Wigilja Bożego Narodzenia (Dickens, 1909)/2. W domu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wigilja Bożego Narodzenia |
Pochodzenie | Bibljoteczka Młodzieży Szkolnej |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | A Christmas Carol |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Scrooge zjadł lichy obiad w lichej restauracji, gdzie się zwykle stołował. Przeczytawszy wszystkie dzienniki i uprzyjemniwszy sobie wieczór notowaniem w pugilaresie zysków, w ciągu dnia osiągniętych, oraz nowych planów i pomysłów na pojutrze, wstał nakoniec koło północy i poszedł do siebie, aby się spać położyć.
Zajmował on lokal nieboszczyka wspólnika, w którym niegdyś mieszkali razem. Lokal ten składał się z kilku ciemnych pokoi, mieszczących się w dawnym, ponurym budynku, w zakręcie wązkiej uliczki, tak dziwnie odosobnionym, że mimowolnie nasuwało się każdemu na myśl, iż ukrył się tu niegdyś w odległej młodości, grając w chowanego z innymi domami, a zmyliwszy drogę, nie mógł się już wydostać. Dziś budynek ten był stary i tembardziej ponury, że nikt w nim nie mieszkał, oprócz Scrooge’a, inne bowiem lokale wynajmowano na kantory i biura kupieckie. Dziedziniec był tak ciemny, że nawet Scrooge, który znał doskonale niemal każdy kamyk, musiał iść po omacku, pomagając sobie rękami. Mgła i gołoledź zawisły na ponurych drzwiach domu, zdawało się, iż duch zimy rozsiadł się na progu, pogrążony w smutnem zamyśleniu.
Ale wróćmy do rzeczy. Młotek do kołatania, znajdujący się u drzwi zamiast dzwonka, był sobie jak wszystkie młotki, może tylko nieco za gruby. Scrooge widywał go rano i wieczór codziennie, odkąd mieszkał w tym domu. Pamiętać też musimy, że Scrooge, jak przystało na prawdziwego mieszkańca Londynu, nie posiadał ani szczypty tego, co ludzie nazywają wyobraźnią; nie pomyślał też ani razu o Marley'u od chwili obojętnej wzmianki, jaką zrobił, mówiąc o śmierci wspólnika przed siedmiu laty. Proszę mi więc wytłumaczyć, jakim sposobem Scrooge, kładąc klucz w zamek, (nie używając żadnych czarodziejskich zaklęć), ujrzał w młotku nie młotek, ale... twarz Marley'a!
Tak jest — powiadam wam, twarz Marley'a. Nie był to cień zamglony, niewyraźny, jak inne przedmioty, znajdujące się na dziedzińcu — przeciwnie, zjawisko okolone było przerażającym blaskiem, podobnym n. p. do zgniłego raka morskiego w kącie ciemnej piwnicy. Wyraz twarzy Marley’a nie miał ani śladu gniewu, — patrzała na Scrooge’a, jak to zwykle czynił Marley, z pod okularów, podniesionych na czoło widma. Włosy rozrzucone dziwacznie, jak gdyby za podmuchem wiatru, a choć oczy były otwarte, lecz stały słupem, najzupełniej nieruchome. — Te oczy, w połączeniu z grobową bladością, czyniły tę twarz straszną, lecz przerażenie, jakiego doznał Scrooge na ten widok, pochodziło raczej z jakiejś wewnętrznej przyczyny. Gdy się jednak dobrze wpatrzył w okropne widziadło, ujrzał poprostu — młotek.
Byłoby kłamstwem twierdzić, że Scrooge nie zadrżał, że nie doznał bardzo przykrego wrażenia, jakiego nie doznawał już od lat najmłodszych, — wkrótce jednak ochłonął, nacisnął klucz, obrócił nim mocno i wszedł do sieni, zapaliwszy świeczkę, którą zwykle nosił przy sobie.
