<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W tejże chwili odezwało się pukanie do zapadni w suficie, która prowadziła na strych.
— Co się stało? — zapytał głos Bonneville’a.
Usłyszał był kilka słów z tego, co powiedziała wdowa, i zaniepokoił się.
— Nic, nic — odparła młoda chłopka, ściskając znacząco rękę swojej gospodyni, poczem by rozmawiać swobodniej, weszła na pierwsze stopnie drabiny, która prowadziła od podłogi do zapadni i, zmieniając ton głosu, dodała:
— A co pan porabia?
Zapadnia otworzyła się i ukazała się uśmiechnięta twarz młodzieńca.
— Jestem gotów ruszyć na nowo w drogę, jeśli służba tego wymaga — odparł.
Chłopka posłała mu podziękowanie w uśmiechu. — Ale, kto tu był przed chwilą? — Spytał Bonneville.
— Chłop, nazwiskiem Courtin, który, zdaje mi się, nie należy do grona naszych przyjaciół.
— A! wójt z Logerie?
— Właśnie.
— Tak, Michał wspominał mi o nim: to człowiek niebezpieczny. Trzeba było kazać go śledzie.
— Kto miał pójść? Nie mamy nikogo.
— Ależ szwagier naszej gospodyni.
— Wszak pan widział, jaką odrazę ma do niego nasz dzielny Oullier.
— A jednakże to biały — zawołała wdowa — to biały, ten brat, który pozwolił zabić własnego brata!
Chłopka i Bonneville drgnęli ze zgrozy.
— W takim razie lepiej będzie nie wtajemniczać go w nasze sprawy rzekł Bonneville — przyniósłby nam nieszczęście! Ale czy kochana pani nie ma nikogo, którego możnaby postawić na czatach w okolicy?
— Jan Oullier pomyślał o tem — odparła wdowa — a ja ze swojej strony posłałam bratanka na równinę Saint-Pierre, skąd widać, jak na dłoni, całą okolicę.
— To dziecko — wtrąciła chłopka.
— Pewniejsze, niż niektórzy mężczyźni rzekła wdowa.
— Zresztą — zauważył Bonneville — niedługo już czekać będziemy, za trzy godziny zapadnie noc; za trzy godziny będziemy mieli konie, a nasi przyjaciele będą tutaj.
— Trzy godziny... — rzekła chłopka — w ciągu trzech godzin dużo rzeczy stać się może, mój biedny Bonneville!
— Kto tu biegnie? zawołała Picaut’owa, rzucając się od okna do drzwi, które otworzyła. — To ty, mały?.
— Tak, stryjenko, tak — odparło dziecko zadyszane.
— Co się stało?
— Stryjenko! stryjenko! — wołało dziecko żołnierze! żołnierze! nadchodzą stamtąd. Zabili człowieka, który stał na czatach.
- Żołnierze? żołnierze? — rzekł, wchodząc do chaty, Józef Picaut, który usłyszał przede drzwiami krzyk swego chłopaka.
— Co poczniemy? — spytał Bonneville.
— Będziemy na nich czekali — odparła młoda chłopka.
— Dlaczego nie ratować się ucieczką?
— Jeśli sprowadza ich, albo ich uprzedził człowiek, który tu był przed chwilą, to już niechybnie otoczyli dom.
— Kto mówi o ucieczce? — spytała wdowa Picaut. — Czy nie powiedziałam, że ten dom jest bezpieczny? czy nie przysięgłam, że, dopóki będziecie u mnie, nieszczęście was nie dosięgnie?
Tu scena, zawikłała się wejściem nowej osoby.
Mniemając prawdopodobnie, że to po niego przychodzą żołnierze, Józef Picaut ukazał się w progu. Dom bratowej, dobrze znanej stronniczki błękitnych, wydał mu się prawdopodobnie bezpiecznem schronieniem. Ale, na widok gości bratowej, cofnął się zdumiony.
— A! macie tu szlachciców? — rzekł. — Nie dziwię się już teraz, że idą żołnierze: sprzedaliście waszych gości!
