mnie w dół i leciałem co raz szybcej, aż ostatniego dosiągnąwszy stopnia zleciałem na ziemię.
Lżej mi było, bo mi się zdało, że sen się skończył i że w ostatku dotknąłem rzeczywistości... padłem na murawę chcąc odpocząć sobie. Trawa była zielona i miękka, powietrze świeże i ożywiające, sen począł mi kleić powieki, ale w tem spostrzegłem przy sobie jednego z owych starców w całunie, którzy się w mych oczach w proch rozsypali i rozwiali we mgłę. Budził mnie uśmiechnięty, odmłodzony, wesoły...
Byłbym go nie poznał może, ale całun zarzucony miał na plecy i obwinięty nakształt pleda a kijem zakrzywionym wywijał... choć obojga już zdawał się nie potrzebować wcale.
— Chodź i patrz, zawołał, odżyliśmy — my — cośmy byli pomarli i zginęli — aleśmy silniejsi wskrzeszeni, bośmy zrozumieli śmierć i życie. W mogile także uczy się człowiek bardzo wiele... Nie poznajeszże tego kraju? patrz, ten sam jest... ale piękniejszy, nawet groby nasze stanęły na nowo... i, o dziwo! modlą się u nich ci, co je burzyli!
Wszystek strach życia jest próżny i wszystek strach śmierci dziecinny... Sen i jawa, śmierć i życie, jedno jest, tylko w innych rozmiarach... Nie lękaj się, wstań a idź.
Chciałem wstać, alem nie mógł, a wstyd mi było, bo do koła przy starcu zjawiały się coraz nowe twarze, nowi przybysze z tamtego świata dobrze znajomi, oddawna pomarli lub przynajmniej za umarłych miani... Wszyscy widocznie śmieli się ze mnie... usta moje krzywiły się przez grzeczność do uśmiechu niemożliwego dla nich, ale na sercu było mi ciężko.
— Co ci to jest? spytała matka powoli podając mi rękę — to wszystko snem było tylko — spałeś niespokojnie, krew ci stąpała po piersi, dusiła cię falami. Wstań, patrz... oto kolebka twoja, oto muśllinowe z zielonem jej obsłonki, oto śniadanie gotowe w sali i dzień wiosenny na przechadzkę woła, jodły ogrodu szumią nad rydzami, które się w nocy urodziły a wieczorem zjedzą...




W istocie przebudziłem się w tej chwili, pod oknami piechota saska grała mi marsza idąc z jednego obwachtu na drugi... poznałem w nim poczciwego staruszka Dotzaura... U drzwi policyant dzwonił natarczywie się dobijając z kartą pod pieczęcią, wzywającą na pół do dwunastej do bióra pana dyrektora...
Uśmiechająca się zwycięzko twarz z wąsikami blond dobrze znana komisarza opiekuna obcych, przesuwała się ulicą...
Oczewiście marzenia się rozwiały... sen skończył. Byłem znów w Dreznie.

Dnia 5 Września 1864.
Dnia 14 Października 1865.





VI.


Najpospolitszym tematem narzekań człowieka jest świat i ludzie; zacząwszy od biblii aż do Hejnego nie żałowano szyderstw, obelg i przymówek, nie poprawiono ich jednak wcale. Każdy wiek głosi się najnieszczęśliwszym, chociaż z dziejów widzimy, że ludzkość ku gorszemu nie idzie. Ale życie jest walką, a choć bój zwycięski, są chwile w nim do przetrwania ciężkie, tak że zwycięzcy nawet jęknąć muszą. Im dalej w lata, tem się cierpliwiej spogląda na bieg rzeczy ludzkich, na własne i cudze bole i jak Bóg patiens quia aeternus, tak człowiek się staje patiens quia mortalis. Powiada sobie: umrę jutro, coż znaczy chwila do przetrwania tak niedługa? W młodości burzym się na świat, bo jeszcze dużo z nim mamy do przeżycia, starsi patrzym spokojnie — jutro grób ciężkie zamknie zawody.
Z żalów i narzekań oklepanych potrzeba wszakże wyłączyć te głosy protestacyj surowych, które z piersi dobywa widok korzeniącego się fałszu, pokłony bałwanom zwodniczym... Są to okrzyki oznajmujące o niebezpieczeństwie. Wydają je sternicy postrzegłszy skały, o które łódź wioząca więcej niż Cezara, bo przyszłość ludzkości — rozbić się może. Ale — vox clatmantis in deserto.
Zawsze to historya Kassandry, zawsze ostrzeżenia próżne, a duch zmusza wołać choć w pustyni i głosić prawdę nawet przed głuchymi.
Wiek nasz z wielu względów nie jest gorszy od swych starszych braci, ma wiele dobrego w sobie, ale przy wcale znośnym charakterze zbywa mu na powadze, na wzniosłości, na duchu bożym, na natchnieniu, na tem co danem bywa tylko epokom wielkim prawdziwie. Jest to mąż rządny, chłodny i mający to przekonanie, że wybacza wiele historya i Bóg tym, co rachunki i kasę trzymali w porządku a nie chorowali na utopie i zachwyty. Moralność jest dlań rzeczą względną, dobro rzeczą względną, obowiązki o tyle go obowiązują, o ile są mu wygodne... główną maxymą prima charitas ab ego. Z policyą poprawczą nie lubi mieć do czynienia, ale z poezyą także, poezyą zaś zowie się dlań czego obliczyć nie można, zacyfrować i co nie daje procentu. Zresztą czyni dobrze gdy go to nic nie kosztuje, litość z Emersonem uważa za trochę słabości niedogodnej w życiu, strzeże się porywów uczucia i ceni najwyżej porządek, logikę, rzeczywistość. Ani wielkich zbrodni ani cnót nadzwyczajnych spodziewać się po nim nie można; pierwsze i drugie, wedle charakterystycznego wyrażenia — nie opłacają się. Cokolwiek się zaś nie opłaca jest złe. Rzecz co się nie opłaca jest siłą straconą marnie, a wszelka siła is money, a wszelki pieniądz to złoty cielec wieku.
Pieniądz — wyrzekliśmy może słowo, które jest wyrazem całej epoki, ale bez intencyi deklamowania i opłakiwania. Auri sacra fames nie od dziś się poczęła i nie jutro się skończy. Była ona w ludziach zawsze, ale nigdy się do niej nie przyznawało społeczeństwo całe, dziś ta jest wielka różnica, że świat nie zapiera się bynajmniej czci swej dla złotego cielca, wyrozumował ją, usprawiedliwił ją chłodno i nie kryje się z nią wcale. Pieniądzowi przyznano siłę, znaczenie symboliczne, świętość mistyczną, oczyszczono go, obalono przesądy dawniejsze co do jego niegodziwości i podłości. Pieniądz jest zrehabilitowany najzupełniej. To jeszcze nic, ale obok niego zmalało wszystko, duch wszedł cały w tę sztukę złota lub kawałek papieru — indziej go nie uznają i nie szukają.
Dla czego? pieniądz dla ekonomistów reprezentuje pracę, dla ludzi wieku użycie, dziś to używanie stanowi wszystko, po za życiem niepewność, po za grobem nicość i milczenie, więc tu potrzeba używać i mieć za co.
Tajemnicą wieku nie tyle jest grosz, co idea, którą on reprezentuje ostatecznie — summa najwyższa przyjemności życia.
Wyszło to logicznie z pozbycia się starych przesądów o nieśmiertelności, zaświecie itp. Nie mamy jutra, musimy korzystać z dnia dzisiejszego. Filozofia pozytywna nie dopuszcza żadnych złudzeń, z filozofii tej cześć dla grosza płynie bardzo prosto i koniecznie. Wszystkie czyny wieku, życie prywatne i sprawy publiczne tłumaczą cię tem jednem — nie mamy przyszłości, nie mamy wiary i przekonań żadnych.
Świat się tedy urobił stosownie do nowej idei, która mu zapanowała. Wprawdzie nie przyznaje się jeszcze do tego, żeby w nic nie wierzył, ale milczy gdy o tem mowa, lub rzuca peut–être. Z rachunku prawdopodobieństw wynika, że może tam coś być, ale mogłoby i nic nie być. Więc nie trzeba się mitrężyć tem X, które musi być w ostatku = 0.
W charakterystyce wieku i ludzi to stanowi główną oś, na której obraca się świat, czy do niej przyznać się chce czy nie.
Wiara tworzy żywot pojedynczy i żywot społeczny.
Zaszliśmy tak daleko, że o chrześciaństwie mowy nie ma, a cóż dopiero o kościele i kościołach różnych, o wyznaniach odmiennych! Dziwować się jeszcze należy, że nie jesteśmy gorsi daleko, że same tylko potrzeby dnia dzisiejszego i bytu materyalnego w tak przyzwoitych karbach utrzymać nas mogą...
Z tego zarysu wieku przejdźmy na chwilę do charakteru ludzi, z których się on składa.



Człowieka i ludzi naszych czasów znaleść nie jest trudno, typ epoki napotyka się wszędzie — o męża wielkiego trudno, wielkich mężów braknie.
Może ich niedostatek stanowi także jeden z charakterów wieku. Bez różnicy krajów, bezstronnem okiem przebieżmy ostatnie lat dziesiątki i zastanówmy się nad osobistościami najwydatniejszemi, począwszy od Napoleona III do Cavoura, od Palmerstona i Cobdena, od wielkich pisarzów do wielkich myślicieli, od Emersona do W. Hugo, do Lamartina, od Hejnego do Słowackiego itd. Talentów nie brak we wszystkich sferach, ale epoka pokrajała je do swej miary... żaden głową i wzrostem nie przechodzi pierwszego szeregu grenadyerów... wszyscy mają jedną cechę, są to talenta negatywne, przeczące, obalające, walczące, a nie twórcze i spokojne. Zarzucicie mi, że Napoleon III stworzył cesarstwo, a Cavour Włochy... poczekajcie... gruzy widzę, gmachu jeszcze nie dostrzegam.
Są to bez wyjątku ludzie znakomici ale maleńcy, zręczni dla siebie szczególniej, zręczni w prowadzeniu sprawy, którą przedstawiają, ale nie mający ani głębokich, jasnych przekonań, ani tej podniosłości ducha, jaką one dają.
Dużo sprytu...
Wyrazem, zadaniem, formą ich pracy jest — zręczność, przebiegłość, rachuba, zimny lik... osiągają cel nie potęgą siły ale umiejętnością drobnostkową... Nigdzie nie znajdziecie takiej postaci czystej a wielkiej coby górowała nad innemi i zmuszała do poszanowania nieprzyjaciół nawet.
Gra wieku idzie zabiegliwie, powolnie, ostrożnie, oglądając się na wsze strony; ludzie co ją prowadzą przedewszystkiem bojaźliwi i rozważni. Czy te zbytki ostrożności przyspieszają pracę, czy zapewniają skutek, rzeczą jest bardzo wątpliwą, dowodzą tylko że się ludzkość nie jeden raz sparzyła i dobrze o tem pamięta.
W ogóle wielcy ludzie naszego czasu doskonale wiedzą, czego nie trzeba robić, nie będąc pewni co mianowicie czynić należy.
Wpatrując się w nich baczniej, więcej znajdziemy obawy niż zapędu, nawet dzisiejsze zasady moralności raczej są negacyjne niż dodatnie, pewni jesteśmy czego się chronić, ale nie o co ubiegać.
W polityce, w sztuce, w literaturze wszystko jest względne, absolutnych prawd nigdzie, okoliczności rządzą zasadami, nie zasady okolicznościami. Poezya narzeka pięknie, nie pociesza, nie prowadzi i wszyscy jak w przededniu przyjścia wielkiej idei wyczekują, patrzą, strachają się jakiegoś upadku. W literaturze najsilniej, najjaśniej wychodzi krytyka życia a nie jego zadanie; najwięksi poeci wieku są gorączkowi i chorobliwi; spokoju i powagi nigdzie.
W sztuce naśladowania wszystkich epok i rodzajów z obojętnością dowodzącą, że wszelkie są nam równie miłe, bo swojego nie mamy; w polityce cześć dla Macchiawela, apotheozy Ludwików XI i Iwanów Groźnych, Cromwellów i Ludwików XIV, apologie Robespierra i elegie po obywatelu Capecie ściętym za wyrokiem obszarpańców. Fakt spełniony zostaje świętym... Rozumiemy wszystko i wszystkich, najcnotliwszych i najwystępniejszych, ale pewne współczucie ciągnie ku uniewinnieniu tego, co dotąd uchodziło za zbrodnię, za śmieszność, za wadę...
W dziejach naprawujemy wykrzywione fizyognomie nie przez miłość ludzkości, ale z tajemnego poczucia, że i nasze nie są bardzo proste, że i one kiedyś tej operacyi ortopedycznej potrzebować będą. Natomiast wielkie a jasne postacie przykrawujemy po trosze do naszego drobnego wzrostu.
Jednego roku podobno wyszło życie Jezusa Renana i żywot Robespierra, z Boga zrobiono prostego człowieka, z szaleńca chciano stworzyć czystego bohatera.
W takim kierunku myśl idzie — obalić co zbyt wzrosłe, podnieść co nieznaczące... równość w mierności, realizm... śmierć ideałom.[4]
Mężów wielkiego poświęcenia, głosicieli prawdy, obrońców zasad nieśmiertelnych szukać byłoby próżnem, nie znajdziemy ich... Natomiast tych co poświęcenie uważają za rodzaj szału, prawdę za parodox[5], a zasady za ogólniki nie obowiązujące, tylko o tyle o ile... mrówie...
Moralny upadek jednostek i społeczeństwa jest aż nadto widoczny... Wiekowi tchu w duszy braknie. Miałżeby się wyczerpnąć ten, który wionął na ludzkość przed tysiąc ośmset latami? Nie, ale naczyniom pokruszonym i słabym dźwigać go było ciężko... Nie dajemy mu się ująć, postawiliśmy przeciw niemu zapory wszelkie, aby na nas silnie działać nie mógł. Nie nowej nauki nam potrzeba, bo prawda jest wiekuiście jedną, ale nowych serc do przyjęcia starej.
W najczystszych charakterach naszej epoki jeśli nie ma plamy, są przynajmniej występne pobłażania, zobojętnienie, odrętwiałość, wymawiamy wszelkie słabości, bośmy słabi wszyscy.



Charakter ludzi naszej epoki nie jest wszakże nowością, w dziejach dopatrzymy łatwo okresy, w których ludzkość chorowała jak dzisiaj na ową moralną apatię i potrzebę wypoczynku, ugorowania bądź co bądź, w których nie roznamiętniała się do niczego, tłumaczyła sobie wszystko i zeszklonem okiem patrzała w przyszłość nie umiejąc jej odgadnąć. Wedle ogólnego prawa po takich chwilach wycieńczenia następują zawsze jaśniejsze, wybuchające nowem, wypoczętem życiem...
Seneka, nauczyciel i dworak Nerona, schodzi się ze Ś. Pawłem. Rozumie on już i przeczuwa prawdę ale czeka, aby ją kto inny w czyn wprowadził i dogodniej mu nie być apostołem, choćby przyszło umierać krew wytoczywszy... ale bez boleści.
Śmierć to dalszy ciąg snu żywota bez burzy...
Prawda nie zdobywa się inaczej jak walką i poświęceniem, często na bój sił nie czuje, choć uznaje prawdę...
Nigdy może ludzie jaśniej nie widzieli co jest fałszem a co prawdą, jak dzisiaj, ale nigdy do walczenia za prawdę mniej nie było ochotników. Obraz wieku przedstawia w pewnych warstwach uderzającą sprzeczność teoryj całkowicie nie obowiązujących w życiu. Nawet gdy rozum doskonale widzi, gdzie iść należy, aby nie zbłądzić, unika drogi trudnej z obojętnością niepojętą. Braknie pobudki do usłuchania rozumu, bo rozum sam, bez wiary, bez zapału, bez uczucia, które by się do jego wozu zaprzęgło, nie jest zdolny pokierować życiem.
Tych nam znowu braknie.
Dlatego niezmiernie często spotykamy dziś ludzi wykształconych, rozumnych, jasnowidzących i cele i środki, a idących wstecz od celu i lekceważących drogi, jakiemi się kierują.
Rzekłby, że nie idą do świątyni, ale na przechadzkę, ścieżką, którą wybiera fantazya.
W sprawach, które dawnym językiem zwano doczesnemi, gdzie się tyczy dobrego bytu, spokoju, zysków wszelkich, dobor dróg jest nader staranny; w rzeczy przekonań, w doścignieniu wielkich moralnych zadań to się tylko czyni, co nic nie kosztuje.
Smutny to obraz — ale niestety! nieprzesadzony!