Nim zamknął drzwi, stał przez chwilę w niepewności; obejrzał się, jak gdyby był przygotowany do nowego przerażenia, na widok cienkiego harcapa[1] Marley’a, wsuwającego się przez dziurkę od klucza. Ale za drzwiami było ciemno: młotek wisiał na swojem miejscu. Scrooge ochłonął i wykrzyknąwszy: Głupstwo! gwałtownie trzasnął drzwiami. Łoskot i stuk wstrząsnął jak grom całym domem. Każdy pokój na piętrze, każda beczka w piwnicy handlarza win, wydały odgłos w tym olbrzymim koncercie huku. Scrooge atoli nie należał do ludzi, których echo może przerazić. Zamknął starannie drzwi, przeszedł sień i wszedł na schody, świecąc sobie po drodze cienką świeczką.
Może widzieliście kiedy gościnne staroświeckie schody, po których sześciokonna kareta mogłaby przejechać wygodnie? Zapewniam was, że schody Scrooge’a tak były szerokie, iż nawet karawan mógłby się na nich pomieścić. — Może dlatego wydawało mu się, że przed nim postępuje orszak pogrzebowy. Sześć płomieni gazowych zaledwie mogłoby oświetlić sień i te schody, wyobraźcie więc sobie, jak tam było ciemno przy łojówce bankiera.
Szedł dalej na górę, obojętny na to wszystko. Ciemność niewiele kosztuje, więc Scrooge bardzo ją szanował. Nim jednak zaniknął drzwi od mieszkania, zlustrował cały lokal, aby się przekonać czy wszystko jest w porządku.
Salon, pokój sypialny, skład rupieci i gratów wszystko było, jak należy. Zajrzał pod stół, — nikogo pod kanapą, — mały ogień na kominku, filiżanka i łyżeczka na stoliku, do ognia przystawiony garnuszek z kleikiem (od kilku dni Scrooge jakoś niedomagał). Nikogo pod łóżkiem, nikogo w szlafroku, zawieszonym na kołku w postawie, budzącej pewne podejrzenie. Skład rupieci, jak zwykle: stare cęgi, haczyki żelazne, kilka par zużytych butów, kosze połamane, zardzewiałe gwoździe, umywalnia, waliza, kuferek i t. p.
Zupełnie uspokojony, popchnął zasuwkę, raz jeszcze obejrzał zamek, zakręcił klucz dwa razy; tak zabezpieczony od wszelkiej niespodzianki rozebrał się, zdjął krawat, włożył szlafrok, pantofle, szlafmycę i zasiadł przed kominkiem, aby wypić przygotowany kleik.
Mówiłem już, że ogień był niewielki, — rzeczywiście był tak maleńki, iż nie miał żadnego znaczenia, zwłaszcza w noc tak zimną. Musiał więc Scrooge bardzo blizko się przysunąć, nim zdołał odczuć trochę ciepła z tak małego węgielka, że każdy utrzymałby go na dłoni. Stary komin składał się z kafli flamandzkich, przedstawiających ustępy z Pisma Świętego. Na jednym był Kain, na drugim Abel, dalej córka Faraona — królowa Saba, aniołki, spadające z nieba na chmurach, podobnych do piernatów; Abraham, — król babiloński, Baltazar, apostołowie w łódkach, mających kształt salaterek i półmisków, słowem mnóstwo postaci, zdolnych przyjemnie rozerwać i zająć; pomimo to twarz Marley’a, od lat siedmiu zmarłego, przyćmiewała dziś wszystko. Widział ją teraz ciągle, już nie jako zjawisko, ale jako wspomnienie, którego pozbyć się nie mógł.
— Głupstwo! — zawołał nagle — eh! głupstwo! I zaczął chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Powtórzywszy ten spacer kilkanaście razy, siadł znowu. W chwili, kiedy spuszczał głowę na tylne oparcie fotela i podniósł oczy w górę, wzrok jego padł przypadkiem na nieużywany oddawna dzwonek nad kominkiem, który dla niewiadomych mu celów połączony był drutem z piwnicą. Z nadzwyczajnem zdziwieniem i przerażeniem ujrzał, że dzwonek zaczął się teraz poruszać, z początku bardzo wolno, wydając dźwięk cichy, stłumiony, potem coraz silniej, gwałtowniej, wreszcie w całem mieszkaniu zaczęły wszystkie dzwonki dzwonić na gwałt.