— Nędzniku! krzyknęła Maryanna, chwytając szablę męża z okapu komina i rzucając się na Józefa, który zmierzył do niej z fuzyi.
Bonneville zeskoczył z drabiny, ale już młoda chłopka rzuciła się między szwagra i bratową, własnem ciałem osłaniając wdowę.
— Na dół broń! krzyknęła do Wandejczyka tonem takim męskim i energicznym, że niepodobieństwem wydawało się, iżby wydobywał się z ciała takiego wątłego i delikatnego — na dół broń! rozkazuję ci, w imieniu króla!
— A któż to jesteście, że mówicie do mnie w ten sposób? — spytał Józef Picaut, zawsze gotów buntować się przeciw wszelkiej władzy.
— Jestem tą, której oczekiwano, jestem tą, która rozkazuje.
Na te słowa, wypowiedziane z najwyższą godnością, z majestatem, Józef Picaut osłupiał zupełnie i opuścił strzelbę.
— A teraz — ciągnęła dalej młoda chłopka — pójdziesz na górę z tym panem.
— A pani? — spytał Bonneville.
— Ja zostaję tutaj.
— Ale...
— Nie mamy czasu na rozprawy. Idźcie! ależ idźcie!
Dwaj mężczyźni weszli na strych i zapadnia zamknęła się za nimi.
— A wy co robicie? — spytała chłopka, patrząc ze zdumieniem, jak wdowa Picaut przesuwała na środek pokoju łóżko, na którem leżał jej mąż.
— Przygotowuję pani schronienie, w którem pani nikt szukać nie będzie.
— Ale ja się nie chcę ukrywać. W tem przebraniu nie poznają mnie; chcę na nich czekać.
— A ja nie chcę, żeby pani na nich czekała — odparła wdowa Picaut, tonem takim energicznym, że nie dopuszczał oporu. — Pani słyszała, co powiedział ten człowiek: gdyby panią znaleźli u mnie, pomyślanoby, żem panią sprzedała, a mnie się nie podoba narażać na to.
— Wy, moja nieprzyjaciółka...
— Tak, wasza nieprzyjaciółka, która jednakże położyłaby się na tem łóżku, by umrzeć obok tego, co na niem już spoczywa, gdyby was widziała w ich rękach.
Na to nie było odpowiedzi.
Wdowa po Paskalu Picaut podniosła materac, na którym trup spoczywał i najpierw schowała pod nim ubranie, koszulę i obuwie, które tak podnieciły ciekawość Courtin’a; następnie, pomiędzy materacem a siennikiem wskazała miejsce młodej chłopce, która wsunęła się tam bez oporu, zachowując sobie mały otwór do oddychania. Poczem wdowa przesunęła łóżko, jak stało poprzednio.
Zaledwie zdążyła obejrzeć się dokoła po izbie, by się upewnić, że nie zapomniano niczego, co mogłoby skompromitować jej gości, gdy usłyszała szczęk broni i sylwetka oficera zarysowała się za szybamj.
— Czy to tutaj napewno? spytał oficer jednego z kolegów, idącego za nim.
— Czego chcecie? spytała wdowa, otwierając drzwi.
— Macie tu obcych; chcemy ich widzieć — odparł oficer.
— Jakto? pan mnie nie poznaje? — przerwała Maryanna Picaut, unikając odpowiedzi bezpośredniej.
— A jakże, do licha, poznaję was: byliście naszym przewodnikiem tej nocy.
— A więc, jeśli tej nocy prowadziłam was na poszukiwanie wrogów rządu, nie mam powodu ukrywać ich dzisiaj u siebie.
— Mówi dosyć logicznie, kapitanie, dalibóg — odezwał się drugi oficer.
— Ba! czy to można ufać tym ludziom? To wszystko zbóje od urodzenia — odparł kapitan. — Nie widzieliście, jak ten malec, smarkacz dziesięcioletni, popędził tutaj, mimo naszych gróźb? To był ich szyldwach; uprzedził ich. Na szczęście, ponieważ nie mieli czasu uciec, przeto muszą tu być gdzieś ukryci.