Wielkich spekulantów, polityków, poetów mamy dosyć jak na naszą małą epokę, wielkiego człowieka ani jednego.
Gdybyśmy chcieli do tego wykształcenia przywiązać znaczenie tylko czasowe i rozumieć przez wielkiego męża tego, co najlepiej swą epokę przedstawia, nie zabrakłoby nam reprezentantów wieku, ale wielcy mężowie nie są typami górującemi w danej chwili, ani uosobieniami momentu, ale sternikami lepszej przyszłości.
Wielki mąż uosabia wprawdzie czas swój, pojmuje go, wyraża sobą, ale obliczem zwrócony jest ku przyszłości, jedną stopą jej dotyka. Siłą asymilacyi zrasta się z ludźmi współczesnemi, ale drugim jej biegunem ciągnie ich w dalszą drogę postępu. Widzi on jaśniej lub czuje mocniej co czynić potrzeba, gdzie iść, aby się nie cofać. Opatrzność daje mu rozum, wiarę lub tylko potężny instynkt. Bardzo wielu bohaterów (większa ich część podobno) wiedziona była tą gwiazdą przewodnią instynktu, bez wyraźnej wiedzy własnego czynu... Często im samym znaczenie roli, jaką odgrywali nie od razu objawiło się jasno; w miarę jak szli, rozszerzał się horyzont, rozstępowała droga, widoczniej co raz występował cel. Ta jest różnica wielkich ludzi, co mieli posłannictwo natchnione, od tych, co je sobie sami nadali, że pierwszemi wiodła siła ducha olbrzymia prawie mimowiednie, drudzy pracowali z wiedzą i przekonaniem... Nie ujmujemy obu rodzajom wodzów, stworzonym do epok różnych, choć działania ich są bardzo różne i może nierówne zasługi — ale przyznajmy, że ci, których pędziło uczucie, szli śmielej, pewniej, prędzej. Nie jest to z naszej strony ujmą rozumowi, zarzutem przeciwko niemu, cenim tę władzę wielce, ale nie uznajemy jej za jedyną przewodniczkę, za materyał wyłączny do stworzenia wielkiego człowieka.
Mąż przedstawiciel wieku musi mieć coś więcej nad chłodny i potężny rozum, musi mieć jasnowidzenie przyszłości, którego sam rozum nie daje, musi posiadać uczucie potężne i wiarę niezłomną w pewne zasady i prawdy, które rozum nawet najzdrowszy często probując swych sił tylko nadweręża. Rozum największy jest z natury swej negacyjny, jest siłą ujemną, krytyczną, nie pcha on do czynu, raczej wstrzymuje od niego, a wielki mąż musi być mężem czynu. Otóż dla czego nie mamy istotnie wielkich ludzi; są znakomitości, ale to słupy co podtrzymują od upadku gmachy, a nie ogniste kolumny, przodkujące idącym przez pustynię.
Stoimy rozumni, chłodni, baczni, obrachowani, czyn wszelki nas przestrasza, czekamy, aby go los, opatrzność, Bóg, fatalność dokonała za nas, lękamy się ręką dotknąć tego, co nas okala... Takie mamy straszliwej ruiny przeczucie, a tak mało wiary w nową budowę. Jest cechą chwil upadku ta bezwładność, w której pierwsza lepsza siła zwierzęca, śmielsza choć bezrozumna przychodzi jako bicz boży, zwycięża, obala, ścieląc przyszłym wiekom z gruzowisk szosową drogę.



Przegląd charakterów we wszystkich sferach życia napełnia litością i wstydem, najczystsze są blademi cieniami bez władzy... Coż mówić o innych?
Nie jestże i to znaczącem, że wiek nasz gardzi i poniewiera wszystkiem, co z ducha płynie? Coż dziś kogo obchodzi literatura, poezya, sztuka, historya, filozofia? Z gorączkowego niemi zajęcia przeszliśmy do pobłażliwej nad tą robotą litości. Xiążki dziś znów uważają się niemal za czczą zabawkę, trzeba też rzec prawdę, że większa ich część pisze się zupełnie tak, jak na teatrze akrobaci przewracają koziołki — dla chleba i dla chluby, nie z przekonania i dusznego nacisku.
Po tych walkach o szkoły, o zasady, o prawdy nowe, które roznamiętniały młodzież i nieraz za plac boju obierały teatra, gdy grano np. Wiktora Hugo — największe wysiłki oryginalności, najśmielsze pomysły, najhałaśliwsze popisy, najwyszukańsze nowostki nie robią żadnego skutku. Xiążki gwałtownie popychane reklamami sprzedają się, czytują, ale nie rozpłomieniają nikogo. Życie przelało się w burzę...
Od wychowania nie wymagamy aby nam urobiło człowieka, od razu chcemy, aby nam dało kowala, slusarza, inżeniera, praktyczną jednostkę, coby patrzała w jedną stronę i szła statecznie jedną drogą wiodącą ją i społeczność do zwiększenia swego bogactwa; od wielkich bohaterów — Deus avertat!
Bez szyderstwa, gdyby dziś narodził się posłannik boży, głosiciel nowej prawdy, zesłanoby go do Cajenne, jeśli nie gorzej. Towarzystwo tak dalece pokój swój ceni, żeby go za żadną najnieśmiertelniejszą prawdę nie oddało.
Jak pragniono we Francyi nowości przed niewielą laty, tak się jej dziś boją — konserwatyzm na porządku dziennym. Formułą jego: każdy u siebie, każdy dla siebie — utopie zbrodniami. Nad tośmy starzy, byśmy się w nie bawić mieli.
Naturalnie wszystko karleje, drobnieje, urabia się do proporcyi tej potrzeby spoczynku... nie wolno robić hałasu... świat spi! cicho! sza!



Po Byronie a choćby Walter Skocie w Anglii Dickensy i Thakereye, we Francyi śmielsze umysły, Wiktor Hugo na wygnaniu, Lamartine spowszedniałym żebrakiem, w ich miejscu About, Sardou, Assolant i Comp... w Niemczech po Hejnem i Börnem... elegancki, rozsądny, pełen artyzmu Freytag... Tak wszędzie. Rzemiosło pisarskie kwitnie, mężów wielkiego ducha i tu mało... Schiller i Goethe pojmują się w przeszłości, ale proszęż im miejsce znaleść w terazniejszym świecie! Skandalem by byli, jak mówią Niemcy.
Schiller bez pasportu nie wymieszkałby w Blasewitz nawet za poręką przyjaciela, a policya saska złemby pewnie patrzała okiem na autora rozbójników i odmówiła aufenthaltkarty.
Tam gdzie dziś pamiątkowe dla niego pokładziono napisy i kamienie, gdzie postawiono posągi, żywy autor in persona usiedzićby nie mógł bez pozwolenia Directorium i wyczekiwań po przedpokojach tych, których władza daje lub odmawia pozwolenia oddychania saskiem powietrzem... bez legitymacyi. Wszystko jest dziś tak uporządkowane na tym świecie, że fantazyi Jean–Paula, że humorowi Hejnego nie dającym się rozklasyfikować i wmieścić w jedną z przeznaczonych na kategorye życia szufladek — trzeba, by iść na wygnanie.
Święty spokój jest, jak tu mówią, pierwszym obowiązkiem obywatela, a że jenjusze są z natury swej niespokojne, nie ma na nie miejsca w społeczeństwie. Nie rodzą się też wcale.
Inteligencye przykroiły się do ducha i potrzeby wieków, nie wybiegają zbyt w górę, starają utrzymać stopami na rzeczywistości, choćby je skrzydła porywały ku niebiosom.
Rola wielkiego myśliciela i pisarza byłaby w istocie bardzo trudną, w jakimkolwiek występowałby charakterze. Zbyt żywo postępowy skrępowanyby został powszechną spokoju potrzebą, obawą o jego naruszenie; zachowawczy podałby się w podejrzenie, że go ktoś przekupił...



Ale do czegożby dziś zdał się wielki człowiek, gdy wszyscy niemal są tak wielcy, że oprócz siebie nic na świecie nie widzą...
Żołnierzy nie ma dla wodzów, — ktoż się dziś podda kierunkowi, uzna powagę, oceni wyższość? wzrośliśmy tak wszyscy, jeśli nie w rozumy, to w pychę, że w nic prócz siebie nie wierzym...
Wielki mąż byłby anomalią w wieku wielkich ludzi... a z tych właśnie składa się dzisiejsze społeczeństwo.
Mniemane geniusze tysiącami chodzą po ulicach... brak im tylko dobrej woli, aby z siebie dobyły siłę i pokazały ją światu, który może oglądać jej nie wart.
Jeśli gdzie, to na tak nazwanem polu piśmiennictwa... olbrzymów miliony! Nie ma nikogo, co się trochę poduczył i pióro zatemperowane spróbował na ćwiartce papieru... żeby całe życie potem z niewidomym wieńcem laurowym lub koroną męczeńską na skroni się nie nosił... W towarzystwie czujesz jak od nich promienieje ta duma... jak nią zabijają co spotkają... boć oni tylko są panami przyszłości, gdyby chcieli! Uśmiech szyderstwa ich karczuje lasy! wytrzebia pustkowia... rodzi in spe nowe światy... gdyby tylko chcieli!..
Ale o tych wielkich ludziach, których mamy do zbytku, inną razą.

Wrzesień 1864.
Paźdz. 1865.


VII.
(List do Autora)
Drezno Lipiec 1861.

„Byłem po razy kilka kołacząc i dzwoniąc do szklannych drzwi na Augustusstrasse, nadaremnie, nielitościwe te podwoje otworzyć mi się nie chciały... Możem nie wiedział czarodziejskiego „Sezamie otwórz się“ czy tak nieszczęśliwie trafiałem zawsze; to pewna, że zrozpaczyłem już, bym pana widzieć mógł i pomówić z nim, a jest tego pilna potrzeba...
Szerzy się po mieście niepokojąca jakaś pogłoska w kołach tutejszego towarzystwa polskiego, że pan piszesz i wydajesz jakieś... Drezdeńskie wieczory?. Miałożby to być prawdą? — Nie wiem dlaczego, zkąd, jaką wiedzą czy przeczuciem wieczorom tym, zapewne nikomu jeszcze nieznanym, przypisują już cel, mówią o ich treści...
Trochę, prawdę powiedziawszy, na złodzieju czapka gore, może się coś w Dreznie po troszę nabroiło tu i owdzie, strach tedy, abyś pan tych bredni drezdeńskich nie myślał opisywać...
Napróżno tłumaczyłem niespokojnym, że nigdym pana na uczynku osobistości od lat trzydziestu kilku nie złapał, że nawet... to co się tam w tem Dreznie działo i dzieje wcale nie zasługuje na monografią żadną — upierano się koniecznie, że pan chcesz być bocianem...
Byli tacy, którzy się odgrażali już nawet, że choć bocian u nas jak ibisy w Egipcie szanowany był, gotowi doń strzelać...
Przejęty tem wszystkiem razem, chciałem się z ust jego dowiedzieć prawdy... A ponieważ niedopuszczony zostałem do audyencyi, a w Grossergarten także przy muzyce próżno go szukam, ośmielam się trudzić niniejszym listem, prosząc o kategoryczną odpowiedź:
czy będą na świecie jakie Wieczory drezdeńskie?
A jeśliby na świat wyjść miały, czy społeczeństwo nasze w Dreznie, ma im materyału dostarczyć.
Jeśliby na drugie pytanie potwierdzająca odpowiedź wypadła, mam sobie za obowiązek zwrócić uwagę pańską, że... dalipan nie ma o czem pisać...
Co wyraziwszy piszę się i t. d.

Z.




Drezno. Lipiec 1865.


Szanowny panie!


Odbieram list pański i czytając go ruszam ramionami... krew mi do twarzy bije, powiem prawdę, gniewam się.
Nie na pana jednakże, który w prostocie ducha powtórzyłeś plotkę ledwie na pół jej dając wiarę, ale na tych co ją ułożyli i roznieśli.
Mieszkasz pan w Dreznie od niejakiego czasu, patrzysz zapewne z bliska i bliżej odemnie na społeczność naszą, — mogłeś więc a priori zaręczyć, że o niej pisać nie będę...
O jednych się nie godzi, kochany panie, a o drugich... doprawdy nie byłoby co pisać.
Zresztą popełnione w Dreznie grzechy nasze i cnoty, którycheśmy się tu dopuścili... nie są wcale takich rozmiarów, aby na uwiecznienie zasługiwały.

Guarda e passa

Danta najlepiej służy do nich. W Dreznie ziomków naszych uczyć się byłoby zapoźno, chcieć poprawiać ich tutaj, nie miejsce, najlepiej nie mówić o nich.
Miarkujesz pan więc już z tego co poprzedza, że Wieczory drezdeńskie, wcale z czego innego a nie z naszych skandalików będą utkane...
Ale gdyś mnie zaczepił, za karę musisz posłuchać dłużej niżeli się spodziewasz... list twój i moją odpowiedź włożę do wieczorów, będzie to rodzaj otwartej karty do wszystkich... więc sobie w niej rozpisać się nieco pozwolę.