Trwało to krótko — może pół minuty, najwyżej minutę; ale ta minuta była dla Scrooge’a godziną. Dzwonki nagle zatrzymały się wszystkie naraz. Ale ciszę przerwał teraz inny odgłos, wydobywający się głucho z otchłani, jak gdyby ktoś przeciągał długi żelazny łańcuch po wszystkich beczkach, złożonych w piwnicy winiarza. Przypomniał sobie Scrooge opowiadanie niańki, iż w domach, gdzie się ukazują duchy, ciągną one za sobą więzy i okowy.
Słyszał, jak drzwi piwnicy otwarły się z łoskotem, słyszał dokładnie zgrzytliwy odgłos łańcuchów, posuwających się w górę, szurających w sieni, odgłos, rosnący wyraźnie na schodach, prowadzących do jego mieszkania.
— Głupstwo! — głupstwo! — wszystko to głupstwo. — Zdaje mi się!
Zbladł jednak, gdy straszne widmo bez żadnej przeszkody przecisnęło się znowu przez zamknięte drzwi, wsunęło do pokoju i ukazało jego oczom. W chwili, gdy duch się zjawił, maleńki ogień na kominku wzmógł się gwałtownie, a w trzasku węgli dało się wyraźnie słyszeć: »Poznaję go, poznaję: to widmo Marley’a«. Potem ogień zgasł nagle.
Taż sama twarz — ta sama. Marley z długim harcapem, w zwykłej kamizelce, w codziennych krótkich spodniach, w butach węgierskich, których jedwabne chwasty poruszały się w takt z harcapem, w zaplamionym surducie. Długi łańcuch, przytwierdzony u bioder — okręcał go kilkakrotnie i tworzył rodzaj ogona, składającego się z dziwacznej mieszaniny skutych razem ryglów, kłódek, kluczy, ksiąg buchalteryjnych, opatrzonych mosiężnemi klamrami, i z ciężkich, brudnych worków. Ciało widma było tak przezroczyste, że Scrooge widział wyraźnie dwa guziki, przyszyte z tyłu u stanu surduta.
Scrooge słyszał często, że Marley nie miał serca i wnętrzności, lecz nigdy temu nie wierzył; dziś przekonał się jednak o tem naocznie.
Przekonał i nie — albowiem jeszcze nie wierzył; chociaż wzrokiem przenikał widmo, chociaż je widział przed sobą, chociaż czuł lodowaty wzrok zastygłych źrenic, chociaż poznał wyraźnie deseń jedwabnej chustki, pokrywającej głowę i związanej pod brodą (kupili niegdyś razem cały tuzin tych chustek), — jeszcze nie chciał uwierzyć, walcząc z własnymi zmysłami.
— Co to ma znaczyć? — rzekł nakoniec zimno. — Czego ode mnie żądasz?
— Wiele! bardzo wiele!
To głos Marleya! — niema żadnej wątpliwości.
— Kto jesteś?
— Zapytaj, kim byłem?
— Kimże więc byłeś? — rzekł Scrooge, podnosząc głos. — Jak na upiora, zbyt dowcipnie chwytasz za słówka.
— Za życia byłem twoim wspólnikiem — zwałem się Jakób Marley.
— Czy mógłbyś... czy możesz usiąść? — zapytał Scrooge, patrząc wciąż z niedowierzaniem.
— Mogę.
— Więc siadaj.
Stawiając to żądanie, Scrooge miał nadzieję, iż tak przezroczyste widmo nie będzie mogło spełnić tej prostej czynności, skutkiem czego nastąpi zaraz wyjaśnienie całego zjawiska. Lecz widmo siadło naprzeciw niego, po drugiej stronie kominka, bez najmniejszej trudności.
— Jeszcze nie wierzysz? — rzekł duch.
— Nie wierzę — odpowiedział Scrooge.
— Jakiegoż więc chcesz dowodu, oprócz świadectwa zmysłów?
— Sam nie wiem.
— Czy wątpisz o dokładności swego wzroku, słuchu?
— Wątpię, ponieważ najmniejsza rzecz może spowodować złudzenie: lekka niestrawność oddziaływa na zmysły, i może ty jesteś tylko niedogotowanym kawałkiem wołowiny, niestrawioną cząsteczką tłuszczu, sera — nie wiem czego? Nie czuć cię jakoś trumną.