— To możliwe, istotnie.
— To pewne, przekonacie się.
Poczem, zwracając się ku wdowie:
— Nie stanie wam się żadna krzywda — rzekł oficer — ale przeszukamy wasz dom.
— Szukajcie — odparła z najzimniejszą krwią.
I, siadając przy kominie, wzięła kądziel i wrzeciono, porzucone na krześle i zaczęła prząść. Kapitan skinął ręką na żołnierzy, którzy weszli w liczbie pięciu, czy sześciu; poczem, powiódłszy wzrokiem dokoła, skierował się prosto do łóżka.
Wdowa stała się bledsza od lnu, obarczającego jej kądziel; oczy jej roziskrzyły się, wrzeciono wypadło z jej rąk. Oficer zajrzał pod łóżko, poczem wyciągnął rękę, jak gdyby zamierzając ściągnąć prześcieradło, które osłaniało trupa.
Tego było już za wiele dla wdowy po Paskalu. Zerwała się, poskoczyła w róg izby, gdzie leżała strzelba męża, nabiła ją błyskawicznie i, grożąc oficerowi, rzekła:
— Jeśli pan podniesie rękę na tego trupa, jakem uczciwa kobieta, zabiję pana, jak psa.
Drugi porucznik pociągnął za rękaw kolegę.
Wdowa Picaut, nie puszczając broni, zbliżyła się do łóżka i po raz pierwszy uniosła całun, który okrywał zwłoki.
— A teraz patrzcie!... — zawołała. — Ten człowiek, który był moim mężem, umarł wczoraj na waszych usługach.
— A!... nasz pierwszy przewodnik, ten, który nas doprowadził do brodu Pont-Farcy! — zawołał kapitan.
— Biedna kobieta! — rzekł jego towarzysz — zostawmy ją w spokoju; niepodobna jej dręczyć teraz, litość bierze.
— Jednakże — odezwał się znów kapitan — oznajmienie człowieka, którego spotkaliśmy, było dokładne i kategoryczne...
— Źle się stało, że nie zmusiliśmy go, by nam towarzyszył.
— Czy macie jeszcze inne izby?
— Tylko strych nad tą i oborę obok.
— Przeszukajcie strych i oborę; ale przedtem otwórzcie szafy i zajrzyjcie do pieca.
Żołnierze rozproszyli się w domu, by wykonać rozkaz zwierzchnika.
Ze straszliwego schronienia, gdzie się ukryła, młoda chłopka nie traciła ani jednego szczegółu, słyszała kroki żołnierzy, wchodzących na drabinę i zadrżała na ten odgłos silniej jeszcze, niż wtedy, gdy żołnierze zbliżali się do łoża śmiertelnego, które ją ukrywało; albowiem z trwogą pomyślała, że kryjówka Wandejczyka i Bonneville’a nie była w połowie taka bezpieczna, jak jej własna.
To też, gdy usłyszała schodzących tych, którym polecono przeszukać strych, i ani krzyk, ani wstrząśnienie, ani walka nie wskazały wykrycia dwóch mężczyzn, z serca jej spadł wielki ciężar.
Kapitan czekał w izbie, oparty plecami o dzieżkę. Porucznik kierował poszukiwaniami ośmiu czy dziesięciu żołnierzy w obozie.
— I cóż — spytał kapitan — nie znaleźliście nic?
— Nie — odparł kapral.
— A czy przynajmniej przetrząsnęliście dobrze słomę i siano?
— Zapuszczaliśmy wszędzie bagnety; gdyby był tam, gdzie jaki człowiek, niepodobna, żeby nie odczuł ich ukłucia!
— Dobrze; a teraz przeszukać drugi dom; muszą przecież gdzieś być.
Mężczyźni wyszli z pokoju; oficer poszedł za nimi. Gdy żołnierze prowadzili w dalszym ciągu poszukiwania, kapitan stał oparty o ścianę zewnętrzną i spoglądał podejrzliwie na mały kryty ganek, który postanowił również kazać przeszukać. Naraz kawałek tynku, nie większy od połowy małego palca, upadł przed stopy kapitana; oficer podniósł żywo głowę i zdawało mu się, że widział rękę, znikającą między dwiema krokwiami dachu.