Spotykaliśmy nieraz po dziennikach naszych zarzuty czynione społeczności zwłaszcza majętniejszej, że się zawsze starym obyczajem kocha w próżnych włóczęgach za granicą, że trwoni pieniądz ubogi i czas najdroższy na te wędrówki bez celu, że się kocha w gospodach cudzych więcej niż we własnym domu.
W zarzutach tych jest wiele prawdy, lecz wiele też da się na odparcie ich powiedzieć.
Zapewne więcej nas w domu siedzieć i pracowaćby powinno, ale smutne losy Polski, prawie całej, takie nam życie stworzyły w powszednich jego warunkach, że mało ludzi wytrwać w niem potrafi.
Potrzeba na to więcej wyrozumiałości, niż jej mamy zwykle dla siebie...
Nie godzi się wszystkim bez różnicy zarzucać tych z domu ucieczek, wiele osób jest do tego zmuszonych, wielu słabość jest wymówką, wiele jest pociągnionych przykładem, znękanych, obolałych...
A tout peché misericorde. Dziś zwłaszcza miłosierdzia potrzebujemy, obcy nam go odmawiają, dajmy go choć sami sobie.
Jedzie się więc za granicę i często osiada w Dreznie. Hałasują bardzo na to upodobanie w stolicy Saxonii, radbym je także nieco wytłumaczył, jeśli nie uniewinnił. Drezno w istocie dla nas jest prawie jedynem; ma w sobie coś polskiego, pamiątki, przypomnienia, węzeł starych stosunków... a na cmentarzu... same prawie polskie grobowce.
Ktoż tu już z nas kogoś ze swoich nie pochował!
Ciągną wspomnienia i mogiły, ciągnie spokój, którego gdzieindziej nie mamy...
Widzisz pan, że jestem nader wyrozumiały, rozumiem już urok spokoju i siłę kości zbutwiałych.
Jest w tem wszystkiem jedna tylko rzecz zła, najgorsza, to że tu godności naszej narodowej między obcymi utrzymać nie umiemy.
Nikomu wyłączniej nie czynię tego zarzutu, żadnej społeczności naszej sferze — wszyscyśmy winni, wielcy i maleńcy, bogaci i ubodzy.
Nieszczęścia nasze nie uniewinniają nikogo, obowiązują bez wyjątku wszystkich. Cała to zasługa cierpienia, gdy ono podnosi i wykształca człowieka, a nie poniża go i upadla, można zeń wziąć i pokarm i truciznę.
Wyrzuceni z kraju, wygnani, uciekający powinnibyśmy pamiętać, że niesiemy go z sobą, że bądź co bądź w jakiejś go cząstce przedstawujemy przed światem.
Każdy nasz usterk, błąd, wada, lekkomyślność popełnione na tym teatrze wśród licznych widzów obcych, ciekawych, niechętnych, spada nie na nas samych, ale na naród cały...
Jeśli więc gdzie to za granicą każdy szczególną na siebie baczność zwracać powinien, jako w pewnej mierze reprezentant narodu.
Nie każdy o tem pamięta, albo raczej często wszyscy o tem zapominamy.
Drugim obowiązkiem nieszczęścia jest podzielenie go z braćmi, nie wyłączanie się z ogółu...
Przekonania polityczne, zasady, położenie towarzyskie, wychowanie, tysiące przyczyn rozdzieliły nas na więcej obozów niż jest może systemów, sposobów zapatrywania się i programów; ale tu polityka, teorye ustąpić powinny najwyższej potrzebie zgody w niedoli...
Z obawy rewolucyi dla jednych, ze wstrętu do reakcyi u drugich rodzi się zupełny rozdział narodu, rozbratanie, wydzielenie,.. Pojmujemy bardzo różnicę zdań ale ona nie umniejsza bynajmniej, nie unieważnia — jedności obowiązków. Prawo moralne i przywiązanie do kraju, które pojmujemy bardzo różnie, ale chlubimy się nim wszyscy, wymagają od nas abyśmy się wspólnie wspierali i nie wyrzekali jedności narodowej.
Otoż społeczność nasza za granicą w ogóle grzeszy tem, że się do tego obowiązku jedności nie poczuwa, rozbija i dzieli na obozy, wypiera pod różnymi pozory sama siebie...
Skarzymy się na podział Polski, sami ją przecie na najdrobniejsze cząsteczki dzielimy i krajemy do ostatka. Każdy się odosabnia ze strachu, ze znużenia, przez niedarowany egoizm... Miłość gaśnie, widoczne tylko są niechęci. Jakież o nas wyobrażenie powezmą obcy patrząc na te obawy ziomków lękających się braci? Nie rzucamyż przez to potępienia sami na siebie?..
Drezno jak bardzo wiele miast żyjących z cudzoziemców, wcale jednak gościnnem nie jest dla przybyszów, którzy mu nic nie przynoszą prócz dwojga rąk i potrzeby pracy. Dosyć kwaśno, niechętnie czasowy ledwie przytułek wyżebrać mogliśmy dla tych, co go najwięcej potrzebowali; karmiono ich szyderstwy, obelgami, wzgardą, społeczność zamożniejsza wylegitymowana, spokojna i bezpieczna, której pan komisarz kłania się z uśmiechem w ulicy jako dobry przyjaciel i znajomy — ani razu może nie poczuła się w tem solidarną z nieszczęściem, nie powiedziała sobie, że gdy wypędzają pogardliwie ubogich i bogaciby wyjechać powinni z niegościnnego kąta...
Otoż co głównie zarzucić możemy naszym ziomkom w Dreznie, że tu każdy różnemi drogami swój interes robi, nikt nie myśli o tem jak sponiewierani jesteśmy jako naród. Obawa skompromitowania politycznego przez uczucie chrześciańskie była pretextem do tego oziębienia, ale jej fakta nie usprawiedliwiają. Żaden rząd na świecie, nawet najpodejrzliwszy nie karałby za miłosierdzie, gdyby ono było ogólnem, jawnem, odważnem i widocznie politykę uchylającem. Właśnie dla tego że nie wszyscy chcieli i chcą zajmować się biedną bracią, tych kilka osób, co dopełniają obowiązku bądź co bądź, mogą się wydać podejrzanemi i ściągnąć na siebie odpowiedzialność.
W czasie pobytu cesarza Mikołaja w Londynie, omyłką może przyniesiono mu bilety na bal, który xiężna S... na korzyść biednej emigracyi polskiej dawała. Cesarz Mikołaj nie obawiał się skompromitować i zapłacił za pięćdziesiąt biletów. Grzecznie poźniej zwrócono mu pieniądze, ale to dowód że się nikt nie kompromituje, gdy wspiera umierającego z głodu...
Bez żadnej przesady możemy zaręczyć, że były w Dreznie przykłady, iż ludzie — nie jadali po dni kilka.
Gdy współcześnie piękne ekwipaże woziły panów naszych i panie na spacery, a po hotelach dawano obiady wyborne... przyznajcie, że nocującym o głodzie na zroszonej wilgocią ławce w Grossgartenie, mogło się to wydać... dziwnem.
Nikt do miłosierdzia zmuszać nie ma prawa, a każdy swojem dobrem i groszem rozporządza naturalnie jak mu się podoba, społeczeństwo nie ma też prawa wglądać w to, jak swojego mienia kto używa... ale są wyższe prawa moralne, które taki kontrast dostatku z nędzą czynią ohydnym...
Legenda o bogaczu i łazarzu nie dziś stworzoną została, a do dziś dnia się powtarza. Przedstawienie tej legendy na sobie przed widzami obcymi, mamy głównie za złe społeczności polskiej... Przebaczym jej łacniej usterki i przekonania i przesądy polityczne, — polityka upaja i rozum odbiera — nie możemy darować antichrześciańskiej nielitości.
Nieszczęściem polityka służyła tu i służy za wymówkę...
Można nienawidzieć rewolucyę, mieć do niej żal największy, ale gdy komu w rewolucyi urwą nogę, strzaskają rękę, trzeba być chrześcianinem i bratem, albo się Chrystusa wyprzeć.
Najżarliwsza modlitwa i najregularniejsze chodzenie na rekolekcye do kościoła — nie pomogą, Pan Bóg sądzić nas będzie z uczynków, wiara bez nich martwa...
Przez te lat kilka, cożeśmy to mieli zręczności widzieć w tem Dreznie... i jak obraz naszego w nim życia byłby w istocie zajmującym, dramatycznym, gdyby go w całej prawdzie można odmalować...
Niechcemy być narodem upadającym, nie upadajmyż moralnie.
Polityka w głowie niech sobie mieszka jeśli chce, ale nie zajmuje serca...
Równie nie pojmujemy tych co się wahali należeć do składki dla powracających do kraju... z powodów że ją urzędowa osoba zbierała, jak tych, co lękali się pomódz wypędzanym przez policyę saską gwałtownie na wszystkie cztery strony świata...
Najmniej dziwim się obejściu z nami panów urzędników tutejszych: ci widząc jak my sami uboższych boim się, uciekamy od nich, nie ujmujemy się za nich, naturalnie musieli ich mieć za jakieś wyrzutki społeczeństwa...
Nakarmiono też nieszczęśliwych wszystką żółcią i octem, na jaką się tylko flegmatyczny Niemiec zebrać może. Aresztowano, wzywano kobiety do przedpokojów policyjnych, aby tam stały upokorzone czekając zlitowania pana komisarza, urągano się, znęcano... Ten sam grzeczny uśmiechnięty pan, tak uprzejmie kłaniający się naszym powozom, biednych jak nieboże stworzenia poniewierał...
Cośmy tu przecierpieć i przesłuchać musieli gburowatości, naigrawań należy do naszego martyrologu. Kiedyś sceny te w państwie niby nam przychylnem, którego wyżsi urzędnicy i rząd w istocie mieli dla nas pewne umiarkowane współczucie — wydadzą się może nieprawdopodobnemi.
Nie jednego nieszczęśliwego, który poszedł pomodlić się do kościoła, dla tego, że nie miał karty, że śmiał się ukrywać, pochwyciła zasadzka regularnie robiona przez uśmiechniętego — u drzwi kościelnych!!
Tem imieniem Polaka poniewierano, rzucano wzgardliwie, a ci co je noszą okrywając sobolami nie ujęli się za krzywdę mu uczynioną.
Oto są grzechy żywota w Dreznie. Mniejsza czy tam kto tańcował z młodzieży wśród żałoby ogólnej, przebaczyć można lekkomyślności, nigdy zakamieniałości serca.
Odpowiedzą mi na to, dawaliśmy, dawali nieustannie, wyciągano od nas jałmużny, dzieliliśmy się groszem... Przyznaję to, dawało wielu ten grosz nieszczęsny przymuszonych, kwaśno, niechętnie, z obawą i wstrętem, ale nie tak go daje prawdziwa litość, a my nie tyle grosza co serca po swoich żądamy.
Dawaliście grosz czasem, serca nigdy.
Po te jałmużny potrzeba było iść od drzwi do drzwi, ze sromem na czole, z bolem w sercu i znosić odmowy, wykrzywiania, często prawie obelgi... A gorzki to był ten grosz biednych wyżebrany przekonaniem, że nieszczęście zamiast nas lepszymi uczynić, zrobiło gorszymi niż byliśmy...
Krwawiej też niż niedostatek bolał nas chłód i pogarda...
Widząc nas tak obojętnymi dla braci, niższa policya naturalnie mogła sobie pozwolić co chciała... Wszakże to ta hałastra źle odziana, blada i głodna... to byli tylko jacyś rewolucyoniści!! Uśmiechnięty jegomość wyraził się raz bardzo szczęśliwie, w jednym z tych języków wielu, którymi tak doskonale włada — że obdartusy nasi szpecą mu ulice Drezna...
To też pędzono ich bez litości do Hofu, do Szwajcaryi, gdziekolwiek bądź, byle pięknej ziemi saskiej i spokoju jej nie kalali widokiem swojej niedoli.
Nie było w tem wcale złej woli z góry płynącej, ale... źle zrozumiana subalternów gorliwość, którzy sądzili że się tem przypodobać potrafią potędze, przed którą biją czołem...
Ale dość tego smutnego przedmiotu. Dodam przy tej zręczności kilka jeszcze uwag o Dreznie i życiu jego....
Dla nas z powodu małych bardzo stosunków z mieszkańcami, wyższym światem, dworem i towarzystwem saskiem, a nawet z przybywającymi tu cudzoziemcami życie się ogranicza kołem stosunków krajowych. W Dreznie jesteśmy jeszcze prawie w Polsce na ziemi saskiej, przynosim tu swoje obyczaje, przywozimy barszcz i kapuśniak, pieczemy ciasta wielkanocne... obchodzimy wigilią choć z maleńkim polskiego opłatka kawałkiem...
O! to bardzo pięknie... tak być powinno i tego dosyć wychwalić nie można. Pozwólmy cudzoziemcom śmiać się nawet z naszych obyczajów, ale zachowujmy je jako drogą spuściznę...
Więc cicho żyje się w Dreznie w kółku dobranem, a kółek tych jest co nie miara, bo towarzystwo się rozdziela na bardzo wiele gron, przeciwko czemu ktoż by miał co do zarzucenia? To jest wszędzie. Zamożność, obyczaj, wychowanie, wyobrażenia, humory, stosunki łączą i rozdzielają ludzi... Żyć naturalnie woli każdy z miłemi i z takiemi co go rozumieją... aleby to nie powinno przeszkadzać znać resztę i nią się interesować.
W zimie towarzystwo zamożniejsze ma galeryą, ma teatr wyborny, koncerta bardzo dobre, szlichtady, łyżwy w Grosser gartenie jak w bulońskim lasku... wreszcie swoje wieczory, teatr towarzyski i tym podobnie. Czas schodzi bardzo mile...
A! jakby to ślizgając się po stawku przy pochodniach w ogrodzie... uśmiechając wesoło twarzyczkom zarumienionym zabawą, należało pamiętać o tych bladych twarzach, które głód i chłód wybielił...
Na wiosnę i w lecie, gdy znowu zamożniejsi rozlatują się po wodach, po kąpielach... Drezno nieco opustoszałe jest może najmilszem; przybiera jeszcze bardziej fizyognomię wiejską... którą po trosze ma zawsze.
Ci co nie chcą lub nie mogą jechać dalej, osiadają w Blasewitz, w Loschwitz, Wachwitz, Schandau itp. Dopiero w jesieni wszyscy wędrowcy nazad powracają do stolicy... Brühlowska tarasa, Grosser Garten napełniają się cudzoziemcami, elegantkami i łatwą do rozpoznania tak zwaną Polonią.
Na wiosnę i przed spóźnioną jesienią ciekawi zwiedzają istotnie piękne okolice i przechwaloną Szwajcaryę saską, z której tylko Bastej jest istotnie bardzo malowniczą...
Życie zresztą płynie w pięknej porze na wycieczkach do Waldschlöschen, do Linksche–Bad, do Felsenkeller, Rabenau, Paradiese itp., na spacerach po Elbie, na rozrywkach bez końca... jak gdyby życie było nadto długie a nie miano go czem wypełnić.
Niewiele osób znajduje tu sposobność pracowania, studyowania, uczenia się, chociaż Drezno mogłoby do pewnego stopnia sprzyjać nauce i studyom...
W prawdzie już się tu nazwyczajono nieco do próżniaków ciekawych, ale możeby nauczono się też służyć trochę i pracującym.
Szczególniej zbiory starożytności i sztuki, choć trochę dziś straciły przy nowszych a obfitszych muzeach, jeszczeby przydać się mogły... do obeznania z historyą sztuki itp.
Ale my lubiemy się bawić, nadto lubiemy się rozrywać... Nawet poważniejsza zabawa, w której jest nieco posilnego pokarmu, odstręcza nas.
Nie słyszałem jeszcze o nikim, coby w pałacu japońskim (usui publico patens, mówi fronton) pracował... wielu go przebiega dla zobaczenia (?) biblioteki...
Nigdy zrozumieć nie mogłem, na co się może przydać komu widzenie biblioteki?
W ogóle też oglądanie zbiorów takie, jakie jest we zwyczaju u cudzoziemców, na nic się nie zdało i nie prowadzi do niczego; zbogaca ono kieszeń ciceronów ale nie umysły gości.
Jak połknąć nie może człowiek tylko pewną ilość pokarmu, tak widzieć pożytecznie może też ograniczoną liczbę przedmiotów.
Dalej już trzpiotowate przebieganie oczyma najbogatszych zbiorów na nic się nie zdało, pamięć nic nie zatrzymuje wcale... wyobraźnia tworzy chaos z niedokładnie pochwyconych rysów mnóstwa...
Życie tych rodzin zamożnych, które się mieszczą w tak zwanym quartier anglais, cichym, spokojnym, eleganckim, odosobnionym, pełnym meblowanych apartamentów na wszelakie ceny, jest nader szczęśliwym wypoczynkiem, urozmaiconym najróżnorodniejszemi zabawy... spytajcież o życie wygnańca?...
Nie na różach on jest tutaj... Naprzód zależy od humoru, kaprysu, fantazyi i przywidzenia wszechmocnego komisarza, który jeśli zechce go wypędzić we dwadzieścia cztery godzin, ani prośba do króla, ani protekcya ministra stanu nie pomogą. Jest to zagadką, której rozwiązać się nie silim... ale nie ulega wątpliwości, że minister tu mniej może od komisarza policyi, który z pokorą udaną odwołuje się do decyzyj ministerjalnych, do wyroków dyrektoryum itp., ale w istocie robi to, co sam chce.
Od jego fantazyi, zależy czy masz oddychać saskiem powietrzem lub nie... najwyższa protekcya, jeślibyś się do niej odwołał, może ci wiele zepsuć, rzadkoby pomódz mogła, chyba chwilowo.
Naprzód więc potrzeba pozyskać łaskawe względy owego wszechmogącego człowieka...
Szczęśliwy, kogo uznano raz godnym posiadania tak zwanej karty mieszkańca (Einwohnerskarte)... inni muszą co miesiąc stawić się w biurze, bić czołem, opłacić groszy coś tam i dostają pozwolenie owo pod pieczęcią na cztery tygodnie...
Osobom wylegitymowanym (to jest mającym pasporta legalne) wolno mieszkać gdzie chcą w Saxonii, ale nieszczęśliwym zbiegom tylko w Dreznie... Naturalnie są oni tu pod surowym nadzorem policyi, która wie doskonale sprawy, zajęcia, nawet korespondencye, jakie ów internowany odbiera...
Za kilka talarów miesięcznie stancyjka... za kilka groszy obiad sosisty... za półtora grosza kawa... powietrze za dwadzieścia groszy miesięcznie (cena karty), oto koszta utrzymania.
I żyje się tak...
Są tacy, co obiadu nie jedzą, a na teatr idą... Nie dziwujmy się... znękanym ludziom potrzebniejsza czasem rozrywka nad jadło... są tacy...
A w moich oczach wiele być powinno przebaczone tym, co stracili wszystko... niech się każdy postawi w położeniu tych zwłaszcza często nie zbyt wykształconych ludzi, którzy wyrzuceni zostali po za kraj bez grosza, bez umiejętności języka... którym odebrano kraj, rodzinę, przyszłość... Dziwnoż że rozpacz obejmie, że szał ogarnie!
Ci łazarze wygnańcy nieszczęśliwsi są od Hioba, co leżał ranami okryty na gnojowisku swojem, pod niebem znanem... słysząc choć urągający ale głos ukochany dawno i miły... Trzeba mieć litość nad nimi... bo któż z nas pewien, że sam współczucia i litości potrzebować nie będzie?
Wraca mi ta piosnka nieustannie na usta... niestety wiele widziałem nędz, a nadto obojętności na nie.
O współczuciu dla nas mieszkańców tutejszych ledwie wspomnieć można, w istocie nie mieliśmy go nigdy, ani na chwilę... obawa o to, byśmy nie spadli na Saxonią całem brzemieniem i nie ogłodzili jej, a nie skompromitowali politycznie... przemagała nad słabem bardzo uczuciem ludzkiem.
Jeden jeszcze powód przyczyniał się do obojętności; obawiano się, aby sympatya dla nas nie odstręczyła od Drezna zamożnych przybyszów z północy; zręczni ichmościowie rozpuszczali o tem pogłoski by mieszkańców uczynić współuczestnikami swej niegościnności. Wiedziano bardzo dobrze, że choćby stu Polaków biednych wypędzono, bogaci zostaną...
Nieśmianoby pewnie najuboższego tknąć Anglika, boby się za nim ujęła cała Anglia zamieszkała w Dreznie i wszyscyby wyjechali... ale gdy ruszono Polaka nazajutrz tem grzeczniej kłaniali się wszyscy policyantom. Otóż dla czego nie mamy poszanowania u obcych... dla czego dziś wyraz Polak nic nie oznacza, tu przynajmniej, prócz może — nieco lekkomyślnego człowieka.
Moglibyśmy to naprawić, ale nie potrafimy, potrzebaby więcej jedności w sprawach naszych; bądźmy federalistami, gdzie idzie o sprawy prywatne; niech każdy kieruje niemi, jak mu się podoba: ale centralizujmy się, gdy chodzi o imie Polaka, o narodu poszanowanie...
Tu polityka i przekonania społeczne nic nie mają do czynienia... wszystkich obozów ludzie wspólny mamy interes...
Widzisz szanowny Panie, że dotykając nawet ogólnemi rysy naszego życia drezdeńskiego, nie tknąłem nikogo, nie zszedłem do tych nędz powszednich... któreśmy sobie wzajem przebaczać powinni... bo któż bez grzechu?
Jeśli Chrystus kamieniem na ludzi rzucać zabronił, cóż dopiero na zranionych i znękanych?..
Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni, przebaczmy, bo wszyscy potrzebujemy przebaczenia... Obcym dzikim zostawmy bałwochwalstwo siły i potęgi, my czcijmy cierpienie i szanujmy boleść... a darujmy tym którzy — niewiedzą co czynią.
Październik 1865.