Scrooge nigdy nie dowcipkował, tym razem uciekł się do tego środka, aby zyskać na czasie, zebrać myśli, przezwyciężyć strach, gdyż głos widma przejmował go dreszczem i ścinał mu szpik w kościach.
Patrzeć z musu w te nieruchome, szkliste oczy było dla Scrooge’a straszliwą męczarnią. Oprócz tego w powietrzu, otaczającem widmo, było coś nieziemskiego. Scrooge nietylko czuł, ale widział to powietrze, bo chociaż widmo siedziało nieruchomo, lecz włosy jego, chwaściki od butów, cały ubiór w ciągłem były poruszeniu, jakby pod wpływem pary, wydobywającej się z kotła.
— Czy widzisz to pióro? — rzekł nagle Scrooge do ducha, chcąc na chwilę odwrócić od siebie jego wzrok nieruchomy.
— Widzę — odpowiedział upiór.
— Kiedy nie patrzysz w tę stronę? — zauważył Scrooge.
— To mi nie przeszkadza widzieć go dokładnie.
— Niech więc i tak będzie — mówił dalej Scrooge — przypuśćmy, że je połknąłem. Ileż z tego wywiąże się cierpień, gorączki, widziadeł. A wszystkie mego własnego utworu. Głupstwo! powtarzam — głupstwo!...
Na ten wyraz duch zawył przeraźliwie i wstrząsnął łańcuchami, które wydały szczęk przeciągły, grobowy, straszny. Scrooge, aby nie upaść, wpił się paznogciami w poręcz fotela.
Lecz niedość na tem, — duch, któremu widocznie za gorąco było w pokoju, zdjął chustkę, związaną pod brodą, a wtedy dolna szczęka z suchym chrzęstem opadła mu na piersi.
Scrooge padł na kolana i zakrył twarz rękoma.
— Litości! — zawołał — litości! straszny cieniu! Dlaczego przyszedłeś mię dręczyć?
— Duszo znikczemniała, — odpowiedziało widmo — wierzysz, czy nie wierzysz teraz?
— Wierzę — jęknął Scrooge — muszę wierzyć. Choć nie rozumiem, poco duchy włóczą się po ziemi i dlaczego mię prześladują?
— Przeznaczeniem człowieka — mówiło widmo — jest żyć wspólnem życiem z braćmi swymi, ludźmi; razem z nimi pracować dla wspólnego dobra, razem cierpieć w niedoli, dzielić ich radość i cieszyć się ich szczęściem. Kto się od swych bliźnich odłącza za życia, ten po śmierci skazany na wieczne tułactwo (jak ja, nieszczęsny!), staje się martwym świadkiem tych wszystkich spraw i rzeczy, w których nigdy nie brał udziału.
Duch jęknął znowu, zadzwonił łańcuchami i rozpacznie ręce załamał.
— Jesteś w kajdanach! — rzekł Scrooge, drżąc — i za co?
— Dźwigam ten ciężki łańcuch, który sam kowałem dla siebie całe życie — odpowiedziało widmo. — Tak jest, sam spajałem ogniwo z ogniwem, sam dorabiałem łokieć za łokciem, sam dobrowolnie skrępowałem nim ciało moje i dźwigać go będę przez całą wieczność. Dziwnymi ci się wydają te więzy, — przypatrz im się bliżej.
Scrooge drżał, jak liść.
— Może chcesz poznać — mówił dalej dziwny gość — długość i ciężar łańcucha, jaki ty sam ciągniesz za sobą? Siedem lat temu był on równie długi i ciężki, jak ten, który tutaj widzisz. Dorabiałeś go potem jeszcze przez lat siedem. Piękny musi być teraz!
Scrooge z trwogą obejrzał się na wszystkie strony, czy nie ujrzy poza sobą kilkudziesięciu sążni ciężkiego łańcucha, — ale nic nie zobaczył.
— Jakóbie! — rzekł błagalnie — mój dobry Jakóbie Marley, powiedz mi co innego. Daj mi jakie słowo nadziei i pociechy.