— Do mnie! — krzyknął grzmiącym głosem.
Wszyscy żołnierze nadbiegli.
— Ładnie spełniliście swój obowiązek! doskonale wykonaliście moje zlecenie! — zawołał.
— Co się dzieje, kapitanie? — zapytali żołnierze.
— Dzieje się, że ci mężczyźni są tam na górze, na strychu, a wy utrzymujecie, żeście ten strych przeszukali. Nie pozostawić ani jednego źdźbła słomy na miejscu. Dalej, żywo!
Żołnierze powrócili do wdowy. Poszli prosto do zapadni i usiłowali ją otworzyć, ale tym razem oparła się: zamknięto ją od wewnątrz.
— Doskonale! teraz przynajmniej wiemy, czego się trzymać! — krzyknął oficer, stawiając nogę na pierwszy stopień drabiny. — Wyjdźcie z kryjówki — dodał, podnosząc jeszcze głos, albo pójdziemy po was sami.
Wówczas usłyszano żywą rozmowę na strychu. Widocznie oblężeni nie zgadzali się co do sposobu postępowania.
A oto co się stało w istocie.
Bonneville i jego towarzysz, zamiast się ukryć w miejscu, gdzie było siana najwięcej, a które przedewszystkiem musiało zwrócić uwagę żołnierzy, wsunęli się pod warstwę, nie mającą więcej, niż dwie stopy grubości, tuż przy zapadni. I stało się, jak przypuszczali: żołnierze przeszli niemal po ich plecach, przeszukali najwyższe stogi siana, poruszyli wiązki słomy, tam, gdzie ich było najwięcej, i, jak widzieliśmy, odeszli, nie znalazłszy tych, których szukali.
Bonneville i Wandejczyk, przyłożywszy ucho do podłogi, słyszeli w swej kryjówce wszystko, co mówiono w izbie. Gdy oficer wydał rozkaz przeszukania jego domu, Józef Picaut wpadł w wielki niepokój; przechowywał bowiem u siebie zapas prochu, co mogło, w razie wykrycia, mieć dla niego bardzo niemiłe skutki. Pomimo ostrzeżeń towarzysza, opuścił kryjówkę, by śledzić żołnierzy przez szpary między dachem a murem. Dlatego to zrzucił kawałek tynku na oficera; dlatego zwrócił jego uwagę; dlatego kapitan ujrzał znikającą rękę, na której Józef Picaut opierał się, wyglądając na dziedziniec.
Gdy Bonneville usłyszał grzmiący głos oficera, gdy zrozumiał, że ich wykryto, skoczył ku zapadni i zamknął ją, wyrzucając gorzko Wandejczykowi nieostrożność, która ich zgubiła. Odgłos tych to wyrzutów dobiegł do izby wdowy.
Ale, ostatecznie, skoro zostali wykryci, wyrzuty na nic się już nie przydały; należało powziąć postanowienie. Bonneville, obejmując odrazu położenie, widział, że opór był zupełnie bezużyteczny, i postanowił się poddać, z uwagi, że tym czynem ocali pewniej jeszcze księżnę. Wandejczyk zaś nie chciał słyszeć o poddaniu.
— Zabijmy ich jak najwięcej! — mówił — będzie mniej wrogów Henryka V. Ja się nigdy nie poddam — i Wandejczyk postawił nogę na zapadni, widząc, że Bonneville chce ją otworzyć.
Ale hrabia odepchnął go uderzeniem pięści takiem silnem, że Picaut potoczył się w kąt strychu; upadł i upuścił strzelbę. Upadając wszakże, znalazł się naprzeciwko okrągłego okienka, zasłoniętego okiennicą. I przyszła mu myśl nagła: zostawić hrabiego, skorzystać z zamętu, jaki powstanie, gdy go schwytają, i ratować się ucieczką.