LISTY DREZDEŃSKIE.




Listy drezdeńskie.



Violenta nemo imperia continuit diu
Moderata durant
Sen. Troad 2. 217.
Errat, si quis existimat tutum esse
ibi regem, ubi nihil ab rege tutum est.
Sen. de clem. 1. 19.
Exitus acta probat.
Ovidius.


Wśród pełnych boleści chwil zwątpienia i zamętu ludziom wiary i pracy schronić się należy w te poety rzymskiego templa serena, które buduje wiara i nauka. Niech one nam dadzą przytułek, złóżmy u ołtarza prawdy dręczącą niepewność i gorycze powszednie. Żądasz odemnie stary przyjacielu pociechy, dać ci ją tylko mogę rozważając z tobą położenie nasze; nie jednego kraju i narodu, ale całego dzisiejszego świata, który wspólnym ludzkości losom ulega. Będziesz–że miał odwagę spojrzeć ze mną w te mroczne głębie?... Z bolejącego serca i udręczonego umysłu szeroko wypisać się muszę — osądzisz czy mam słuszność.
Nowych ci rzeczy ani doktryn nie przynoszę, bo nic nowego pod słońcem, nawet cierpienia nasze nie są bezprzykładnemi, pod pewnym względem; powtórzę ci tylko stare, oklepane, trochę zaniedbane i zapomniane prawdy, które przy tylu fałszach będących w obiegu, nie zawadzi przypomnieć.
Wypowiem ci przekonania moje najgłębsze, choćby one przeciwić się miały powszechnie przyjętym dzisiaj, choćby niektóre z nich mnie z boleścią, tobie z przykrością słuchać przyszło. Miej tylko cierpliwość nie sądzić mię, póki się nie wypowiem do końca, dopóki to, co zrazu wyda się ostrem i draźniącem, nie usprawiedliwi następne.



Ludzkość i narody przez ciężkie przechodzą próby.
Pracujemy na roli przyszłości, uprawiając ją krwią i łzami — plon chyba dzieci nasze zbierać będą.
W smutku, często w zwątpieniu, wleczemy pług po ziemi czarnej, wahając się czy iść dalej?
Wielu z nas siada znużonych na zagonie, ale nieubłagana konieczność żelaznym biczem popędza — dalej a dalej.
Ludzkość nie może stać, iść musi, a czy droga jej kamieniami zasłana, czy potrząśniona różami — naprzód potrzeba!
Mniejsza o tych, co padają trupem ciała, którym nie stanie tchu i siły, gorzej z tymi, co upadną na duchu, tracąc wiarę i nadzieję.
Albowiem nie godzi się zwątpić o przyszłości; byłoby to nie wierzyć w Boga, przypuścić że nie ma prawa, i ślepy zwierzęcy fatalizm poślubić. Po za nami są dzieje przeszłe straszniejsze od naszej epoki zamętu, z których jednak ludzkość wyszła zwycięsko, są ciemniejsze ciemności, są rozpaczliwsze rozpacze, są przepaścistsze przepaście, które przecież czy trupami czy ruinami zawaliły wieki i społeczność przeszła przez nie dążąc dalej, po najstraszniejszych przesileniach — zawsze ku lepszemu.
W chwilach krwawego potu i znoju, gdy usta odwracają się od tego kielicha goryczy, potrzeba wstąpić na wyżynę i odważnie spojrzeć w głąb’ na otchłanie, aby nabrać siły i rzec sobie:
— Musimy iść dalej, mamy przed sobą przyszłość, powinniśmy tylko wiedzieć dokąd iść i jaką drogą?
To co nam wydaje się nowem, nie jest ani bezprzykładnem ani tak bezdennie czarnem, jak my olśnieni sądzimy; wyjść musimy z tych przepaści — są to ciemne wschody, po których wspinamy się ku górze światłości.
W starych baśniach naszego ludu bohaterowie dążą ku szklannemu wierzchołkowi góry, do źródła wody żywiącej i odmładzającej. Myt ten oznacza wybornie zadanie ludzkości, ciągle spinającej się ku najwyższemu dobru i światłu — które są życiem.
Ale tak w bajce jak w dziejach do źródeł życia nie ma drogi innej, tylko gościniec znoju, walki i trudu.
W tym strasznym pochodzie są ciężkie godziny zwątpienia; naówczas zapytuje siebie człowiek:
— Dla czego ludzkość pozornie się cofa i zawracać zdaje? Czemu prawda przestaje świecić i być prawdą? Dla czego między nią a fałszem nie ma widocznej granicy? Czemu wracamy tam, gdzie tylekroć byliśmy i skąd tylko cośmy wyszli?
Wszystkie te pytania dyktuje zwątpienie i omdlałość nasza; nie wiemy dokąd iść, stajemy niepewni, ale opatrzność dziejowa wytknęła drogę, należy jej szukać i dalej zmierzać do celu.
Cel ten — dobra ogólnego — jest nam znany, nie wiemy tylko jak go najspieszniej osiągnąć, aby z prawego gościńca nie zboczyć na manowce.
Nie wszystkie drogi do niego wiodą; są, co od niego odwodzą.
Chwila obecna nie dla Polski tylko, ale dla całego świata jest wielką próbą ducha.
Jestli jedna niezaprzeczona zasada; nieobalona prawda, nieuwieńczony fałsz, nieobryzgana cnota, niespotwarzone poświęcenie?
Począwszy od Chrystusa i jego nauki, którą obrzucają błotem i usiłują uczynić małą a niewystarczającą — chociaż części nawet prawd ewangelii w czyn nie wprowadzono — aż do szatana, którego apoteozę głosi rozpaczliwe szaleństwo, wszystko z kolei obłocono i oplwano, aby ostatecznie skończyć na zupełnem zwątpieniu i chaosie. Nie ma już czegoby się słowem i czynem nie zaparto.
Kupa gruzów została z przeszłości, na przyszłość ani planu gmachu, żadnej idei jasnej, żadnego trwalszego systemu. Nawet wybujałym utopiom pościnano głowy. Natomiast panuje zwątpienie, apatya, przestrach i bezwładność.
Najpotężniejsze umysły z trwogą poglądają w te głębie, cofają się od nich przerażone i czekają promienia z góry, usypiając w występnym fatalizmie.
Ale duch i światłość nie zstępuje na serca trwogą zamknięte.
Na tych rozdrożach nie my tylko jedni stoimy — nam nagim i odartym przyszło wyczekiwać na słocie, drudzy w lepszej wprawdzie odzieży, ale jak my nie wiedzą dokąd pójdą, z czem i za kim? Świat cały czeka i ręce łamie.
Dla czegoż byśmy nie mieli odważnie spojrzeć na rany i szukać na nie lekarstwa.
Drobne półśrodki nie uleczą nas, fatalizm byłby dobrowolnem wyrzeczeniem się samych siebie, potrzeba mężnie złe obnażyć, dotknąć go i szukać na nie lekarstwa.
Zwątpienie o ludzkości — powtarzamy — byłoby ateizmem, niewiara w przyszłość krótkowidzeniem niedołężnem.
Nie pierwszy raz ukrzyżowano człowieczego ducha, ale on zawsze zmartwychwstał nieśmiertelny.
Sursum corda...



Epoka nasza to czas jakiegoś nierozporządkowanego zamętu, zewsząd nas nieład otacza mimo niesłychanych starań o materyalne uregulowanie społeczności, stąpamy po zwaliskach, wśród których chwast i zielska rozpościerają się z pychą prawych właścicieli.
We wszystkich sferach czuć niezmierną boleść, wycieńczenie długą chorobą, to konwulsyę, to odrętwienie sprowadzającą. Mieniają się na scenie zbytki siły bezrządnej i bezsilności martwej, następują po sobie nieodgadnione symptomy, nielogiczne rzucania się jak w przededniu chrześciaństwa, zachcianki rzeczy niemożliwych, zwątpienie o prawie i przeznaczeniu ludzkiem.
Żyjemy jakiemś wyczekiwaniem prawdy bez jasnego jej pojęcia, negacyą tego co istnieje, niedobrze wiedząc dla czego jest nam tak źle; nadziejami dziecinnemi, nieokreślonemi, niespodzianek przyszłości, trawi nas gorączka powolna; czujemy jakby przedśmiertną godzinę.
Lecz jest to tylko przedwstępna odrodzenia chwila. Guizot w swem dziele o społeczeństwie chrześciańskiem odmalował dobrze ten stan chorobliwy, lecz dając trafną dyagnozę choroby, nie wskazał na nią lekarstwa, odbolał tylko niedolę ludzkości.
Zresztą na innych lekarzach nam nie zbywa, jedni chcą szukać zbawienia w powrocie i zacofaniu do przeszłości, która z daleka wydaje się ideałem, drudzy zaparłszy ducha, siłę liczebną całą przypisują materyalnym życia warunkom, inni radziby wywrócić wszystko, aby potem z nowego człowieka niemożliwe stworzyć społeczeństwo; nie brak ani teoryi, ani empirycznych recept, ale chory cierpi coraz boleśniej. Społeczność w istocie jest w chwili niebezpiecznego przesilenia i gdyby nie nadzieja, gdyby nie pewność ratunku w mocnem przeświadczeniu i wierze w wyższe cele ludzkości, w prawo postępu niezłomne, możnaby sądzić, że kresu dobiega, że ma skończyć jak niegdyś zaczynała, odmętem.
Dosyć spojrzeć na Europę, by dostrzedz że słabość ta napada nie tylko jednostki wycieńczone, ale umysły wybranych, że ogarnia całe narody, owłada niemal wszem światem. Odbija się to w życiu codziennem, publicznem, w teoryach społecznych i ekonomicznych, w polityce, literaturze, obyczajach.
A przyszliśmy do tego jakoś nieznacznie i powoli. Zrazu ogarnęła była świat namiętność utopij niemożliwych, szał Tukajowski przerabiania się na młodszy, na lepszy, na inny za pomocą filtrów a choćby i nożów; chciano pokrajać ludzkość, przegotować ją w doktrynach i zlepić potem nową. Próby się nie udały, przyszło zwątpienie, zwrot pod dach rzeczywistości powszednich, które już tylko na pułap patrzą, nie w niebo, opasują się najciaśniejszą granicą i nie śmieją jej przestąpić, aby się na zawody nowe nie narażać.



Dla dokładniejszego odmalowania tego smutnego obrazu potrzebaby przebiedz wszystkie objawy życia, a naostatek zdać sobie sprawę ze stanu politycznego Europy i zmian w pojęciach, jakim od lat kilku ulega. Potrzebaby rozważyć międzynarodowe państw stosunki, przypatrzeć się kruchości budowy tej, której upadku lękają się wszyscy, nie wiedząc co na jej miejscu postawią.
Czemże jest dzisiaj Anglia, głośno zapierająca się wszelkiego innego posłannictwa nad przekarmienie swych głodnych dzieci i zabezpieczenie swego olbrzymiego handlu, wyśmiewająca wyższe cele, zrzekająca się chrześciańskiej solidarności narodów, zamykająca w trwożliwem samolubstwie, wróżącem jej zgrzybiałość i upadek? Czem Francya którą umiejętna dłoń przerabia powoli na równie praktyczną istotę zbiorową, bez innej misyi nad zabezpieczenie własnego bytu, oduczając od pragnień sięgających po za najbliższe interesa dobrobytu i pokoju? Czem są Niemcy, marzące o jedności choćby kosztem swobody, bijące się tu o prawdę, która z drugiej strony wydaje się im fałszem, inną miarą mierzące swoje potrzeby i potrzeby świata? Czem Włochy, tak cudownie przychodzące do życia marzonego przez długie wieki a w łonie swem równą ilość pierwiastków wzrostu i śmierci przechowujące? Czem Rosya usiłująca dobić się jednolitości siłą, narzędziem nie naszego wieku i szczepiąca sobie rewolucyę, z którą tak długo walczyła?... Przemilczym o innych...
Po nad tem wszystkiem wre walka zasad narodowości z prawem posiadania i przedawnienia, jaśniej mówiąc walka prawa i siły, prawa i bezprawia empirycznie chwytającego się ladajakich systemików strupieszałych — grzmią groźby nieustanne rewolucyj społecznych i zamachów ku odbudowaniu niemożliwej średniowiecznej, feudalnej przeszłości, trwa bój władzy duchownej ze świecką, podpierając się najdziwaczniejszemi teoryami. Słowem cały to chaos bezkształtny, z którego żaden mąż stanu ani rycerz ducha nie śmie pokusić się stworzyć nowego świata, a mali tylko spekulatorowie polityczni łowią ryby w mętnej wodzie.
Ale polityka z całą swą nielogicznością, z brakiem zasad, z poświęceniem ich dla interesu, z całem swem zaślepieniem starej rutynistki, odkładając wyznanie prawdy na jutro, byle dziś przeżyć spokojnie, nie zamyka w sobie jeszcze pełnego obrazu nędz epoki naszej. Ona jest tylko cząstkowym objawem zewnętrznym tego, co choruje w głębi ciała społecznego, braku zasad, wiary, przekonań i bojaźliwości z nich pochodzącej.
W innych sferach czynu panuje ten sam rozstrój, nieład, niepewność; narody pojedyncze rzucają się w konwulsyach, niepewne co począć, aby przyjść do samoistnego życia; jedne szukają go na drodze gwałtownych wysileń, drugie w skrytej walce i biernym oporze. Rozpacz rodzi wybuchy, knuje spiski, rozżarza milczące nienawiści klas społecznych, stanów, narodów, rządów i rządzonych.
Obok braterskich porywów ku miłości i zgodzie poczwarne walki przedwiekowych uraz i niechęci, roznamiętnione waśni całych ludów, w górze dyktatorski system absolutyzmu, w dole wrzący rewolucyjny kipiątek, w pośrodku obojga ofiary.
Im gwałtowniej ciśnie z góry siła, tem mocniej z dołu ku górze rwie się chaos, nikt nie chce ustąpić; tymczasem wyczerpują się lata, życie, potęga, a doktryny fałszywe, a półśrodki maluczkie przedłużają chorobę z dnia na dzień; stan pogorszają co chwila.