— Nie mam prawa, nie mam władzy pocieszania. Pociechę daje kto inny, Ebenezerze Scrooge, niosą je inni posłańcy, innym niż ty ludziom. Nie mogę ci wszystkiego opowiedzieć: związane mam usta. Mało mi pozostaje zresztą czasu. Niewolno mi odpoczywać, niewolno się zatrzymać, niewolno przebywać długo w jednem miejscu. Wiesz dobrze, iż za życia nie wyszedłem nigdy ani myślą, ani uczuciem poza obręb naszego kantoru, żem nigdy nie przekroczył progów naszej kasy, to też teraz długą i ciężką podróż mam jeszcze do odbycia.
Scrooge miał przyzwyczajenie wsadzać ręce do kieszeni w chwilach głębokiego zamyślenia. Uczynił to obecnie, nie podnosząc się z ziemi.
— Taka wędrówka, szepnął — straszne... straszne... To dlatego, żeś był zamknięty w kantorze? Opóźniłeś się z tem za życia?
— Opóźniłem! powiedz raczej: zaniedbałem! — rzekł duch. — Cóż mię poza kantorem obchodziło?
— Od siedmiu lat — wybąknął Scrooge w zamyśleniu — i ciągle w drodze?...
— Tak, bez odpoczynku, bez wytchnienia; wieczne zgryzoty i męki sumienia.
— Czy szybko podróżujesz?
— Na skrzydłach wiatru.
— Więc chyba obleciałeś już świat cały?
Upiór wydał jęk przytłumiony, na który Scrooge’owi włosy powstały na głowie, i oddech zaparł się w gardle.
— Okuty, uwięziony, skazany na wieczne tułactwo, błąkać się będę bez końca, rozumiesz? Bez końca patrzeć na to, czego nie chciałem widzieć podczas krótkiego życia. Nie chciałem brać udziału w ciężkiej pracy ludzkości, przez Boga wyznaczonej nam na ziemi, a teraz wieczność cała pokuty i żalu nie wynagrodzi tamtych chwil straconych, których mogłem użyć tak dobrze! Sam kułem własny łańcuch, sam zgotowałem sobie te męczarnie — zaniedbaniem, zapomnieniem. —
— Byłeś zawsze bardzo sumienny, bardzo akuratny, zręczny — wtrącił Scrooge, który przebiegał myślą własny żywot.
— Interesa! — jęknął duch, znowu załamując ręce. — Interesa! Czyż ludzkość była moim interesem? I cóż mię obchodziła miłość bliźniego, litość, pobłażanie, dobroć — które są najważniejszym naszym interesem? To przecież powinno było mnie zajmować! Interesa handlowe, zyski, samolubstwo — czyż nato nas Bóg stworzył? Okropny, straszny obłęd!
Wniósł w górę obciążone okowami ręce, jak gdyby chciał okazać ten bolesny owoc swych prac, zabiegów, wysileń; następnie z rozpaczą spuścił je ku ziemi...
— I dzisiaj, właśnie dzisiaj — ciągnął głucho — w chwili kończącego się roku najcięższe znoszę męki. Dziś, kiedy gwiazda Boska wskazuje nam drogę, prowadzi do Betleemskiej stajenki, jak przywiodła mędrców do żłobka Zbawiciela. A ja go nie widziałem, jakby nie było na ziemi ubogich, nędznych mieszkań, do których mię mogła prowadzić jej Boska, cudowna światłość!
Na te słowa Scrooge uczuł nową trwogę, jakieś dziwne wspomnienie błysnęło mu w duszy, drżał i trząsł się, jak w febrze.
— Posłuchaj mnie — zawołał duch łkającym głosem — czas ucieka, moja chwila nadchodzi!
— Słucham — rzekł Scrooge płaczliwie — słucham, lecz Jakóbku, ulituj się nade mną, nie mów długo, odejdź. —
— Nie wiem, za czyją wolą stanąłem przed tobą widomy, w ziemskiej postaci, — niewidzialny jestem przy tobie bardzo często.
Na tę niemiłą wiadomość Scrooge uczuł dreszcz śmiertelny; pot lodowaty zaczął mu spływać z czoła.
— Dziś przyszedłem cię ostrzedz. Pozostał jeszcze słaby promyczek ratunku, nadzieja uniknięcia mego losu. Tę nadzieję przyniosłem ci, Ebenezerze.
— Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, życzliwym przyjacielem, Marley'u... zapisałeś mi cały majątek... — rzekł Scrooge.
Dziwny, okropny uśmiech wykrzywił twarz Marley'a, gdy usłyszał te słowa.
— Nawiedzą cię jeszcze trzy duchy — dodało widmo.
Scrooge zbladł, jak trup.
— Więc to ma być ta nadzieja, o której mówiłeś, Jakóbie? — zapytał konającym głosem.
— Tak.
— Ja... jabym wolał co innego... — rzekł Scrooge. — Ja nie mogę...
— Bez tych odwiedzin — niema dla ciebie ratunku. Przygotuj się i czekaj pierwszego z nich jutro, gdy na wieży wybije pierwsza po północy.
— A czyby wszyscy trzej nie mogli przyjść odrazu? toby już było lepiej — i prędzej — szepnął Scrooge.
— Drugi zjawi się o tejże godzinie nocy następnej, trzeci, w trzecią noc z kolei, kiedy zegar wybije północ. Mnie nie ujrzysz już nigdy, lecz dla własnego dobra zapamiętaj, co zaszło między nami.
Widmo podniosło chustkę i podwiązało nią głowę. Domyślił się tego Scrooge, posłyszawszy chrzęst zębów, gdy obie szczęki znowu zetknęły się razem. Wzniósł wtedy oczy i ujrzał, że duch stoi przed nim i poprawia na sobie łańcuch.
Widmo cofało się zwolna w stronę okna.... Za każdym jego krokiem okno się odmykało coraz bardziej, tak, że gdy duch stanął przy niem, było już całkiem otwarte. Marley dał znak Scrooge'owi, aby się przybliżył. Usłuchał go, — lecz gdy był o dwa kroki, duch wyciągnął rękę, aby nie szedł dalej. Scrooge się zatrzymał, nietyle przez posłuszeństwo, ile pod wpływem strachu, w chwili bowiem gdy widmo podnosiło rękę, usłyszał w powietrzu jakieś pomieszane głosy: jęki rozpaczy, skargi, żale i bolesne łkania. Marley wsłuchiwał się przez chwilę w te odgłosy, westchnął głęboko, w tem westchnieniu złączył się z czyścowym chórem i rozpłynął w ponurej nocy.
Scrooge gorączkowo zbliżył się do okna, i pchnięty niewidzialną siłą, wyjrzał na zewnątrz.
Powietrze pełne było błędnych cieniów i ogników, wydających w przelocie głębokie westchnienia. Każdy cień dźwigał okowy, podobne do łańcucha Marley’a, niektóre skute były po kilkoro razem, żaden nie bujał wolno. Wielu Scrooge znał osobiście: — z jednym był nawet w blizkich stosunkach handlowych — poznał go natychmiast po białej kamizelce, złotych okularach i złośliwym uśmiechu. Miał on u prawej nogi ogromną, ciężką kulę i olbrzymi łańcuch; jęczał i usiłował przyjść z pomocą jakiejś biednej kobiecie z dzieckiem na ręku, żebrzącej o wsparcie. Udręczenia cieniów na tem głównie polegały, iż napróżno starali się wyświadczyć jakiś dobry uczynek, przez zaniedbanie którego za życia stali się przyczyną nieszczęścia bliźniego. Teraz wszystko było daremne. Zapóźno!... zapóźno!... zapóźno!...
Czy te straszne istoty rozpłynęły się w mgle, czy je mgła osłoniła, Scrooge nie mógł poznać, — cienie i głosy niknęły stopniowo, cichły, przepadły gdzieś w przestworach; powróciła noc taka, jaka była w chwili, gdy Scrooge wchodził do mieszkania. Zamknął okno starannie, obejrzał drzwi, któremi się duch prześliznął. Zamknięte były na dwa spusty, klamka, klucz i zasuwka były na swojem miejscu. Już chciał zawołać: głupstwo! lecz tylko otworzył usta. Czy to skutkiem pracy w kantorze, czy wrażeń poprzednio doznanych, rozmowy z widmem, czy późnej godziny — czuł się niezmiernie zmęczonym; zawlókł się do łóżka, rzucił na nie, nie rozbierając, i padł, pogrążony w śnie letargicznym.