Udawał, że ulega rozkazowi Bonneville’a; ale, gdy ten otwierał zapadnię, Picaut palcem odczepił haczyk, który zamykał okrągłe okienko, podniósł strzelbę i, w chwili, gdy hrabia schodził z pierwszych stopni drabiny, krzycząc: „Nie strzelajcie! poddajemy się!“ Wandęejczyk pochylił się, strzelił przez otwór w grono żołnierzy, odwrócił się, skoczył olbrzymim susem przez okienko do ogrodu, skąd, umknąwszy szczęśliwie przed kulami kilku żołnierzy, stojących na warcie, uciekł do lasu.
Strzał ze strychu powalił jednego żołnierza, który padł ciężko zraniony; ale jednocześnie dziesięć strzelb skierowało się na Bonneville’a, i, zanim gospodyni domu dobiegła, by go osłonić własnem ciałem, nieszczęśliwy młodzieniec, przeszyty ośmiu kulami, stoczył się z drabiny i padł u stóp wdowy z okrzykiem: Niech żyje Henryk V!
Na ten ostatni krzyk Bonneville’a odpowiedział inny krzyk bólu i rozpaczy.
Wrzawa, jaka nastąpiła po strzałach, nie pozwoliła żołnierzom zauważyć, że ten krzyk pochodził właśnie z łóżka, gdzie spoczywał Paskal Picaut, i że zdawało się, iż wybiegł z piersi tego trupa, który sam jeden był majestatycznie spokojny i obojętny podczas tej wstrząsającej sceny.
Żołnierze rzucili się na strych. Kapitan poprzez obłoki dymu spostrzegł wdowę, która uklękła i przyciskała do piersi głowę Bonneville’a.
— Czy umarł? — spytał.
— Tak — odparła Maryanna głosem, zdławionym łzami.
— Ale i wy jesteście zranieni!
Istotnie wielkie krople krwi spadały szybko z czoła wdowy Picaut na pierś Bonneville’a.
— Ja? — zapytała.
— Tak; krew ciecze z, waszego czoła.
— Mniejsza, o moją krew — odparła wdowa — skoro przestała już krążyć w ciele tego, za którego nie umiałam umrzeć, jak przysięgłam.
W tej chwili na drabinie ukazał się żołnierz.
— Kapitanie — rzekł — tamten uciekł ze strychu; strzelano do niego, ale chybiono.
— Tamtego właśnie mieć musimy! — zawołał kapitan, biorąc naturalnie tego, który uciekł, za Petit Pierre’a. — O ile nie znajdzie innego przewodnika, schwytamy go łatwo. Dalej, w drogę! w pogoń za nim!
Poczem, zastanowiwszy się, dodał:
— Ale przedtem, odsuńcie się, moja kobieto. A wy zrewidujcie umarłego.
Rozkaz został wykonany; ale nie znaleziono nic w kieszeniach Bonneville’a, dla tej prostej przyczyny, że miał na sobie ubranie Paskala Picaufta, które mu dała wdowa, by wysuszyć jego własne.
— A teraz — odezwała się Maryanna, gdy rozkaz kapitana został wykonany — czy on do mnie należy?
I wyciągnęła rękę ku zwłokom młodzieńca.
— Tak; rozporządźcie nim, jak zechcecie; ale jednocześnie dziękujcie Bogu, że dozwolił wam oddać nam wczoraj wieczór usługę; gdyby nie to bowiem, posłałbym was do Nantes, gdzie powiedzianoby wam już, jak się płaci za dawanie przytułku buntownikom.
To rzekłszy, kapitan wyruszył na czele żołnierzy w stronę, w którą udał się zbieg, a którą wskazała warta.
Skoro tylko oddalili się, wdowa pobiegła do łóżka i, unosząc materac, wydobyła księżnę zemdloną.
W dziesięć minut później ciało Bonneville’a zostało złożone obok zwłok Paskala Picaut’a, a obie kobiety, domniemana regentka i prosta chłopka, klęcząc u stóp łóżka, modliły się razem za te dwie pierwsze ofiary powstania r. 1832-go.