Nie zaprzeczy nikt, że jakkolwiek czarny przedstawiamy obraz epoki, nie jest on przesadzony wcale, tkwi wewnątrz społeczności choroba, pragnienie niewysłowione pali nam wargi, wijemy się w boleściach, oczekując codzień lepszego jutra — od przypadku!
Jutro przynosi nam tylko nowe cierpienia.
W innej epoce bytu instynkt poprowadziłby może narody na drogę mogącą wywieść z tego odmętu; dziś ludzkość jak człowiek pojedynczy, straciła instynkt, musi więc oprzeć się na rozumowaniu, na zasadach i sama wytknąć sobie gościniec.
Otóż czego nam właśnie brakuje: wiedzy co czynić, wiary w obmyślane środki, stałej nakreślonej drogi.
Nie mamy zasad żadnych, łatamy się z dnia na dzień wyżebraną jałmużną maluczkich środków dodniowych.
Uderzmy w główną winę, prawda chrześciańska w zastosowaniu swem do społeczności, wyznawających ją pozornie, jest czczem słowem; moralność pojedynczych ludzi i całych narodów, polityka ich, całkiem się z nią rozchodzi.
W życiu prywatnem przyjmujemy ją wrzekomo, zwalniając surowe przepisy jej gwoli potrzebom chwilowym; w życiu publicznem nic nas już nie prowadzi nad interes chwili, rządzimy się w niem często najdrapieżniejszym instynktem zachowawczym, zawsze tylko tem, co się znajdzie pod ręką. Z tego naturalnie wpływać musi, że i stosunek rządzących do rządzonych i międzynarodowe, któremi żadne stałe nie kieruje prawo — najstraszniejszy chaos rodzą, najzajadlejsze walki wywołują. W sprawach najdroższych człowiekowi, bo w sprawach jego ducha, siła rozporządza nie bacząc prawa, jak tylko idzie o rzecz publiczną i rządzący i rządzeni wyłamują się z pod niego. W ten sposób z obu stron znaczenie prawa się zaciemnia, jego świętość uszczupla, kończy się na nieuznawaniu żadnego.
Pierwszą więc potrzebą jest poprzestać szukać ratunku w półśrodkach, a starać się o odbudowanie stosunków społecznych na stałych niewzruszonych zasadach. To co jest prawdą dla pojedynczych ludzi, musi być prawdą dla społeczeństw, narodów i ludzkości.
Prawda jest jedną, inaczej nie byłaby prawdą; uznanie jej ciągnie za sobą wykonanie we wszystkiem. W ciągu wieków widzimy tę prawdę ciągle jedną, odsłaniającą się nam tylko coraz wyraźniej i jaśniej. Prawda chrześciańska jest wszakże tą samą, którą głosili Sokrates i Plato, którą przeczuwały ludy, którą czynem i krwią swą do niewzruszonego prawa podniósł Chrystus.
Odrodziła ona ludzkość, choć nie całkowicie przyjęta, choć cząstkowo tylko spełnioną została.
Nie potrzebujemy dowodzić, że tylko ta prawda może być lekarstwem na chorobę wieku, że wszystko złe pochodzi z zaparcia jej i lekceważenia.
Z braku miłości chrześciańskiej w najszerszem jej zastosowaniu rodzą się wszystkie te walki, które szarpią światem; bój klas społeczeństw między sobą, władzy z rządzonymi, narodów z narodami; z zaparcia spólności braterskiej całej ludzkości i odosobnienia interesów każdej grupy rodzi się chaos, w którym toniemy. Daje się to sprowadzić jak najściślej do tego jednego pewnika: brak nam zasad szerokich, niewzruszonych, żyjemy wyjątkami, każdy sobie, aby dalej. Z tego wszystko złe wynika. Grzechu tego początki są bardzo stare, choć skutki dziś dopiero najjawniejsze. Nigdyśymy nie wierzyli silnie, a wiary naszej w czyn nie zmienili. Spodziewamy się to dobitniej okazać w listach naszych.



Całe dzieje ludzkości ledwieby się nie dały ująć w ramy jednej historyi walki prawa i siły — ducha i materyi. Rzadkie są epoki szczęśliwej zgody obojga, gdy siła staje się prawu posłuszną i idzie pod jego rozkazy. Naturą zwierzęcej potęgi jest że jak wilcy więcej dusi owiec niżeli pożreć ich może, opanowywa ją szał jakiś choćby w końcu sama się zniszczyć miała; najczęściej posługują się nią fantazye pojedynczych ludzi i narodów, ich duma, interesa chwilowe, namiętność i mrzonki; a choć ostatecznie niezwalczona siła postępu nawet z nadużyć i gwałtów umie wydobyć korzyść jakąś dla świata, społeczność cierpi i opaźnia się na drodze swoich przeznaczeń przez wszelkiego rodzaju nadużycia zwierzęcej siły.
Nigdy wyraźniejszem to nie było jak od czasów rewolucyi francuskiej w dziejach Europy.
Z obu stron, ze strony ludów i rządów odwoływanie się do siły zwierzęcej przechyla szalę z kolei na korzyść absolutyzmu rewolucyjnego lub rewolucyj despotycznych. Dziś nawet na drodze teoryj bałamutnych przyszliśmy do bezwstydnego uznania siły, do uniewinnienia wszelkiego gwałtu, do przyklęknięcia bałwochwalczego przed potęgą, nie wchodząc w jej naturę i czynności. Dla ocalenia państwa... wszystko wolno, powiada pan Katkow, nikt nas zwycięzców nie nazwie krwią obluzganymi zbrodniarzami. Dla ocalenia narodu rewolucya łamie wszelkie prawa, odpowiadają inni... a zatem z obu stron byle zwyciężyć, w środkach się nie przebiera.
Wszystkie wszakże zajścia, które w ten sposób chcą rozstrzygać przemocą, nigdy siła nie rozwiązuje i nie rozwiąże, są one tej natury, że samo ich użycie rozognia ranę, przedłuża boleść, pogorsza chorobę nie leczy. W najszczęśliwszym razie gwałt odracza do jutra kwestye, których rozwiązać nie jest wstanie, zamyka usta ale nie zabija idei. W tych walkach o prawa rządzących i rządzonych, o prawa narodowości, o swobody ludów, których zdobywanie wciąż pięściowym bojem się przedsiębierze i dokonywać ma, obie strony chwilową zyskują przewagę, ale żadna stałych korzyści; leje się krew na placu boju i na rusztowaniach, a padają gorzej niż ludzie, bo prawdy same, ofiarą zaciętości obustronnej; — sprawa o krok ku rozwiązaniu się nie posuwa, bo siła zwierzęca niszczy ale nie buduje, a użycie jej upaja i osłabia na duchu. Winą jest zapaśników stron obu, że środkami niewłaściwemi chcą ten twardy węzeł rozplątać — walka zabija wiele, nie rodzi nic prócz z obu stron mścicieli.
Z koła błędnego absolutyzmu, wywołującego rewolucye, i rewolucyj kończących się dyktaturami a nowym absolutyzmem, dotąd nie wyszliśmy jeszcze.
Znużone temi konwulsyami narody, zwątpiwszy nareszcie, aby cel walki osiągnąć kiedy mogły, zrzekają się czasowo nawet słusznych praw swoich, zwracają do leczenia ran, które wojna zadała, ale zaledwie wypocząwszy, znowu temi samemi środkami idą do zdobyczy niemożliwych. Chwilami spoczynki i pozorny pokoj nie są wszakże rzeczywistem uspokojeniem. Sprawa odroczona powraca tem gwałtowniej dopominając się rozwiązania, im się ono dłużej odwlekło. Przekonawszy się o bezużyteczności rewolucyj pięściowych i knowań rewolucyjnych, narody całem swem życiem dowodzą, że to o co się dobijały, osiągniętem nie zostało; ociężałość, niesmak żywota, niepokój wewnętrzny, odrętwiałość apatyczna zdradzają nieuleczoną chorobę, która się prędzej poźniej znowu ma odezwać.
Możnaby sądzić, że nić Aryadny, która dotąd wiodła przez labirynty przeznaczeń, zerwaną została, że omackiem nie wiemy już dokąd iść dalej. Nie zbywa nam wszakże na zdrowych teoryach, ale te są najmniej upowszechnione, a miejsce ich zastępują chorobliwe mrzonki i najfałszywsze systemaciki. Dlatego pozwolimy tu sobie kilka bardzo oklepanych, starych prawd wywlec z tej graciarni, do której je zepchnięto.



Historya władzy i rządów w starożytnych i nowszych społeczeństwach jest tą historyą walki o której wspomnieliśmy wyżej, nieustannem równoważeniem się i przesileniami krańcowych pojęć zwycięztwami oznamionowanej. Pomijamy czasy przedchrześciańskie, patryarchalne, teokratyczne, rzeczypospolite i dyktatury, cezaryzmy i imperyalizmy wojskowe, chociaż w tem wszystkiem jest już niemal toż samo co się dzisiaj powtarza ze zmianami w formach wiekowi właściwych. W średnich wiekach przy kształtowaniu się społeczności chrześciańskiej do właściwego jej organizmu, idea rządu jako instytucyi boskiej ściśle związanej z bytem kościoła i od niego zależnej, wyrabiała się powoli co raz dobitniej. Ten sojusz nie był rzeczą całkiem nową, w starożytności najwyżsi władcy byli razem arcykapłanami, tron się wszędzie o ołtarz opierał, religia podtrzymywała władzę, władza broniła wiary. Chrześciaństwo wyżej jeszcze stawiąc kapłana bożego nad panującego, namaściło także króla, uczyniło go nietykalnym, poświęconym, odpowiedzialnym nie przed ludem ale przed kościołem i głową jego. Kościół stawał ponad panującymi i narody, jako trybunał najwyższy kontrolujący stosunki władzy i ludów, rozsądzający ich sprawy, wyrzekający po czyjej stronie była prawda. Papieże rozdawali królestwa, dzierzyli w dłoni sąd najwyższy a dekreta ich były jakby głosem bożym, przeciw którym ani szemrać ani od nich apelować nie było wolno.
Był to dziecięcy wiek społeczności chrześciańskiej, a władza kościoła strzegła w istocie, lubo ostrożnie i bojaźliwie, aby się ludziom zbytnia krzywda nie działa, rozwiązywała poddanych z przysięgi, rzucała klątwy na ludy i panujących. Lecz wkrótce, nad czem już ciężko boleje Dante, interesa posiadłości ziemskich stolicy apostolskiej związały ją wspólnemi z innymi panującymi względy, stawiąc ich nie po nad nimi ale na równi z nimi, w pośrodku ich, w tem samem położeniu co oni. Papieże dla zapewnienia swej niezawisłości siągnęli po ziemską koronę, ale w istocie osłabili przez to czysto duchowną swą władzę i narazili ją na wszystkie losy, jakim inni panujący i rządy ulegają.
Zresztą i czasy też zmieniały się powoli a z niemi pojęcia i potrzeby, kształciła się i dojrzewała ludzkość, rozpowszechniała oświata, a w miarę jak ludzie poczuwali się do prawa i możności rządzenia samemi sobą lub uczestniczenia w zarządzie kraju, przestraszona o zagrożony byt swój władza, nawykała do nietykalności, do nieodpowiadania za nic, ścieśniać poczęła węzeł, usiłowała się bronić, nie chcąc nawet słusznym wymaganiom ustąpić, aby na sile nie szwankować.
Odjęto więc stopniowo narodom i ten nawet mały udział, jaki dawniej miały w zarządzie kraju, zgromadzeniom, stowarzyszeniom, korporacyom wszelkim władzę jaką już posiadały, skupiono wszystko w jednych rękach, lub jeśli dłoń ta była słabą dzieliła z uprzywilejowanymi siłę, którą się posługiwać nie umiała. Toż samo powtarzało się w kościele, gdzie instytucye demokratyczne pierwszych wieków, prawa zgromadzeń i kapituł, soborów wreście, coraz obcinane, musiały ustąpić nieograniczonej władzy biskupów i papieża. Same wybory zwierzchników duchownych od ludu przeszły do zgromadzeń kapłanów, a od nich w ręce władzy świeckiej. Kościół stając się przez to zależnym i podległym, nie mógł już stawać w obronie ludów i z trybunału najwyższego zszedł do prawie tylko cienia jakiejś władzy uszczuplonej, fikcyjnej. Zyskali przez to panujący na przyroście siły i znaczeniu. Papieżom wprawdzie zostawiono nieomylność w rzeczach wiary, znikły sobory tak jak sejmy, ale nieochybność ową stolicy apostolskiej pod rozmaitemi pozory władze świeckie mogły albo uznawać lub się od niemiłych jej skutków uchylić. Dziwną anomalią, która starcie dwóch sił wywołać miała między rządzącymi a rządzonymi, było właśnie co raz większe ogniskowanie się władzy w jednych rękach; w miarę jak ludy kształciły się i dojrzewały jeśli nie do samorządu, to do jakiegoś w rządach udziału, który im sprawiedliwie należał, rządy stawały się coraz absolutniejszemi i za ślepym idąc instynktem konserwacyjnym niespokojnie stanowiska swego broniły. Tymczasem dawne pojęcie posłannictwa monarchicznego, namaszczenia władzy i odpowiedzialność jej tylko samemu Bogu, ustępowały przed świeższemi teoryami najwyższego urzędu, paktu między narodem a panującym.
Mimo utrudniających postęp zapór stawionych oświacie, pomimo skąpego wymiaru nauki mającej nieść z sobą tylko zachowawcze idee, duch ludzki szedł naprzód, rozwijał się, rosnął, czuł coraz mocniej krępujące go więzy, dopominał się też praw, do których uznawał się dojrzałym. Naostatek nacisk gwałtowny mający zapobieżeć przeczuwanemu niebezpieczeństwu, upadek moralny przedstawicieli władzy, potem niewczesne ustępstwa przyspieszyły wybuch straszliwy. Cała epoka jedna kończy się tą rewolucyą francuzką, która — można powiedzieć — trwa po dziś dzień niedokończoną. Dramat odegrał się we Francyi, ale ma europejskie, ma potężne dla ludzkości znaczenie.



W ostatnich chwilach poprzedzających rewolucyę francuzką, idee praw przynależnych człowiekowi i narodom były w zupełnej sprzeczności z istniejącym porządkiem, rozbierano i obnażano filozoficznie naturę i pochodzenie wszelkiej władzy, a że się igrzyska te myśli odbywały na polu teoryj i rozumowań bez żywego ich zastosowania, odrobina prawdy, jaka w nich być mogła, zamalgamowała się z ogromem mrzonek, utopij i przesadzonych pojęć o niebywałych wiekach złotych, do których chciano powrócić.
Idea postępu wcale jeszcze nie istniała; szło o zwrot ludzkości na drogi naturalne do stanu natury, który poeci i filozofowie wymarzyli sobie jako raj ziemski... Niecierpliwość rodziła szały, pragnące się usprawiedliwić źle pojętą historyą człowieka i ludzkości.
Przy takim stanie umysłów chcieć utrzymać dawny rzeczy porządek, było jawnem niepodobieństwem, sypane za poźno groble zwiększały tylko siłę potoku. Idee i utopie nie poszedłszy w zapasy z rzeczywistością i trudnościami wykonania, coby je pohamować mogły, stawały się coraz więcej wymagającemi i poczwarniejszemi. W tem wszystkiem tkwiła prawda, ale raczej przeczuwana niżeli jasno pojęta — rewolucya szła na oślep, rządy tylko siłą się jej opierały, można było przewidzieć wybuch, ale nikt nie domyślał się, nawet sprawcy jego, jak daleko on ich pociągnie.
Dawniej gdy garstka możnych, gdy kilku duchownych wyżej nad masy wykształconych, pojmowało najjaśniej potrzeby społeczeństwa, przypuszczenie ich do rady i działania było wystarczającem, reszta narodu nie domagała się nic więcej nad pieczę o swym dobrym bycie. A że warunki jego nie były nawet dlań zbyt jasne, chętnie obmyślenie ich zdawano na światlejszych. Powoli jednak krąg oświaty roztaczał się coraz szerzej, filozofowie moraliści, wielka część ogółu badała, zastanawiała się, oceniała, rozumowała, studyowała naturę i pochodzenie władzy, skłonniejszą będą do zaprzeczania jej posłannictwa, niż do przyznania prawowitości.
Odpychanie od czynu i udziału rodziło utopie i opozycyę namiętną, popierały ją źle pojęte dzieje i przykłady wieków, których stosunki społeczne były cale odmienne. W obec tej krytyki zajadłej, żywej, nieustannej, objawiającej się zarówno negacyą i twierdzeniem, sarkazmem i teoryami, rząd ze swym absolutyzmem utrzymać się nie mógł. Podkopanie religijnych dogmatów i powagi kościoła oddziaływało na monarchiczny system, który się na nich opierał. Z kapłanów panujący stali się w oczach tłumu tylko pierwszymi urzędnikami, uosobieniem porządku, stróżami prawa, nie wyrocznią, która tworzyć je była powołaną i zmieniać upoważnioną. Czynności ich, jak ogółu ludzi, podlegały uznaniu, sądowi, na ostatek moralnej za nie odpowiedzialności.
Nie bez przyczyny przypisano to rozpasanie idei zbytniemu, jak nazywano, rozszerzeniu oświaty, rosnące pragnienia usiłowano pohamować wstrzymując jej rozpowszechnienie, dając nauce ścisłe religijne podstawy, utylitarne kierunki, ale pohamowanie to rozwoju ducha ludzkiego ukazało się niemożliwem. Na tej drodze prześladowań i zakazów logicznie dojść było można aż do zakazania samej ewangelii, w której nasiona praw nowych człowieka spoczywały. W części też to spełniono ograniczając wykłady słowa bożego tradycyą, niedopuszczając rozumowi wnioskowania samoistnego; ale kościół posługując się ludźmi zapobiedz nie mógł, by z katedry jakiej nie powstał niespodzianie Abellard, nie ocknął się gdzie jakiś Wiklef, nie przemówił z ciszy klasztornej Savonarola, nie targnął się na jego powagę jaki Hus lub Luter. Walka z postępem, który jest niezłomnem prawem ludzkości, codzień widomiej stawała się niepodobieństwem, rozumne tylko ustępstwa w porę duchowi wieku czynione ratować mogły, a na te zdobyć się nie umiano... Któraż władza jest tak pewną siebie, by dobrowolnie abdykować chciała choć cząstkę siły na korzyść tych, których za małoletnich uważa? Pakt między rządem a narodem wymagał odnawiania na coraz nowych zasadach, aby mógł być trwałym, a tego właśnie uczynić nie umiano, zamiast stopniowo rozszerzać swobodę, ścieśniano ją i domaganiom bezmiernym dawano przez to szerokie pole. Gdy poźniej nieustanne już przyszło czynić ustępstwa, ciasne, niewystarczające, pozorne, na nic się one nie zdały, idee domagały się nie podziału ale całkowitego podboju... Rozdrażnienie, wymagania rosły, aż massy naostatek odwołały się do siły zwierzęcej i sięgnęły po odbiór władzy, obalając w szale zwycięztwa razem z budową państwową podwaliny społecznej budowy.
Wspomnieliśmy już o rewolucyi francuzkiej i jej charakterze, o zgubnych jej skutkach, które obok osiągnionych prawd po dziś dzień jeszcze czuć się dają. Rozumowanie i doświadczenie przekonywa dziś jasno jak to, co naówczas za prawo przyszłe ludzkości poczytywano, fałszywie było pojętem. Cząsteczka prawdy tonęła w chaosie utopij krańcowych. Nie wahano się kosztem krwi, ofiar, wywrotu społecznego próbować urzeczywistnienia mrzonek niemożliwych owego stanu natury, równości i t. p. Jeśli z rewolucyjnego tygla wyszły naostatek prawdy wielkie i zbawienne, ona temu z pewnością nie była winną. Stało się to tak jak z alchemikami, którzy szukając złota i kamienia filozoficznego, trafiali na lekarstwa i amalgamy użyteczne.
Najgłówniejszą winą rewolucyi, mijając niejasność jej założeń, było uznanie siły zwierzęcej, uświęcenie jej, i potwierdzenie użycia przemocy, wszelkich gwałtów dokonywanych przed nią, i po niej wykonywać się mających. W naturze tych środków było, że kłam zadawały nawet onym wielkim prawdom, które w życie wprowadzić chciały. Prawda nie potrzebuje posługiwać się teroryzmem i krwią, bo sama przez się jest niezłomnie zwycięzką.
Gwałt zadany społeczeństwu pod pozorem zreformowania go, uniósł z sobą najnietykalniejsze zasady żywotne jego bytu, wolność sumienia, bezpieczeństwo osób i własności, ideę rodziny, świętość jej węzłów, wszystko aż do tego braterstwa, które zapisane wielkiemi głoskami na chorągwi, istotnie tylko istniało pod gilotyną.
Rewolucya ostrzyła i przygotowywała broń dla przyszłych despotyzmów wszelkiego rodzaju, ustalała ten zgubny axiomat dziś jeszcze na gruzach jej podejmowany, że w obronie państwa, dla idei i mrzonek politycznych wszystko jest dozwolonem, że teroryzm jest środkiem koniecznym i prawowitym, że wolno zawiesić wszelkie prawo i wszystkie prawdy pogwałcić dla ladajakiej utopii lub wymarzonego systemu. Cała rewolucya jest apologią tego teroryzmu, apoteozą siły zwierzęcej mas, a gdyby nawet owoce, jakie z niej zebrała ludzkość były dla niej najkorzystniejsze z innych względów, przykład jaki dała, drogi które otworzyła, jeszczeby ją potępiały. Widzimy zresztą dziś najlepiej, że z zasadami rewolucyi, z jej środkami despotyzm jak najłatwiej przejednywa się i godzi, że w imie demokracyi i równości najbezwzględniejszej wybornie robi swe interesa, a dogadza mu wielce iż bronią rewolucyi i jej urokiem posługiwać się może.
Łacno dostrzedz, że wśród tego zamętu anarchicznego i ludy i rządy zbiły się całkiem z drogi właściwej społeczeństwu chrześciańskiemu, negując wszelkie prawdy, które chrześciaństwo postawiło jako zasadnicze i nienaruszalne. Rewolucya też zaparła tradycyę chrześciańską i powróciła do stanu, w którym zwierzęca siła rozstrzygała wszystko, nadużycia fanatyzmu religijnego służyły jej za oręż przeciwko samej wierze w chwili, gdy ona sama naśladowała to, co chciała obalić. Potępiano tak inkwizycyę świętą, bardzo słusznie, ale czemże trybunały rewolucyjne różniły się od sądów inkwizycyi, czem gilotyny od stosów, teroryzm mnichów od teroryzmu sankiulotów ślepo idących za oszalałymi doktrynerami?
Spytajcie więc, jakiemi drogami ludzkość miała się dobijać praw sobie należnych, których jej uparcie odmawiano? Jedną i jedyną tylko drogą pracy powolnej i mężnego wyznawania prawdy; tą właśnie, którą w pierwotnych wiekach szło do zwycięztwa chrześciaństwo. Charakterem tej pierwszej epoki najświetniejszej, w której nauka nowa dokonała najtrudniejszego zadania obalając starą społeczność, był nie orężny bój ale ofiara, nie krew nieprzyjacioł ale poświęcona własna, nie spisek tajny ale jawne głoszenie przekonań, nie przemoc ale pokora, cierpliwość wiary głębokiej pewnej swojego zwycięztwa, a przedewszystkiem: praca nad udoskonaleniem jednostek, z których się składa społeczność. Oddawano cezarowi poganinowi dań mu należną, grosz czynszowy, ale nie oddawano przekonań, dla których męczennicy szli na stos i rusztowanie, nie porywano się do oręża, bo oręż był narzędziem pogańskiem, głoszono prawdę i cierpiano dla niej.
Cale odrębnym był charakter rewolucyi namiętnej XVIII wieku, która dla następnych stała się normą, przykładem, doktryną i wyrodziła fałszywą teoryę opierającą się na sile pięści tak dobrze jak wszelki inny despotyzm.
W sprawie najświętszej przyobleczono zbroje i wzięto oręż nieprzyjaciela zbluzgany krwią, ohydzony zbrodnią; szał zapomnieć kazał, że w szatach braterską krwią zbroczonych nie idzie się do ołtarza. Wszystko przecie co zarzucano despotyzmowi jednego, przemocy klas uprzywilejowanych, przywłaszczano tłumom; nie zmieniło się postępowanie, odmieniły tylko role, władza przeszła w inne ręce ze wszystkiemi nadużyciami swojemi, trybun w imie mas szukający okrutniejszym był często od ukoronowanego despoty.
Naruszenie prawdy w sferze polityki odbiło się w samem życiu społecznem, w jego stosunkach; jad wszedł w krew naszą, przeżarł więzy, które spajały rodzinę i społeczność, strawił rdzą najdroższe skarby nasze.
Ostatni akt krwawego dramatu rewolucyi najwymowniej świadczy o jej fałszywej drodze. Znużona, nie dokonawszy popsutego dzieła, zamknęła się fatalnie dyktaturą i despotyzmem jednego, tem właśnie, przeciwko czemu w zasadzie walczyła. Pomimo tego koniecznego skutku drogi błędnej ludzie nie zostali uleczonymi ze ślepoty, system rewolucyjny, rewolucyjne zasady wszczepione w pokolenia, wyssane z mlekiem, pozostały w łonie społeczeństwa jak następstwa dziedzicznej choroby.
Idea prawa i granic, których w żadnym razie człowiek ani społeczność przestąpić nie powinna, zatartą została... Rządy, pour cause d'utilité publique, wywłaszczają swych poddanych nawet z praw przyrodzonych; rewolucye też lekceważą wszystko i nie przebierają w środkach idąc do celu. A nim owe ideały samorządów, jednolitych państw zlepionych moździerzową siłą, republik, monarchij konstytucyjnych itp. osiągnięte zostaną — najjaśniejszym zyskiem roboty jest, że dziś nie ma nic świętego, nie ma rodziny, człowieka, swobody sumienia i przekonań, równie zagrożonych przez despotyzm i rewolucye, że społeczność gnije i rozpada się, że wszystko wolno jest silnym, bo żadne prawo nie istnieje.
W mniemanym interesie niezdrowej polityki rewolucya idzie drogami fałszu i spisku, rządy dopuszczają się tak samo poczwarnych okrucieństw nad tysiącami, uspokajając się że to czynią dla tem większego szczęścia przyszłych pokoleń — ofiary liczą się na krocie, krew się leje, a co najsmutniej, sama idea prawa i jego świętości przez tych, co się jego obrońcami mienią, zostaje obaloną. Tej szkody żadna budowa państwowa dla ludzkości nie wynagrodzi.
Dodajmy też, iż wszystko to jest bezskuteczne, bo siła i przemoc dopóki idzie o burzenie i niszczenie, są wybornem narzędziem, ale nigdy nie ręczą za to, co budować i wznosić pragną; nie mają one w sobie organizacyjnej potęgi i z czynów ich wyrasta najczęściej wprost przeciwny zamiarom skutek.



Wśród społecznego zamętu i gorączkowego rzucania się zapomnieliśmy w końcu, można powiedzieć, że są przecież zasady niezłomne, nienaruszalne, wiekuiste, wspólne nawet chrześciaństwu z poganami, których nigdy i nikomu, ani rządom, ani ludziom zapierać się nie godzi, czynami lekceważenia ich dowodząc. Gorzej nad to, polityka dziś tak dalece usprawiedliwia wszystko, że dla niej wyrobiła się nawet oddzielna, wyjątkowa moralność w zupełnem będąca przeciwieństwie z tą, którą jako przewodniczkę w życiu powszedniem przyjmujemy.
Prawdy zasadnicze tej moralności, od której odstępstwo tylko w wiekach i krajach barbarzyńskich wytłumaczonem być może, są spuścizną ludzkości odwieczną i najczystszą, strata ich jest największą ze strat, gdyż sprowadza z drogi postępu. Nawet starożytne wieki wiele z tych prawd przeczuwały, a umysły potężniejsze głosiły je wprzódy, nim Chrystus jako prawo w czyn je wprowadził. Boski Plato w swej Rzeczypospolitej dochodzi naprzykład do uznania, że sprawiedliwy nawet nieprzyjacielowi swojemu krzywdy czynić nie powinien; my dziś z lekkomyślnością niepojętą wyrządzamy ją przyjaciołom, byleśmy ich na zawadzie w politycznej naszej robocie spotkali. Gdy idzie o państwo, rządy nie wahają się posługiwać takimi środkami, które posady wszelkiego społeczeństwa podkopują. Nie jestli nakazywaną denuncyacya w rodzinie, karane przemilczenie pomiędzy najbliższymi sobie, przyjmowane zeznania dzieci przeciw rodzicom?... Gdzie się podziewa miłość chrześciaństwa w obejściu z obwinionymi o przestępstwa polityczne, którzy przecież z prawidła ogólnego, ludzkości służącego, wyjęci być nie mogą?
Tak samo rewolucye nie przebierają w środkach, ale ktoż im dał i daje pierwszy przykład nieposzanowania prawa, zawieszania i łamania go?
Wielkie prawdy społeczne, bez których ludzkość byłaby zbiorowiskiem barbarzyńskiem, nigdy bezkarnie negowanemi być nie mogą; są to owe latarnie morskie świecące u brzegów skalistych, które gdy zagasną a burza zerwie się na morzu — wszystko co po niem żegluje ginie. Gasimy je broniąc się wrzekomo od nieprzyjacielskiej napaści, ale i naszym własnym statkom potem ich braknie.
Dziś bardziej niż kiedykolwiek przypominać należy, że prawdy te po nad wszelkiemi wypadki górować powinny i wszystkim im panować. Jeżeli one nie będą miarą najwyższą wszelkich czynności ludzkich, jeżeli od ogólnych prawideł moralności wiekuistej będzie się godziło ustąpić dla jakichś doraźnych potrzeb gwałtownych i niby wyższych celów, jeżeli polityka ma rozgrzeszać nawet ze zbrodni (obie zarówno strony), nie wiem już gdzie się zatrzymamy i dokąd tą drogą zajdziemy?
Prawo nie cierpi żadnych wyjątków; jeżeli jest prawem, musi być niezłomnem; jeśli zawieszonem być może, tedy prawem być przestaje. Nikt nad nie i w żadnym razie wyższym nie jest. Takie tylko pojęcie jego zbawić nas może.
Jeden z ojców kościoła (św. Augustyn) powiedział, że gdyby kłamstwem można świat zbawić, nie godziłoby się kłamać; powiemy za nim że gdyby zbrodnią można naród lub świat oswobodzić, nie godziłoby się jej popełnić. Najwznioślejszy pozornie cel nie usprawiedliwia użycia moralności przeciwnych środków. Rousseau w chwili zdrowego natchnienia wyrzekł, że zdobycie największych swobód nie warte jest może jednej przelanej kropli krwi ludzkiej; coż dopiero gdy nie o tę kroplę idzie, ale o czystość zasad, o świętość prawd, które się chwilowej namiętności poświęca, lub o interes osobisty, któremu się rozmyślnie daje na ofiarę prawo? Czy można wywalczyć swobodę spodleniem, lub ludzi zjednoczyć gwałtem?



Polityka dzisiejsza tak ludów jak rządów nie przyjmuje już praw moralności bezwyjątkowych — a co za tem idzie neguje wszelkie prawo, nie uznając go bezwzględnie; pewnik ten że dla zbawienia kraju (naturalnie pojętego w najrozmaitszy sposób) wszystko wolno nie od dziś wszakże zyskał prawo obywatelstwa.
Pewien rodzaj wyższości i potęgi nawykliśmy przyznawać mężom, którzy w teoryi i praktyce połamali wszelkie idee zasadnicze dla dopięcia tego, co się zowie wyższym celem; znamionuje to dla nas prawie geniusz gdy się kto ze wzgardą dla prawd, bojaźliwsze umysły krępujących, oświadcza. Jednym z pierwszych, którzy tej przewrotnej zasadzie nadali powagę, był Machiavelli w swoim Il principe. Od jego czasów po dziś dzień nic się nie zmieniło, śmielsi tylko może jesteśmy jeszcze w użyciu środków niegodziwych, gdy cel widzi się nam godziwym a potrzebnym. Zbytecznem byłoby przypominać, że Machiavelli był sługą despotyzmu i żądzy panowania; zgubna więc ta zasada nie zrodziła się w łonie miłujących swobodę i szanujących godność człowieka, wydały ją potrzeby dynastyczne i ambicya, rewolucye przyjęły od chciwych władzy zdobywców. Na obu krańcach: despotyzmu i rewolucyi spiskowi i dyplomaci uznają się wyższymi nad wszelkie prawo i moralność; dość od obojga przecierpiała ludzkość, aby naostatek w imie odwiecznej prawdy zaprotestowała. Tylko w poszanowaniu niezłomnem prawa znajdziemy na dzisiejsze cierpienia lekarstwo, a jeśli to, co ma przedstawiać uosobienie porządku, przykładu dać nie zechce, słusznem jest, by ludzie pojedynczy i narody miłujące istotną swobodę dla niepokalanej czci jej wyrzekli się zdobywania środkami, które moralność ogólna odrzuca.
Idea swobody, należnej człowiekowi i narodom, płynie wprost z chrześciańskiej zasady; nie znał jej świat pogański i znać nie mógł; u niego swoboda jednej klasy okupywała się zawsze niewolą drugich. Chrystus zrównał wszystkich ludzi zowiąc ich bez różnicy dziećmi bożemi, uczynił ich odpowiedzialnymi za czyny przed Bogiem samym, zatem uczynił wolnymi, bo kto nie jest wolnym, możeż być odpowiedzialnym? Zamiast niewoli przyszło poświęcenie dobrowolne... ofiara jednych dla drugich.
Cała moralność ewangeliczna opiera się na swobodzie i na miłości, która swobodę obwarowuje i ogranicza a poświęcenie rodzi — bez tych dwojga nie ma chrześcijaństwa. Chrystus nie zerwał żadnego z tych węzłów, które wszelką łączą społeczność, siłę tylko zastąpił miłością i w obliczu prawa wszystkich uczynił równymi.
Pękają więzy niewoli, ale prawo miłości braterskiej staje, aby ograniczyć swobodę, wskazując że swoboda brata powinna być kresem naszej, że one obie godzić się z sobą muszą i dla siebie poświęcać. W ten sposób mamy najprościej sformułowane prawo swobód nietylko ludzi ale narodów, bo wielkie prawdy noszą na sobie cechę tę najogólniejszego zastosowania. Tam gdzie swoboda moja staje na przeszkodzie swobodzie bliźniego, oba zarówno ustąpić coś z niej musimy: harmonia swobód daje ich miarę.
Gdyby świat składał się z ludzi wybranych, dosyćby było tych wyrazów na wypisanie im całego kodexu prawa. Na nieszczęście większość jest słabą, często ciemną, a miłość własna zaślepia, życie więc dopiero uczy nas tysiąca stosunków i miary, w jakiej wzajemne sobie czynić powinniśmy ustępstwa. Całość tych form stanowi prawo społecznego bytu. W stosunku człowieka do człowieka, do narodu, narodów do siebie, rozpromienienie tej prawdy rozrastającej się jak ziarno gorczyczne, daje nam wszystkie prawa z jednej prawdy płynące.
Najwyższem prawem jest miłość bliźniego, lecz miłość rozumna; ta nas uczy, iż rzeczy szkodliwych ludziom natury ich nieświadomym wzbraniać i chronić od nich musimy.
Ztąd płynie, że chociaż wszyscy równi jesteśmy w obliczu Boga i prawa, nie wszyscy przed zupełnem poznaniem prawdy sami sobą rządzić możemy. Światło w nas będące, dojrzałość nasza jest miarą swobody, której używać mamy prawo. Nie wszyscy więc o jednaki swobody udział domagać się możemy; wartością człowieka, usposobieniem do jej użycia a nie nadużywania, mierzy się prawo jakie on ma do niej. Dziecięciu przez miłość dlań nie daje się noża, ani nieumiejącemu obejść się z nią, niebezpiecznej trucizny, która w rękach lekarza może być zbawczem lekarstwem, a w ręku nieuka narzędziem zbrodni.
Zakres więc swobód należnych człowiekowi i narodom, oznacza ich wykształcenie moralne. Dla ludzi doskonałych nie potrzebaby praw żadnych, możnaby im dać swobodę nieograniczoną, boby jej nie nadużywali. Dajmyż ją ludziom zepsutym, a natychmiast obrócą na złe.
Naród niedorosły jak dziecię trucizną zabić można swobodą przedwczesną, ale też dojrzały wstrzymując w więzach, które do pieluch porównać się dają, paraliżujemy go na wieki. Życie potrzebuje rozwijać się wedle własnej siły swej wewnętrznej, czuwać nad niem potrzeba, kierować niem nie podobna nie krzywiąc. Właściwem też posłannictwem władzy jest dozór i czuwanie, kształcenie narodów, prowadzenie ich do postępu, a w końcu pełnoletnich dopuszczenie do pełnej woli. Nie zawsze się tak jednak dzieje, władza przerasta w wiekuiste nauczycielstwo nad dorosłymi, a gdy geniusz wychowańca prześciga pedagoga staje się nieznośną i szkodliwą. Rosną ztąd walki i spory, w których z obu stron godziwe i niegodziwe używają się środki, lecz właśnie dobór ich daje doskonałą miarę dojrzałości zarówno ludów jak rządów. Porównanie jakiegośmy użyli, dobrze wyjaśnia stosunek obojga do siebie. Z natury swej narody są niecierpliwe i często za rychło domagają się emancypacyi, rządy zaś zbyt zachowawcze nic ze swych praw ustępować nie chcą. Konflikt jest prawie koniecznością, lecz zamiast zmierzać i kończyć się porywem do pięści, nie powinienże, by rozstrzygać się walką powolną, w którejby z obu stron prawdy wyższe nad interesa chwilowe poszanowane były?
Na pobojowisku tem nie tylko trupy ludzi, ale zabite idee, zasady i prawdy opłakiwać należy.



Z tego, cośmy powyżej z bardzo starych a oklepanych pewników powtórzyli, okazuje się, że nie ma absolutnie doskonałej, jedynej formy rządu na wszystkie wieki i kraje, ani jednej recepty na uszczęśliwienie wszystkich narodów; każdy z nich jest wynikłością potrzeb miejscowych i czasowych, a koniec końcem można do pewnego stopnia przyznać, że narody mają to, na co zasługują. Najułomniejsza forma rządu jeszcze jest koniecznym skutkiem jakichś wypadków, a gdy poszanowanie prawa i dobra wiara dają jej namaszczenie, może ona spełnić swe posłannictwo do danej chwili być dobrą tam, gdzie jest i właściwą. Ale ne quid nimis, pierwszym warunkiem trwania nie jest nieruchomość i zastanie, owszem zastosowywanie się do potrzeb, ich wyprzedzenie. Rząd przedewszystkiem winien być stróżem prawa i nie przecząc sam sobie wyłamywać się z pod niego nie może. Stan społeczności oznacza sam formę rządu jemu właściwą, dozę swobody do jakiej użycia dorosnął. Są wieki i kraje, w których absolutna władza jednego była koniecznością, są niebezpieczeństwa, wśród których rzeczypospolite stanowią i poddają się dyktatorom, były epoki, w których nawet niewola była pracownią przyszłości — ale przedewszystkiem rząd jak człowiek dla siebie istnieć nie może. Przypuścić można wszelką formę, ale przejętą tym duchem istnienia dla ludzi nie sobie; tam gdzie miłość własna i interes własny dźwigają i kierują rządem, gdzie się on sądzi sam przez się niezależnym i nieodpowiedzialnym, ma już zaród upadku w sobie. Gdy bezmyślny konserwatyzm i teorya, którąby nazwać można de l'art pour l'art, wstrzymują wszelki postęp i bronią ustępstw, gdzie naostatek przychodzi zła wiara i niemoralne środki użyte są dla utrzymania się przy bycie, tam wywrót nieuchronny. Przychodzi on w bardzo różny sposób, ale następuje zawsze, bo rząd traci poszanowanie i siłę.
Są naprzykład środki zachowawcze na pozór liberalne, pozornie sprawiedliwe, a w istocie dążące tylko do zaspokojenia interesów chwilowych, do utrwalenia status quo, które moralność odrzuca jako komedyę polityczną, zdającą się szanować ducha, a w rzeczy przyznającą tylko — siłę zwierzęcą.
Dajemy z wielu jeden przykład tylko. Rewolucye wszystkie odwoływały i odwołują się do nieoświeconych mas w imie równości ludzi, chociaż równość ta co do praw politycznych nigdy istnieć nie może. Ale potrzebowano mass, więc pochlebiano massom — coż?... Oto wzorem tych demagogicznych teoryj obrachowały także despotyzmy, że tych samych mass niewykształconych w imie tej samej zasady — nieszkodliwej dla absolutyzmu — użyć potrafią z łatwością na korzyść swoją. Ulitowano się więc nagle nad ogółem, wzięto go w szczególną opiekę i nadano mu prawa polityczne, do których nie dorosłszy, nie rozumiejąc ich, nie czując potrzeby, tłum prowadzić się daje łatwo wpływem rządu idzie za nim posłuszny. Despotyzm od niejakiego czasu z wielką dla siebie korzyścią stał się obrońcą ludu, przyjacielem równości, wrogiem przywileju i zajadłym demokratą.
Dopóki szlachta się nie sprzeniewierzyła tronom i zasadzie monarchicznej, brzydzono się demagogią, dziś gdy i panowie herbowni i inteligencya nadto chcą swobód, lud ukochano, który się bez nich obejść potrafi i używać nie myśli.
Zawsze to lepsze niż odmawianie swobody, bo nadanie jej powoli kształci ludy, ale tu nie szło wcale o kształcenie mas, ani o swobodę żadną, chodziło o interesa despotyzmu.
Gdy idzie o najprostszą czynność administracyjną, o urząd w gminie, wybierają zdolnych do spełnienia go i takich, którzy uzdolnienia swego dali jakieś dowody — a do najważniejszych czynności politycznych, do wyrokowania o formie rządu i dynastyi mającej mu przewodniczyć, powołano nagle ogół — zasadą głosowania powszechnego! Oparto się na ten raz na zasadzie demokratycznej vox populi vox Dei, poszanowując instynkt narodu upojonego nadanem mu prawem, a często i czem innem jeszcze... Ta równość pozorna w głosowaniu, wydająca się zdala czemś nader liberalnem i uroczem, w istocie jest krzyczącą niesprawiedliwością, negacyą inteligencyi a odwołaniem do siły materyalnej. Jestże słusznem, aby głos męża stanu, człowieka który życie strawił na badaniu potrzeb kraju, na sumiennej dlań pracy, równoważył się z głosami żadnego znaczenia mieć nie mogącymi, ludzi, którzy nie wiedzą co czynią, posłusznych rządowi, łatwo intymidacyą, pochlebstwem lub fałszywem rozumowaniem dających się uwieść.
Środek ten zachowawczy, podniesiony do wysokości zasady, jest niemoralnym i nacechowanym złą wiarą, może on posługiwać w danej chwili interesowi; ale czyni ujmę tym, którzy go używają. Niepodobna bowiem przypuścić aby ci, co głosowanie powszechne za narzędzie biorą, nie czuli i nie widzieli, że sile zwierzęcej dają przez to wziąść górę nad światłem i intelligencyą; jednem słowem, by nie wiedzieli że głosząc zasadę, prawią fałsz.
Bezwzględnie biorąc nie ma wątpliwości, że wszyscy głosować mają prawo, ale prawo to musi być obwarowane pewną kwalifikacyą, choćby najprostszą, umiejętnością czytania i pisania, inaczej oznacza tylko rewolucyjne powołanie mass, na których ciemnotę się rachuje.
Z małymi wyjątkami nie ma dziś w Europie kraju, nie ma narodu, w którymby głosowanie powszechne sumiennie zastosowanem być mogło. We Francyi znaczniejsza część ludności czytać ani pisać nie umie, głosuje za tym, przy kim jest siła, nie wiele się troszcząc o to co czyni, a szczerość wotów uzyskanych z pomocą żandarmów, merów i prefektów nikogo nie łudzi. Każdy też rząd despotyczny z ochotą przystanie na głosowanie powszechne, zawsze mogąc być pewien, że ono na jego korzyść wypadnie. Ale kogoż się tu oszukuje? Pragnie się tylko opierając na sile, nadać jej jakąś sankcyę, jakąś prawowitość pozorną. Niestety! historya jest nieubłaganą.....
Jak z głosowaniem tak i z innemi swobodami człowieka; wrota do nich otwarte być powinny dla wszystkich bez wyjątku, ale wnijść może przez nie tylko ten, kto złożył dowody wykształcenia.
Wszyscy mamy równe prawa, ale nie wszyscyśmy do wszystkiego zdolni, a nic dla społeczeństwa zgubniejszem być nie może nad to, gdy każdy w niem sądzi się zdolnym do wszystkiego i porywa do rzeczy, których nie rozumie. Zachcianki te drogo się zwykło opłacać.
Wprawdzie przypuszczenie nawet wcześniejsze nieco do swobód politycznych kształci ludzi i wyrabia — czego dowody mamy w Ameryce, i lepszem jest ostatecznie, niżeli powstrzymywanie życia zbyt surowemi ograniczonego szrankami, ale społeczność uspokojona tem, że jej prawa są uznawane, spieszyć się z używaniem ich dla płochego tylko zadowolnienia miłości własnej nie powinna. Nie potrzeba dowodzić, że polityka i nauki społeczne są nauką, że instynkt zapewne często ją zastąpić może, ale bezpieczniej jest, gdy nań rachować nie potrzeba. Nikt dziś za żadnym przywilejem stanu przemawiać nie może, gdyż w społeczeństwie nowem kasty i podziały nie istnieją, wszyscy mają prawo do wszystkiego, ale to prawo usprawiedliwić powinni wykształceniem.



Wyboczyliśmy nieco od przedmiotu głównego, nastręcza się bowiem tyle zadań namiętnie i fałszywie pojmowanych, iż przypomnienie bardzo zwyczajnych prawd zdaje się nam koniecznem, wracamy jeszcze do głównej kwestyi zamętu dzisiejszego i chorobliwego stanu społeczeństw napróżno szukających sobie lekarstwa. Rodzi go bezsprzecznie ta chwiejność zasad, i nieposzanowanie praw i prawa, o których już mówiliśmy. Wielkie prawdy ewangeliczne stoją wprawdzie nieporuszone i pozornie szanowane, ale w chwili istotnego czy mniemanego niebezpieczeństwa, każdy się od ich spełnienia uwalnia i z pod ich rygoru wyjętym być sądzi; xięga praw nieustannie się zmienia, a w istocie idea prawa słabnie; narody w interesie swobód, rządy w sprawie konserwacyi własnej zawieszają prawo i uciekają się do bezbrzeżnej samowoli, obie strony nie wiele na tem zyskują, ale ludzkość ogromnie na tem traci.
Henryk IV odezwał się tak niegdyś, że Paryż wart był mszy, inni po nim za każdą pilniejszą potrzebą polityczną ośmielali się do czego nieprawniejszego, przyszliśmy do tego, że dla jedności politycznej widzimy publicznie zadawane gwałty sumieniu człowieka, grabienie własności, prześladowanie języka, wiary obyczaju; łamane traktaty i zobowiązania międzynarodowe, prawo narodów i prawa człowieka. Młodzi publicyści czynią sobie chlubę z tego, że gardzą tem, co wieki i cała ludzkość szanowała.
Ilekroć despotyzm widzi się w niebezpieczeństwie, nie waha się uciekać do podobnych środków, w których nie czyni żadnego wyboru; cóż potem dziwnego, gdy uciśnione narodowości, którym wydarto wszystko i zaprzeczono istnienia, które skrępowano nieznośnemi więzy, powiadają sobie zapożyczając logiki od swych ciemięzców, że i im też w sprawie oswobodzenia, która jest zadaniem bytu — wszystko wolno. Przykład dano im z góry.
Ten rodowód rewolucyjnych teoryj od despotyzmu nie jest wcale dowolnym wymysłem, jest niezbitym i jasnym faktem. Ojcem rewolucyi jest bezbrzeżna samowola despotyzmów; matką szaleństw socyalnych zgniła polityka bezprawiów.
Szukano źródła anarchicznych doktryn nurtujących świat, w jakiemś chorobliwem rozpasaniu umysłu ludzkiego, lecz z czegoż ono powstało? Z ucisku zbytecznego i samowoli, z nieposzanowania praw, z gwałtu zadanego ludzkości. Na gnojowisku nadużyć wyrasta naturalnie ten grzyb anarchii; rząd chwytający się środków niemoralnych choćby chwilowo zwyciężył, traci szacunek, ściera z siebie cechę swojego posłannictwa.
Te doktryny fałszywe, nad których powstawaniem bolejemy, są chorobami koniecznemi, płynącemi z zaniedbanej, powstrzymywanej oświaty, ze wstecznictwa w wychowaniu. Gdzie ucisk myśli przywodzi do szału, a represya myśli zmusza ją do milczącego nurtowania w podziemiach, rodzą się teorye szalone, gorączkowe tak nieochybnie, jak z trucizny rodzi się śmierć.
Skutki te zawsze jednym, tym a nie innym przyczynom przypisać potrzeba.
Naostatek knowania i wybuchy rewolucyjne wszystkie są dziełem pokrzywdzania swobód; nie są to twory fantazyi i przypadku, źródła ich zawsze szukać potrzeba w jakiemś pognębieniu człowieka, w jakimś nadewszystko moralnym ucisku i niesprawiedliwości.
Sam brak swobody dla myśli wyradza choroby, którym tylko zupełna jawność i wolny rozrost niebezpieczny wpływ odjąć może. Palono dosyć xiąg na stosach, często razem z autorami ich. Cenzura kościelna zabraniała czytania, niszczyła je tysiącami, i coż to pomogło?... Ogień tych stosów rozlał się daleko, myśl niepowstrzymana szła dalej odziana nowym męczeństwa urokiem, silniejsza, spotęgowana chłostą, święta bo ukrzyżowana, i wzniesiono jej piedestał, sądząc że przygotowują rusztowanie.
Jeśli w tej walce szalona myśl rwała się często za daleko, coż winna?... Pchano ją i pędzono smagając i cisnąc. Na choroby myśli nie ma innego lekarstwa nad swobodę zupełną roztrząsań i pozostawienie kuracyi własnym siłom natury. Jak dyament poleruje się tylko pyłem dyamentu, tak myśl myślą tylko zwyciężoną być może, nigdy siłą pięści, która zamyka usta, ale nie powstrzymuje idei. Ucisk rodzi chwilową ciszę śmierci, ale z mogił na pobojowisku wstają duchy i walka Hunnów z Rzymiany owymi przenosi się w powietrze.



Zarodem wszelkiego złego, powtarzamy to jeszcze, powtórzym nieraz, są nadużycia siły zwierzęcej i odwoływanie się do niej bezustanne, jak gdyby ona cośkolwiek trwale rozwiązać mogła. Namnożyło się axiomatów fałszywych, przeciw którym dziś nawet protestować nie wolno; do nich należy owe godło Salus papuli lex suprema, które posługuje z kolei stronom walczącym i uświęcać ma wszelkie nadużycia. Ta idea czegoś nad prawo wyższego, nadweręża znaczenie i powagę prawa samego, coż gdy niebaczność rządów targa się nie na kodexa pisane, ale na zasadnicze i wielkie prawdy, które wiążą i trzymają społeczność. Same one w ten sposób upoważniają narody do użycia w walce wszelkiego godziwego i niegodziwego oręża. Widzimy to najlepiej w historyi mnogich rewolucyj społecznych, które tam są najgwałtowniejsze, najrozpasańsze, gdzie nieposzanowanie prawa ze strony przeciwnej najbezwzględniejszem było. Tą wysoko postawioną ideą prawa, czczonego aż do bałwochwalstwa, broni się Anglia od wszelakiego wybuchu, który przy największym rozpasaniu namiętności politycznych jest niemożliwym; tam gdzie coups d'état następują jedne po drugich, gdzie siła wojskowa powoływaną jest nieustannie do rozwiązywania rosnących trudności bagnetami, rewolucyjne wybuchy są najstraszliwsze i nie szanują nic, bo ich tej gwałtowności nauczono, przykład jej dając z góry.
Przez ciężkie przechodząc doświadczeń koleje, szczególniej w ostatnich stu latach, ludzkość się wreszcie przekonywać zaczyna o bezużyteczności walki orężnej i spiskowań, zdaje się ona wchodzić na tor nowy, na drogę udoskonalenia wewnętrznego i pracy powolnej, która sprawie swobód i narodów da pewniejsze zwycięztwo. Rzuci ona to koło błędne, które z despotyzmu wiodło do rewolucyj krwawych, do anarchicznych szałów, do koniecznej dyktatury i tak dalej bez końca. Wreszcie dostojność prawdy nie dozwoli jej dłużej posługiwać się fałszem, kryć z sobą, spiskować pokątnie, wystąpi ona z odkrytą twarzą i piersią, ze spokojem głębokiego przekonania, pewna swej siły i zwycięztwa, gardząc siłą materyalną, którą ostatecznie zwyciężyć musi. Tę erę nowej pracy społecznej wszystko się zdaje zwiastować, znużenie walczących, bezużyteczność walki, uznanie prawdy, przekonanie o niebezpieczeństwie bezprawia i gwałtu, który nic nie tworząc, burzy co mamy najdroższego.
Użycie siły w sprawie ducha pozostawić potrzeba tym, którzy do poczucia potęgi jego nie dorośli, jakkolwiek publicznie odzywają się głosy uświęcające ją i odwołujące się do niej, panowanie jej widocznie zbliża się do końca; narody pierwsze zrzekną się walki pięściowej, spisków tajemnych, dróg fałszu milczących i skrytych, a prawda wyznawana jawnie przez wszystkich zwycięży.



Jeden z przyjacioł Adama Mickiewicza opowiadał następującą z lat jego życia ostatnich przygodę, która maluje najlepiej czystą jego duszę. Między nim a przyjacielem *** zaczęła się raz wieczorem rozmowa, w której marzenia i przypuszczenia, ten pokarm powszedni wygnańców, obficie zasilały biesiadę. Zaczęli mówić oba o bogactwie i użyciu go; przyjaciel w końcu zapytał Adama: coby on począł, gdyby nagle stał się bardzo bogatym? Ja, rzekł Adam, wykupiłbym wszystkie a wszystkie egzemplarze Konrada Wallenroda i do jednego bym je spalił...
Czuł to lepiej nad innych Adam, jak idea Wallenrodowska zastosowana do życia i sprawy narodowej wiele nam uczyniła złego.
Cudnym poematem jest Wallenrod, ale zgubną ideą jest Wallenrodyzm, apoteoza fałszu i zemsty, przyznanie się do słabości i upadku.
Mógłże się spodziewać poeta, że znękany i zesłabły naród zastosuje do żywota swego tę pieśń boleści i grozy, że z niej wyciągnie całą teoryę fałszu i zdrady.
Poetycznie wielki Wallenrod jest postacią chorobliwą, symbolem rozpaczy, która nie zwycięztwa szuka ale chwilowej pomsty i nasycenia namiętności dzikiej.
W wielkich zapasach ludzkości dobijającej się swych przeznaczeń Wallenrody są trupami, nad którymi płakać potrzeba, ale się ich naśladować nie godzi. Potrzeba było tak zrozpaczonego jak nasze położenie, aby pokolenie całe dopatrzyło w Wallenrodzie wzoru i zapragnęło pójść w jego ślady.
Od chwili, gdy Wallenrod ukazał się raz pierwszy na świat w Petersburgu, aż po dzień dzisiejszy, żyliśmy niestety nieustannemi Wallenrodyzmami, a ile powagi, blasku odjęliśmy przez nie sprawie narodowej, kłamiąc, milcząc, spiskując gdy należało w obronie jej występować otwarcie i wytrwale, ileśmy ludzi stracili, co kryjąc się pod płaszczem Wallenrodów zeszli na prawdziwych Krzyżaków, ilą krwi i łez opłaciliśmy ten poemat... wyliczyć niepodobna. Czuł to sam nieśmiertelny poeta który tak miłował prawdę i tak w ciągu całego żywota służyć jej umiał.
Epoka Wallenrodów szczęściem zdaje się dokończoną. Zamknęła się ona męczeństwy i nie powinna powracać. Straciliśmy wiele nie śmiejąc wyznać prawdy, a spiskując dla niej wyrządziliśmy ujmę charakterowi narodowemu, zachwialiśmy samo znaczenie tej prawdy, ukrywając się z nią.
1861 — 1865.


Przypisek w ostatni dzień roku 1865.



Oto masz kochany przyjacielu, gorączkowo i bezładnie na jedną rzucone kupę te prawdy główne, któremi nie my tylko sami przejąć byśmy się powinni; na brak ich, lekceważenie, zaprzeczenie ich sceptyczne choruje dziś cała ta społeczność europejska, która się zowie przewodnicą cywilizacyi i postępu.
Doszliśmy, niestety! do tego w roku 1865, że świat zbawienia swego, panaceum na wszystkie bole i trudności szuka w materyalnym dobrobycie, w zaspokojeniu potrzeb zwierzęcych... w zaparciu szlachetniejszych celów ludzkości... Wolno jest wszystko dla ocalenia pokoju i chleba — nawet godność swą i posłannictwo poświęcić.
Znużeni rewolucyami nie wiodącemi do niczego a posługującemi tylko interesem despotyzmu, ludzie pragną wypocząć choćby związani i skrępowani... Garstka utopistów zapatrzywszy się na to, że rządy w sprawie zachowawczej nie przebierały nigdy w środkach, stawi za zasadę, że i rewolucyi, choćby najczystsze cele mającej — wolno jest iść drogami jakiemi zechce... to jest krzywym gościńcem do prostego celu.
W ogóle moralne poczucie ogółu wystygło — sceptycyzm dziwny zastępuje one wszędzie... śmiejemy się ze wszystkiego — czysty jest kto zwyciężył — winien kto upada.
Dla upadłego — væ victis pogańskie, z nim wolno wszystko jak z niewolnikiem, to już nie człowiek; tylko współczucie dla słabych i zwyciężonych jest zbrodnią.
Odwróćmy oczy od tego ohydnego obrazu męczeństw i znęcań się których, nawet dzika namiętność nie tłumaczy, które są torturą zadawaną przez wystygłe, głupie, bezbożne doktryny niedouczonych barbarzyńców lub zgrzybiałych nędzników politycznych.
Ratunku potrzeba... nie ma go gdzie indziej, jak we zwrocie do pewnych zasad i prawa... do moralności ogólnej, której nikt naruszyć i łamać nie powinien, choćby mu się marzyło, iż ten gwałt jego świat zbawi, naród wyzwoli...
Czyńmy cośmy powinni — niech się stanie co zechce...
My cośmy ucierpieli najwięcej z obu stron i od rewolucyi, która wypotrzebowała na swe szały najświętsze uczucie miłości ojczyzny, i od despotyzmu, który zachowawczym się czyniąc nękał nas uciskiem bezprzykładnym, nie ludzkim; my pierwsi stańmy murem przy prawach człowieka i narodu.
Będziemy cierpieli, cierpmy z godnością, z powagą, nie zapierajmy się prawdy, dając jej świadectwo wszelakie, choćby krwią pisane... odepchnijmy fałsze, spiski, rachuby przemądre Machiawelów bezwąsych i Talejrandów łysych, idźmy drogą prostą, jawną, mężnie i uczciwie. Niech żaden z nas w obec tortury nie ulęknie się powiedzieć kim jest, czego broni i dotrwa do końca nie złomnie. Dajmy świadectwo prawdzie.
Ojczyzny nie zbawimy inaczej jak odbudowując ją po jednym człowieku, każdy zaczynając od siebie... Umoralizowanie jednostek jest najpierwszą, największą potrzebą i obowiązkiem chwili... Umiejmy cierpieć i wytrwać...
Przykładów nam nie zabraknie.
Tylko cnotą olbrzymią dzieła olbrzymiego dokonać potrafimy... Niczem będzie wszystko, czem nam grozi i co wykonywa mściwa zemsta jednych, przemądrzała rachuba innych, jeśli ściśle spełniamy wszyscy obowiązki nasze. Nic nas nie dotknie, gdy się nad ziemię i świat podniesiemy potęgą prawości, czystości — cnoty...
Niestety — powtarzam jedno, brak wyrazów nowych, na powracającą ciągle myśl tąż samą, którą zdaje mi się żem zawsze jeszcze za słabo i nie jasno wypowiedział.
Zrozumie mnie kto zechce...
To com tu napisał wyda się wielu rzeczą oklepaną, ogólnikiem nic nie znaczącym może... cnota, obowiązek, prawo, prawda oddawna służą na tak rozliczne użytki wszystkim iż monet tych piętna się starły... Ale łatwo człowiekowi dobrej wiary z łupin tych prawdziwą myśl wydobyć...
Wróćmy do zasad odwiecznych, stałych, w rzeczach publicznych starając się być tak prawymi i czystymi, jakeśmy być powinni w życiu prywatnem. Niech jedna moralność, jedna miara służy obojgu; niech słabość i obawa nie zamykają nam ni ust, ni serc, ni dłoni... głośmy prawdę czynem.
Zwyciężmy despotyzm cnotą i rewolucyą cnotą naszą; niech ani groźba jednego ani drugiej nie wymoże na nas odstępstw od prawdy, choćby pierwszy zastraszał nas śmiercią, a druga łudziła do występku ratunkiem ojczyzny... Tym sposobem staniemy się niezwyciężeni, spełnimy myśl i wiekuiste posłannictwo narodowe Polski.
Bądźmy pewni, że interes chwilowy narodowości naszej wymagający poświęcenia zasad i przekonań, jest tylko źle zrozumianym interesem, w gruncie szkodliwą dla sprawy naszej rzeczą, jeśli nieuczciwą.
Idąc tą drogą może przedłużymy pozornie pracę odrodzenia, może się ona często wydać nam zgubną po ludzku, ale po bosku będzie zbawienną. Machiawelstwa nas nie uratują bo czyści tylko sprawie czystej służyć możemy, a kalając siebie w sobie kalamy i zabijamy tę ojczyznę, której ocalenia pragniemy. Święćmy jej wszystko oprócz sumienia i uczciwości.
Przestańmy wierzyć w siłę i w pięść.
Niech się do nich uciekają ci, co innych środków dla osiągnienia nieprawego, świętokradzkiego celu nie mają. Duch cierpliwym jest, ale zwycięża w końcu, bo jest siłą bożą, nadludzką, nieprzełamaną, nim walczmy — przemożemy i miliony spiknięte na nas i sofizmata i uciski i męczarnie i obojętność świata.
Ale niech z nas każdy pomni, że w sobie cząstkę tego ducha wspólnego ojczyznypiastuje, że aby się on wzmógł cały, pojedynczo podnosić go w sobie musimy...
Otoż życzenia na rok nowy, nie wiem już który rok męczeństwa i boleści...
Prawda a praca, zapisał jeden z dziadów naszych na szczycie domu, na herbu szczycie, na xiędze swej i sercu swem, niech to godło świeci nam w dalszym pochodzie...
Prawda i praca zwyciężą!

Drezno 31 grudnia 1865 roku.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Nolite extinguere spiritum! (łac.) — fragment Wulgaty z Pierwszego listu do Tesaloniczan 5, 19; w przekładzie: Nie gaście ducha!
  2. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być ta.
  3. pisano w 1864.
  4. „Precz z marzeniami!“
  5. Przypis własny Wikiźródeł  Na jednej z poprzednich stron słowo to występuje w pisowni paradox, więc możliwe, że jest tutaj błąd w druku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.